Z życia emigracji: szkoląc cichociemnych
Dzień 21 czerwca 1941 roku witałem szklanką dobrej whisky pitej w hotelu z Perkinsem i odśpiewanym po rosyjsku Internacjonałem. Perkins wypił whisky i zauważył: „Widzę po raz pierwszy oficera polskiego toastującego w ten sposób na cześć Rosji”. Odrzekłem, że znikły wszelkie wątpliwości, iż wojna będzie wygrana, a Hitler zginie. Nie przejmowałem się zbytnio wielkim odwrotem i błędami Stalina. Bodaj w 1943 roku, po powrocie z Kairu, odwiedziłem Dicka de la Mare w jego sypialni, chorego na grypę i płaczącego, że Niemcy znów podjęli ofensywę, pocieszyłem go, że to pewnie ostatnia i za dzień dwa kontrofensywa sowiecka ich zmiażdży. Gdy tak się stało, Dick zaczął uważać mnie za proroka. Pamiętał ten incydent, gdy w 25 lat po wojnie zaprosił mnie do Much Hadham Hall na weekend. Byłem nastawiony raczej antyangielsko, lecz przyjąłem zaproszenie, bo ciekawiło mnie, co stało się z jego dziećmi. Poza tym Dick i Katty byli liberałami i czasami klęli na Churchilla i jego torysów.
Muszę tu wyjaśnić, skąd wzięło się określenie cichociemni. W mych wykładach i nocnych ćwiczeniach kładłem nacisk na bezszmerowe poruszanie się w terenie i w zamkniętych lokalach w ciemnościach przed zwykle gwałtowną i krótkotrwałą akcją. Używałem przykładu zawodowych włamywaczy itp., żartobliwie, a dowcipni słuchacze powtarzali krótko: „W akcji musimy być cichociemni”. W kraju tzw. ciotki, które zaznajamiały skoczków z lokalnymi warunkami, nazywały ich zrzutkami, co miało dość nieprzyjemny wydźwięk, więc zastąpiły to później – „ptaszkami”.
Po prawie dwóch latach pracy belferskiej byłem tym raczej znudzony i ciekaw jakiegoś innego punktu obserwacyjnego wydarzeń wojennych. Poprosiłem o zmianę przydziału i zostałem wysłany do Kairu jako p.o. komendanta bazy „Muł”. Komendant ppłk dypl. Mercik leczył przewlekłą chorobę w Heluanie. Gdy po powrocie w dramatycznych okolicznościach i ukryciu mnie w WSW pod Peebles (w Szkocji) skończyłem wreszcie ten kurs, wydostałem się z powrotem do Londynu. Zgłosiłem się do lotu do kraju i wyczekiwałem na zebranie dla mnie zadań i kolejkę z bazy pod Ostunią (we Włoszech), która była zakorkowana skoczkami z II korpusu i często niepogodą. W międzyczasie powstał drugi ośrodek szkolenia tzw. dowódców oddziałów partyzanckich, którzy pasowaliby do planu „Burza” – powstań lokalnych na tyłach Niemców w odwrocie – i ewentualnego powstania powszechnego. Zwykle byli to oficerowie w młodszych stopniach, ale starsi wiekiem. Zgłaszali się przeważnie znużeni nieróbstwem bez przydziału. Zacząłem więc znów pisać elaboraty o powstaniach różnego typu, odnosząc się do tego sam bez entuzjazmu. Uważałem, że wszystkie powstania polskie były katastrofalne i służyły tylko obcym interesom. Wykonywałem jednak obowiązek służbowy i nie ujawniałem moich opinii historyka realisty. Miałem w tym okresie belferki wojennej również scysję z kursantami, którzy w zamęcie wojennym usiłowali zawsze ubić własne interesy. Podpułkownik Iranek-Osmecki przed drugą podróżą do kraju wpisał się na kurs. Po jednym czy drugim moim wykładzie zaprosił mnie na spacer i zacząwszy od wymówek, że nie wzmiankuję wielkiego marszałka i jego czynów, zaczął mi w uszy wcierać całą mitologię piłsudczyzny. Odpowiedziałem, że to są wersje nieustalone w historii naukowej i niemające żadnego zastosowania w obecnej sytuacji wojennej. Dodałem, że unikam jakichkolwiek dygresji o charakterze propagandy politycznej. Innym typem był mjr Zdrojewski, który zdobywszy jakąś pozycję w jednej z polonijnych grup oporu we Francji, przyjechał upominać się o awans i również trafił na kurs. Ten także uprawiał „perypatetyzm”. Wyciągał mnie na spacery i snuł wizje własnej kariery, jaką chce zrobić we Francji. Jego megalomania mieszała się ze snobizmem. Jak za Napoleona chciał być generałem, księciem, ministrem. Jego koszałki-opałki bawiły mnie trochę, ale ogólnie to uważałem go za nienormalnego. Spośród wyselekcjonowanych przeze mnie skoczków tylko dwóch zrobiło mi niespodziewany zawód, mimo że od żadnego z nich nie spodziewałem się heroicznych czynów. Byli to pochodzący z rodziny Tatarów litewskich ppor. rezerwy Leonard Zub-Zdanowicz i bodaj Ślązak cieszyński por. rezerwy Adolf Pilch. Pierwszy z nich zdezerterował zaraz po zrzucie i wylądował w jednym z odłamów NSZ, które nigdy nie połączyły się z AK i którymi dysponował skrajny ONR. Wyłoniła się z nich Brygada Świętokrzyska, która dokonała zespołowej zdrady, wycofując się wraz z Niemcami, przy pomocy Abwehry. Zub-Zdanowicz grasował ze swą bandą w kielecczyźnie, polując głównie na komunistów, rozbijając „bachy” i atakując Żydów kryjących się po lasach. Zmarł w USA jako pułkownik. Drugi z nich pod koniec wojny połączył się z rzeźnikami Polaków, oddziałem UPA – ukraińskiej powstańczej Armii – i razem z nimi przewędrował wzdłuż Karpat do Niemiec. Na emigracji był nawet przez parę lat prezesem Koła Cichociemnych, do którego nigdy nie należałem. Przyjemne wspomnienia zachowuję o wielu, a wśród nich oparokrotnym kurierze premiera Mikołajczyka, ppor. rezerwy Jerzym Lerskim (żyje on jeszcze w USA), małym ppor. rezerwy Rybce czy rezonującym por. rezerwy Adamie Borysie, mistrzowi wystawiania ochronnych dokumentów. Wielu zanikło, niestety, w mej pamięci 80-latka.
Muszę tu wyznać, że poza aktywnością służbową i przeżywaniem w ciągu tej najtragiczniejszej dla Polski i Europy wojny wielkiego szczęścia rodzinnego, miałem jeszcze jedną „platformę działalności”. Był nią „zespół”. Koalicja – czy „porozumienie” – czterech stronnictw nie działała harmonijnie ani lojalnie w stosunku do Generała – tak w Londynie, jak i w Warszawie. Rywalizacja poszczególnych członków stronnictw prowadziła do rozłamów. Wkrótce pękły Stronnictwo Narodowe i PPS, w pozostałych – choć na zewnątrz scalonych – ciągnęły się wewnętrzne kłótnie personalne. Za lojalność gen. Sikorskiego stronnictwa odpłacały różnymi aktami nielojalności. Tuż po jutrzence możliwego zwycięstwa, która błysnęła 22 czerwca, gdy Hitler ruszył śladami Napoleona na Moskwę, by ustalić swój krwawy ład w Europie od Uralu po kanał la Manche – nastąpił kryzys „lipcowy” w rządzie polskim. Piłsudczycy, obserwując postępy armii niemieckich i setki tysięcy jeńców branych w każdym „kotle”, zakładali wraz z Hitlerem bliski koniec ZSRR. Wyrocznią był dla nich gen. Kazimierz Sosnkowski i on postawił tę diagnozę. Generał Sikorski podpisał pakt z Majskim, częściowo pod presją Churchilla i Edena, głównie jednak, by ratować tysiące Polaków, których warunki życiowe w Rosji powodowały olbrzymią śmiertelność, nie mówiąc o wyrokach wykonywanych na oficerach, policjantach i wszelkiego rodzaju funkcjonariuszach państwowych przez NKWD. Treść paktu była dwuznaczna i mogła ulegać dowolnym interpretacjom, lecz strona rosyjska nie zgadzała się na żadną zmianę. Podpisanie paktu spowodowało protesty Sosnkowskiego, dymisję Zaleskiego, a nawet Seydy. Prezydent Raczkiewicz po raz drugi złamał „umowę paryską”, niepozwalającą mu na podejmowanie decyzji w sprawach państwowych bez uzgodnienia z premierem i porozumieniem stronnictw. Podpisał zwolnienie gen. Sikorskiego z premierostwa i nominację Augusta Zaleskiego na to stanowisko. Akt ten spowodował wizytę trzech oficerów (z rewolwerami przy pasie) u Zaleskiego, który wystraszony oddał im nominację bez oporu. Prezydenta Raczkiewicza odwiedził natomiast o godzinie 23 ambasador brytyjski i zakomunikował, że rząd „H.M.” nie życzy sobie żadnych zmian w rządzie polskim.
Tekst jest fragmentem książki Jerzego Feliksa Szymańskiego „Losy skoczka”:
Nie powstrzymało to jednak piłsudczyków od dalszego spiskowania, by obalić znienawidzonego „wroga”. W spiskach tych najaktywniejszy okazał się były ambasador we Francji Juliusz Łukasiewicz. Sekundowali mu August Zaleski i Tadeusz Tomaszewski z PPS. Łukasiewicz prowadził osobistą wendetę za usunięcie go z ambasadorstwa i nie wykluczał pozbawienia życia Generała. Agitował za tym swych zaufanych przyjaciół w lotnictwie i wojsku. „Nawrócił” nawet Andersa, który wcześniej – po uwolnieniu – przysłał z Rosji dziękczynny list do gen. Sikorskiego za uratowanie życia i potępiający wszystkich przeciwników paktu. Sam skończył po wojnie śmiercią samobójczą. Kryzys ten sparaliżował aktywność prawie wszystkich ministerstw. W tej sytuacji paru naszych przyjaciół orzekło, że trzeba stworzyć nieoficjalny „zespół” z osób aktywnych i obiektywnie myślących z poszczególnych ministerstw i części sił zbrojnych. Miał on zbierać się regularnie w odstępach dwutygodniowych i po przeanalizowaniu sytuacji szukać rozwiązań, które usprawniałyby prace ministerstw i sztabów. Wobec powstawania w PSZ – a szczególnie w lotnictwie – „tajnych” organizacji „zespół” miał czuwać, by nie popełniły one jakichkolwiek czynów, które miałyby ujemne skutki dla rozwoju naszego potencjału wojennego. Początkowy skład osobowy „zespołu” przedstawiał się następująco: redaktor Józef Winiewicz, konsul Józef Zarański, inżynier Olszak, adwokat Jan Jankowski, doktor Bronisław Jedlewski (lekarz prezydenta), ze strony PSZ: kpt. lotnik Poziomek, komandor Bohdan Wroński, kpt. dypl. Utnik, ja, pchor. St. Grocholski i dokooptowani później: Bolesław Wierzbiański i Rowmund Piłsudski. Zebrania trwały często około trzech godzin i były bardzo ożywione. Kończyły je szklanka whisky i kanapki z „czarnego rynku” na Westbourne Grove u p. Leona, polskiego Żyda, który twierdził, że łamie prawo angielskie tylko z miłości do nas. Zespół ten przetrwał od lata 1941 roku do końca wojny, kiedy rozjechał się, w tym Winiewicz i Olszak, do kraju. Odegrał on niemałą rolę, bo prawie każdy z członków miał osobisty wpływ na swego ministra. Gros tajnych informacji i dokumentów dostarczał dr Bronek Jedlewski, wyciągając je z kancelarii prezydenta, którą rządził „szef” August Zaleski. Lojalny premier dawał natychmiast odpisy wszystkich not sowieckich i innych sojuszników „nielojalnemu” prezydentowi. Jedyny wyłom w naszej spokojnej działalności zrobił Grocholski, gdy bez naszej wiedzy wykonał odpis z noty sowieckiej, stawiającej po raz pierwszy sprawę wschodniej granicy na „linii Curzona”, przedłużonej do Karpat. Dał on to pchor. Przetakiewiczowi, który wydawał w Szkocji tajne oenerowskie pismo „Pochodnia”. Publikacja tej noty zbulwersowała odbiorców „Pochodni”, pochodzących z województw wschodnich, i przyczyniła się do rozmnożenia tajnych organizacji antyrządowych. Grocholski w tym czasie zaproponował mi nawiązanie kontaktu z innym „zespołem”, który miał reprezentować prawicowe skrzydło wachlarza politycznego. Kierując się ciekawością i chęcią lepszego poznania mentalności Stasia, z którym się ściśle przyjaźniłem – zgodziłem się. Najpierw miałem poznać „szefa”, którym był Adam Doboszyński. Był to ciekawy umysł, potrafiący łączyć ewangeliczne chrześcijaństwo z nienawiścią do bliźnich, podejrzanych o członkostwo w masonerii lub przynależność do międzynarodowych organizacji żydowskich. Nie darzył również sympatią międzynarodowego kapitalizmu i liberalizmu. Jego Ekonomia miłosierdzia zyskała aprobatę kościoła i w tłumaczeniu angielskim była lekturą na uniwersytetach katolickich. W czasie wojny napisał obszerną broszurę Wielki naród . Po zakończeniu działań poszedł do Polski, gdzie natychmiast go rozpoznano (m.in. po wzroście), i ten gorliwy patriota-radykał, nienawidzący Hitlera, został stracony jako „szpieg niemiecki”.
Poznałem ten zespół, złożony m.in. z inż. Różańskiego (kolegi i przyjaciela gen. Kopańskiego), inż. Bentkowskiego, inż. Harusewicza i kilku innych. Przetrwał on prawie do lat 60. Utrzymywałem z nim kontakt, by zapobiegać dalszej akcji rozkładowej PSZ. Odkryłem bowiem, że jest tam w stałym kontakcie kpt. lotnik Poziomek, zaciekły przeciwnik gen. Sikorskiego. Wśród tych ONR-owców pewną moją sympatią cieszył się p. Pałucki, który pod pseudonimem „Błoński” napisał iwydał w 1942 roku książkę Wracamy nad Odrę . Ministerstwo Spraw Kongresowych wtym czasie nie wychodziło wswych pracach poza Śląsk Opolski, Gdańsk ihipotetycznie Prusy Wschodnie, oczywiście z utrzymaniem na wschodzie granicy z traktatu ryskiego i z nieprzewidywaniem holocaustu, który zredukował ludność do 26 milionów. Już w1940 roku jesienią pracowaliśmy nad wydaniem Józefa Kisielewskiego
Ziemia gromadzi prochy (bez zezwolenia autora, który przebywał w Rzymie). Byliśmy raczej orientacji „piastowskiej” w odróżnieniu od „jagiellońskich” piłsudczyków. Pałucki wrócił do Polski, lecz nie tak tragicznie jak Doboszyński. Wylądował „szczęśliwie” w PAX Bolesława Piaseckiego. Dzień 7 grudnia 1941 roku utwierdził nas ostatecznie, mimo raczej złej sytuacji na froncie wschodnim, wprzekonaniu, że wojna będzie wygrana. Zaczęliśmy więc wysilać nasze mózgi, jak będzie można uwolnić Polskę bez rolowania przez jej terytorium frontu wschodniego dokonywanego siłami sowieckimi. Ledwie przyjechał do Anglii bryg. gen. Dwight Eisenhower, pojawiły się w sztabie plotki, że w przeciwieństwie do gen. Marka Clarka, dowódcy amerykańskich sił w północnej Afryce i we Włoszech, jest on zwolennikiem uderzenia wprost przez kanał na północno-zachodnią Francję, a sprzeciwia się wszelkiemu manewrowi przez Bałkany, za którym agitował gen. Sikorski i do którego skłaniał się Churchill.
Wykończyliśmy do ostatniego szczegółu Uderzenie powierzchniowe. Daliśmy do przetłumaczenia najlepszej anglistce p. Wieniewskiej, która tłumaczyła książkę gen. Sikorskiego The Modern War . Pięknie oprawioną wręczyliśmy Generałowi wraz z olbrzymim zapotrzebowaniem broni dla AK. W międzyczasie szef „szóstki” został zastąpiony przez ppłk. dypl. Protasewicza (jednego z oficerów, którzy odbierali nominację Zaleskiemu). Oddział VI, rozbudowany, został przemianowany na Oddział Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza. Podpułkownik Protasewicz aprobował z góry wszelkie nasze sugestie, nie mając jeszcze wyrobionego zdania o sytuacji i potrzebach kraju. Koncepcja strategiczna uderzenia przez Bałkany, próba wysłania naszej Brygady Karpackiej do Grecji, gdy uderzył Hitler, by pomóc zatrzymanym w inwazji Włochom, zdobycie Krety przez niemiecką dywizję powietrzną – wszystko to zajęło moją uwagę i pragnąłem bardzo znaleźć się tam, by przeprowadzić na nasz użytek pewnego rodzaju wizję lokalną. Amerykanie, jeszcze bardziej niż Anglicy, podchodzili do planów strategicznych od strony zaopatrzenia. Dystans Atlantyku, przedłużony przez całą rozciągłość Morza Śródziemnego, i górzysty półwysep bałkański, ubogi w koleje i drogi samochodowe, odstraszały. Nie wierzyli w pomoc i siły Turcji ani w możliwości powstań w okupowanych krajach bałkańskich, których armie walczyły u boku armii niemieckiej w głębi Rosji. Sytuacja jugosłowiańska, gdzie partyzantka komunistyczna walczyła dzielnie, ale jednocześnie przeprowadzała rewolucję, nie interesowała ich w takim stopniu jak nas. Wysłany do Kairu spędziłem tam niecałe trzy miesiące, by nagle raportować do Londynu o puczu Andersa i planowanym tam przez pomylone głowy zamachu na życie Naczelnego Wodza – premiera. Po moim powrocie czułem się zamknięty na kursie WSW w Szkocji, gdy spadał na sprawę Polski cios za ciosem. 13 kwietnia Berlin ogłosił komunikat o odkryciu grobów oficerów polskich pomordowanych przez NKWD w Katyniu. Byli to oficerowie przewiezieni na miejsce mordu z obozu jeńców w Kozielsku. Grobów pomordowanych z dwóch innych obozów do dziś nie odkryto. Taki masowy mord mógł być dokonany tylko z rozkazu najwyższych władz. Śledząc przedwrześniowe czystki i mordy Stalina, podporządkowywałem je podstawowemu prawu, że każda „rewolucja pożera własne dzieci”. Porównywałem go z Cromwellem i Robespierrem, a „rozkułaczenie Ukrainy” z masakrami Wandei. Teraz stanęliśmy wobec faktu barbarzyńskiego zdziczenia, złowróżbnego dla Polski okupowanej przez jego imperium. Anglicy i Amerykanie zamknęli na ten mord sojuszniczych żołnierzy swe oczy hipokrytów. Chory Roosevelt roił o „kondominium” ze Stalinem w rządzeniu światem, „rozwiązawszy” przedtem brytyjskie imperium[Uproszczenie.]. Amoralny Churchill robił dobrą minę do złej gry i współzawodniczył z Rooseveltem na konferencjach w uwodzeniu Stalina. Miał on jako główny cel polityczny ograniczenie wkładu brytyjskiego w wysiłek wojenny i strat w ludziach do minimum. Pamiętał z bólem w sercu, jak I wojna światowa zdziesiątkowała młode roczniki ruling class (klasy rządzącej), co dało w wyborach pierwsze zwycięstwo Labour Party[Uproszczenie. Churchill obawiał się klęski operacji desantowej we Francji w starciu z armią niemiecką ichciał uderzyć od strony Bałkanów, by zapobiec rozszerzaniu się wpływów sowieckich w Europie i natrzeć na Niemcy od tyłu.]. Do inwazji front wschodni absorbował 4/5 sił Hitlera, a po inwazji 3/4 tych sił. Zwycięskie rozstrzygnięcie mogło nastąpić tylko na froncie wschodnim. Minęło jedenaście dni osłupienia i Stalin zerwał stosunki dyplomatyczne z rządem polskim[Nastąpiło to 25 IV 1943 r.]. Miał już „swój rząd”, złożony z niedobitków rozwiązanej w 1937 roku KPP, którą określał: „Żydy i agenci dwójki”.