Z życia emigracji - Mieczysław Grydzewski
Plotki genealogiczne
Znana pisarka niemiecka Elisabeth von der Recke (1756–1833), z domu hrabianka Medem, była przyrodnią siostrą Doroty, żony ostatniego księcia kurońskiego Piotra Birona. Rodzinę Bironów łączyły z Polską liczne węzły, wynikające nie tylko z lennego stosunku Kuronii do Rzeczypospolitej. Przedmiotem miłości księżnej Doroty stał się „piękny, dowcipny, wykształcony” Aleksander Batowski, poseł na sejm czteroletni, entuzjasta ustawy majowej, komisarz królewski w Mitawie, poseł Fryderyka Augusta w Madrycie. Według Andrzeja Edwarda Koźmiana (Wspomnienie, t. I, Poznań 1867; str. 287), „księżna, szczególniejsze mająca nabożeństwo do jednego ze swych świętych, poleciła malarzowi, aby w obrazie, który go miał przedstawiać, nadał mu rysy Batowskiego, i zawiesiwszy ten obraz nad swym łożem, gorąco się do niego codziennie modliła”...
Istnieje prawdopodobieństwo, że córka księżnej Doroty, także Dorota, była owocem tego związku. Księżniczkę Dorotę swatał Adamowi Czartoryskiemu Piattoli. Stara księżna Czartoryska wybrała dla syna swoją wychowanicę i ulubienicę Zofię Matuszewiczównę, wnuczkę pamiętnikarza Marcina, córkę ministra Tadeusza, a siostrę renegata w służbie rosyjskiej Adama. Sam Czartoryski skierował swe afekty ku Annie Sapieżance. Księżniczka Dorota wyszła za Edmunda Talleyranda i została kochanką jego znakomitego stryja. Czy córka jej Paulina była dzieckiem Edmunda, czy też ks. Benewentu, pozostaje sprawą otwartą. Poślubiła ona margrabiego Henryka de Castellane, a ze zrodzoną z tego małżeństwa Marią ożenił się ks. Antoni Radziwiłł. Córka ks. Radziwiłła Helena oddała rękę hr. Józefowi Potockiemu z Antonin. Syn ich Józef jest posłem polskim w Madrycie. Gdyby Paulina de Castellana była rzeczywiście córką Talleyranda, Józef Potocki byłby w prostej linii jego praprawnukiem; dla dyplomaty parantela niezgorsza.
Elisabeth von der Recke pozostawiła obszerne i ciekawe pamiętniki. Niektóre fragmenty zaginęły. Odnalezione dopiero po pierwszej wojnie, ukazały się w r. 1927 w Lipsku pt. Mein Journal 1791,1793/1795. Znajdujemy tu rozdział poświęcony Warszawie w drugiej połowie 1791 i wiele wiadomości o Polsce z lat 1793–1795. Pani von der Recke, wielbicielka Kościuszki, w napięciu przeżywała powstanie w r. 1794. Gdyby Kościuszko – pisała – zdołał natchnąć i opanować niesforny naród polski, uznałaby go za większego człowieka niż „jedyny Fryderyk”.
Pani von der Recke lubiła plotki i jej wspomnienia z r. 1791 są w pewnej mierze chronique scandaleuse towarzystwa polskiego. A pod datą 20 marca 1803 zapisuje, co następuje (str. 121):
„Piattoli opowiadał mi jeszcze niedawno w związku z piękną krajczyną o niesłychanym zepsuciu w tej rodzinie. Obaj synowie mieli być kochankami swojej matki i swojej jedynej siostry, a jednocześnie młodszy pozostawał w intymnym stosunku (Einverständnis) z księżną L., która wynagrodziła kochanka swoją najmłodszą, najpiękniejszą, bardzo bogatą córką. Podobno panna młoda wiedziała o tym potrójnym stosunku swego narzeczonego z matką, teściową i siostrą, wszyscy goście weselni wiedzieli o tym, a narzeczony miał być o wiele czulszy dla swojej matki i teściowej: starsza, piękna, bardzo doświadczona, uduchowiona kobieta dawała mu w swych ramionach bez porównania więcej rozkoszy zmysłowej niż młoda, jeszcze niedoświadczona piękność”.
Osoby tego nie tyle już trójkąta, ile sześciokąta małżeńskiego łatwo odgadnąć. Piękna krajczyna to żona krajczego wielkiego koronnego Józefa Potockiego, Teresa, córka wojewody wołyńskiego Józefa Ossolińskiego i Teresy Stadnickiej, matka trojga dzieci: Anny za Janem Krasickim, Jana ożenionego z Julią Lubomirską oraz Seweryna ożenionego z Anną Sapieżanką. Wspomniana przez Piattolego księżna L. to Elżbieta Lubomirska, córka wojewody ruskiego Augusta Czartoryskiego, żona marszałka wielkiego koronnego Stanisława, matka Julii, a teściowa Jana. Ów Jan, którego dwaj synowie byli założycielami łacińskiej i krzeszowskiej linii Potockich, to wybitny pisarz i uczony europejski, który skończył śmiercią samobójczą, zastrzeliwszy się odlaną przez siebie srebrną kulą.
Julia Potocka była siostrą Izabeli za marszałkiem wielkim litewskim Ignacym Potockim, Konstancji za hetmanem polnym koronnym Sewerynem Rzewuskim i Aleksandry za ministrem Stanisławem Potockim.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
Kwiaty polskie
W najbliższym czasie ma się wreszcie ukazać poemat Tuwima Kwiaty polskie, jak słychać, poddany dokładnie czystce przez zachowującego się coraz bezczelniej domorosłego Żdanowa literatury polskiej, p. Borejszę. O ile wolno sądzić, na wydanie książkowe złożą się fragmenty umieszczone w roku 1941 w „Wiadomościach Polskich” (nr 49, 58, 60, 62, 81, 83, 85, 87, 90) oraz w latach następnych w „Nowej Polsce”. Z urywków, ogłaszanych w prasie krajowej, a stanowiących przedruki z „Wiadomości Polskich” czy z „Nowej Polski”, zdaje się wynikać, że Tuwim po powrocie do Kraju nic lub niewiele dorzucił do fragmentów stworzonych w Rio de Janeiro i w Nowym Jorku. Wątpić należy, czy poemat będzie stanowił skończoną całość. Dotychczasowe gospodarstwo poetyckie Tuwima wskazuje, że raczej nie, skoro większych swych zamierzeń nigdy nie doprowadził do końca, jak świadczy Skrzydlaty złoczyńca lub Małgorzatka.
Pierwsze, nieprześcignione ustępy opowieści poetyckiej Kwiaty polskie dotarły do Anglii w styczniu 1941. Wprawdzie najwybitniejszy na emigracji londyńskiej poeta, wówczas jeszcze współpracownik „Wiadomości Polskich”, wyraził pogardliwe zdziwienie, że Tuwimowi chce się w takiej chwili pisać takie rzeczy, co miało zapewne oznaczać potępienie dla poety, który opiewa róże, kiedy płoną lasy, ale redakcja „Wiadomości”, zachwycona, upojona, odurzona czarodziejskim bukietem poetyckim, tym naręczem wspaniale pachnących kwiatów polskich, wysłała do autora depeszę: Send more flowers (wyślij więcej kwiatów).
Wojna była w pełni, toteż nic dziwnego, że tego samego dnia na 28. Great Rusell Street (W.C.I.) zjawił się urzędnik Scotland Yardu i spytał, co oznacza ten niezwykły telegram. Krótki rzut oka na tytuł poematu i na str. 95 (2-ga szpalta, l-a linia od dołu) polsko-angielskiego słownika Stanisławskiego wyjaśnił nieporozumienie.
Maskarady i pośmiertne aneksje
Rewolucja francuska odbywała się w majestacie prawa. Działania jej były jawne, a mimo szalejącego terroru oskarżeni mogli się bronić. Ludwika XVI skazał za zdradę trybunał rewolucyjny, po przewodzie sądowym, biorąc za wyrok pełną odpowiedzialność, a egzekucja odbyła się publicznie. W 125 lat potem ostatniego cara Rosji Mikołaja II zamordowano tchórzliwie i podstępnie, w lochu, nawet bez parodii sądu. Ale w ten sposób zamordowano nie tylko znienawidzonego samodzierżcę. W ten sposób mordowano dawnych towarzyszy broni, niezliczone zastępy mienszewików, trudowików, socjalrewolucjonistów. Słowacki wołał: „Niechaj nas przecie widzą – gdy konamy!”. Tę pociechę mieli ludzie, których na szubienicę posyłali carscy siepacze. Konarski, wieziony na miejsce rozstrzelania, mógł okazać swoją żelazną wolę, ks. Brzóska mógł czerpać otuchę z widoku modlącego się tłumu, Montwiłł mógł zginąć, wołając: „Niech żyje Polska niepodległa!”. Ofiary bolszewików, likwidowane „humanitarnie” strzałem w tył czaszki, nawet takiej – ostatniej – nie zaznały ulgi. Bolszewickie metody przejęli ich jeszcze bardziej pojętni wychowankowie gestapowcy, zalepiając męczennikom, wymordowanym na ulicach Warszawy, usta gipsem, aby zapobiec okrzykom, którymi mógłby poczuć się dotknięty szubrawy Herrenvolk.
W parze ze zwycięskim pochodem ciemnej reakcji mas, w parze z zanikiem wszelkich uczuć rycerskich, w parze z kultem okrucieństwa idą wyrafinowane, podstępne, perfidne metody zniekształcania faktów, fałszowania prawdy historycznej, plugawienia niemogących się bronić przeciwników. Dekabryści podlegli kaźni, ale nikt ich nie oskarżał, że wydali Francuzom plany wojenne. Członków polskiego rządu narodowego r. 1863 powieszono, ale nikt nie twierdził, że przygotowywali zamach na cara. Zabójców Aleksandra II zgładzono, ale nikt nie udowadniał, że byli angielskimi szpiegami. Dopiero procesy moskiewskie ujawniły, do czego zdolne są biesy rewolucyjne, tak genialnie przeczute przez Dostojewskiego.
Rządy carskie zakazywały obchodzenia 1 maja jako święta socjalistycznego; Hitler po dojściu do władzy święta tego nie zakazał, ale po prostu je ukradł. Mussolini po swoim zwycięstwie rozwiązał włoską partię socjalistyczną; régime warszawski polskiej partii socjalistycznej nie rozwiązał, ale ją pohańbił.
Mikołaj II nie pozwolił na wygłaszanie przemówień przy odsłonięciu pomnika Mickiewicza, oskarżyciela Rosji, autora Dziadów; naziści postawili wartę honorową przy grobie Piłsudskiego, który dwukrotnie proponował przeciwko nim wojnę zapobiegawczą, bolszewicy piszą ze czcią o Sikorskim, który w swych książkach przedwojennych ostrzegał Europę przed niebezpieczeństwem sowieckim, komuniści czescy robią z Masaryka, którego zamordowali, ofiarę demokracji zachodnich i zaliczają go w poczet swoich świętych, a komuniści polscy bezczeszczą pamięć wielkiego patrioty Daszyńskiego, przezywając ulice jego imieniem i dając w ten sposób do zrozumienia, że gdyby żył, byłby z nimi. Daszyński!
Nawet pomniejsze figury biorą udział w tej obrzydliwej maskaradzie, w tej sarabandzie bezeceństwa. Kot, Mikołajczyk i Popiel uznali za stosowne zaszczycić swoją obecnością uroczystości związane z postawieniem Paderewskiemu pomnika w Morges. Wprawdzie, podobnie jak oni, Paderewski przeciwstawiał się rządom pomajowym, ale nie jest to dostateczny powód do tej pośmiertnej aneksji. Dużo rzeczy można sobie wyobrazić, ale nie można wyobrazić sobie tego wspaniałego Polaka, wielkiego pana w każdym geście, nawet w swoich urazach i kaprysach, tego dumnego artysty, który nie koncertował w państwach zaborczych, tego przyjaciela i inspiratora szlachetnego Wilsona, w stosunkach z Mikołajczykiem, który ułatwił Rooseveltowi i Churchillowi ich politykę, zdradził swój rząd, podpisał rozbiór swojej ojczyzny, rokował z najeźdźcami w chwili, gdy ci najeźdźcy sądzili jego własnych przedstawicieli w kraju, brał udział w pozbawianiu obywatelstwa polskiego najbardziej zasłużonego dla sprawy polskiego żołnierza i uczestniczył w aktach, których ostatecznym celem było zsowietyzowanie Polski.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
Jeśli chodzi o dossier trójki jałtańskiej, szczytem podłości było umieszczenie w umowie krymskiej paragrafu, który sugerował, że w Polsce istniały stronnictwa pronazistowskie, skoro przewidywał, że tylko stronnictwa antynazistowskie będą dopuszczone do wyborów. Paragraf ten skomentował z wrodzoną sobie rozwiązłością języka w mowie z 27 lutego 1945 Churchill, dodając już na własną rękę, że chodzi tu o wyłączenie stronnictw, które „współpracowały z wrogiem”. Nie trzeba przypominać polskiego wkładu „krwi, łez, znoju i potu”, nie trzeba robić apelu milionów poległych, nie trzeba układać długiej listy żałobnej tzw. faszystów, którzy padli bohatersko w walce z hitleryzmem, aby zrozumieć bezmiar oszczerstwa zawartego w insynuacji o rzekomych stronnictwach polskich, „które współpracowały z wrogiem”.
I ostatecznie: po wybuchu wojny w Polsce zesłano do Berezy kilku spekulantów, w Anglii trzeba było izolować nawet lordów oraz członków parlamentu.
1948 (135/136)
Golibroda Hauk i jego potomstwo
W nr. 42 „Wiadomości” zamieściły artykulik pt. Prawnuk generała polskiego mężem przyszłej królowej angielskiej? o genealogii obecnego księcia Edynburga. Wspomniano tam, że pradziad Filipa, gen. Maurycy Hauke, zastępca ministra wojny za czasów Królestwa Kongresowego, wywodził się ze starej rodziny flamandzkiej van der Haacken.
Otóż warto przypomnieć, że pochodzenie Maurycego z rodziny szlacheckiej zakwestionował autor uwag pt. Do charakterystyki ks. Battenberskiego, G. R-cz („Istoriczeskij Wiestnik”, 1887, t. 27; str. 418–424), twierdząc, że w Warszawie mieszka jeszcze dużo starszych panów, pamiętających czasy wielkiego księcia Konstantego i że łatwo się można od nich dowiedzieć, iż za Stanisława Augusta przybył do stolicy Cygan węgierski, Hauk, golibroda z zawodu, który wkradłszy się w łaski polskiej magnaterii, dał dwóm swoim synom wyższe wykształcenie wojskowe. Jednym z nich był ów Maurycy. Dopiero w r. 1826 Haukowie otrzymali szlachectwo i herb Bosak, jako wstęp do nadanego im potem tytułu hrabiowskiego.
Autor uwag w „Istoriczeskom Wiestnikie” twierdzi, że tylko tym dziedzicznym obciążeniem cygańskim można objaśnić zachowanie się wnuka Maurycego, ks. Aleksandra Battenberskiego, którego cechowała przyrodzona „namiętność do intrygi, krętactwa, kłamstwa, awanturniczości”. Był to – dodaje – prawdziwy angielsko-austriacki „Konrad Wallenrod” na tronie bułgarskim.
Tezę autora uwag trzeba przyjąć z zastrzeżeniami. Według opinii historiografii i publicystyki rosyjskiej ks. Aleksander Battenberski, wydźwignięty na tron bułgarski przez Rosję, odpłacił się jej potem niewdzięcznością, prowadząc politykę wymierzoną przeciwko interesom rosyjskim na Bałkanach. Stąd złośliwość autora, nieoszczędzającego nawet herbu Bosak, w którego zawiłej kolorystyce dopatruje się ujemnej wymowy symbolicznej.
O córce Haukego a matce Aleksandra, słynnej piękności, lecz mimo to, jak pisze autor uwag, przykładnej żonie i matce, nieco odmiennego zdania jest Rozalia Rzewuska, która w swych ciekawych Mémories (Rzym 1939, t. II; str. 114–115) charakteryzuje ją jako osobę ambitną i przebiegłą. Mikołaj I– pisze Rzewuska – chcąc odstraszyć arystokratyczną młodzież od romansów z osobami niższego pochodzenia, zmuszał uwodzicieli do poślubiania ofiar ich zalotów. Sytuację tę wyzyskiwały kobiety, które gotowe były za cenę swego honoru kupić tytuł i stanowisko, i w ten sposób frejlima Julia Teresa, wychowana na dworze petersburskim przez pamięć ojca, zabitego w czasie powstania listopadowego za wierność przysiędze, pozwoliła się uwieść „słabemu jako umysł i charakter” ks. Hessen-Darmstadt, bratu przyszłej carowej Marii Aleksandrowny. Romans nie dał się ukryć ([I’intimité qui le suivit ne put eˆtre cachée]) i wprawdzie książę utracił pułk, którym w Rosji dowodził, i został odesłany przez Mikołaja I do domu, ale Julia Teresa osiągnęła to, czego chciała: małżeństwo. Morganatyczne, ale małżeństwo. Prawnuczka jej zasiadła na tronie hiszpańskim; stąd praprawnuk zasiądzie na tronie brytyjskim.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
W zeszycie czerwcowym z roku 1944 „Nowej Polski” ukazało się piękne opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego Ksiądz Ułas o prawosławnym popie ukraińskim z Wołynia, który – niepomny szykan i prześladowań doznanych ze strony władz polskich – w chwili najazdu wojsk sowieckich na Polskę, 17 września 1939, w tej samej cerkwi, z której mieli go Polacy wyrzucić, intonuje „mołytwu za Riczupospołytu”.
To samo opowiadanie pojawiło się obecnie w zbiorze nowel Pruszyńskiego Karabela z Meschedu (Warszawa 1948), ale... z szeregiem obrzydliwych w tendencji i wykoślawiających artystyczny sens utworu zmian i uzupełnień. W redakcji londyńskiej scena w cerkwi jest patetyczna, prosta i zwięzła. Kiedy ksiądz intonuje modlitwę, „naraz ludzie zaczęli klękać, obsuwać się na drewnianą podłogę, najpierw baby, potem starzy chłopi, młodź. Aż od tego klękania zrobiło się po cerkwi puściej, przestronniej, jakoś aż strasznie pusto, i żółty blask długich woskowych świec błąkał się po tej pustce”. W redakcji warszawskiej tylko „niektórzy ludzie, ale tylko niektórzy jeszcze, najbardziej to starzy tacy, do słuchania księdza nawykli, poczęli, jakoby tym nawykiem samym, obsuwać się na kolana. Ale cała reszta stała dalej, niechętną, co tam niechętną – wrogą ciżbą. Pewno jedni czekali tu Sowietów, inni może za Niemcami się oglądali. Temu, co tu było jeszcze wczoraj, byli wszyscy jednakowo wrodzy”.
W redakcji londyńskiej ksiądz zaczyna mówić dopiero wtedy, kiedy już wszyscy klęczą. Mówi krótko, spokojnie i jasno: „Bracia moi i siostry, przychodzą ciężkie czasy. Wiemy, co było, ale nie wiemy co będzie, i to, co było, nie wróci już więcej. Było źle nieraz i niejedna działa się krzywda, jako i dawniejszymi czasy się działo. Wiem o tym jak wy, a może i więcej. Ale jako i dawniejszymi czasy, Szewczenko nasz skazał, szczo Polsza upadła i nas zahubyła, tak i teraz się stanie. Dlatego wzywam was, jak zawsze wzywałem, do modlitwy: «Za Riczupospołytu»”. W redakcji warszawskiej ksiądz musi skłaniać ciżbę do uklęknięcia dłuższym przemówieniem. W przemówieniu tym, z którego niebłagonadiozna cytata z Szewczenki wypadła, ksiądz tłumaczy wiernym, że nie będą się modlili za to, co było złe i co nigdy nie wróci, że nie będą się modlili za tych, co chcieli im odbierać ziemię i wiarę, czy za tych, co teraz uciekli, lecz za polski naród, który krwawi się w nierównej walce z nieprzyjacielem całej Słowiańszczyzny. Ale „pryjde tretij deń, koły ni na polskoj, ni na ukrainskoj, ni na drugoj slowianskoj zemli i slida wrażoho ne bude... Io toj deń my teper, bratja, pomolimsia”...
Różnica obu redakcji jest widoczna. W redakcji londyńskiej ksiądz w obliczu podwójnej katastrofy Polski zdobywa się na wielkoduszny, bezinteresowny, wspaniały gest wierności i w geście tym jest taka powaga i taka wielkość, że nikt nie ośmiela się protestować. W redakcji warszawskiej ksiądz przekształca się w agitatora, który rozwlekle i przebiegle dowodzi wiernym, że po zduszeniu Polski Niemcy pójdą na Ukrainę i że dlatego Polacy, walcząc z Niemcami, walczą również za Ukrainę. W redakcji londyńskiej „modlitwa za Riczupospołytu” jest jednoznaczna, w redakcji warszawskiej modlitwa ta zmienia się w modlitwę za polsko-ukraińsko-moskiewskie wspólne, słowiańskie zwycięstwo nad wrogiem.
Ale nie na tym koniec. W redakcji londyńskiej ksiądz przekazuje autorowi wiadomość „o tej mszy ostatniej w cerkwi w Omelnem po wkroczeniu tamtych. o tej jego modlitwie wtedy i całej wsi z nim razem za Riczupospołytu. Powiedział: kiedy już nie było ani policjanta, ani Kopu, ani niczego”. W redakcji warszawskiej słowa te całkowicie znikają.
Podobnie jak znikają słowa, będące aluzją do serdecznego przyjęcia, którego doznał ksiądz w Krakowie w Akademickim Kole Kresowym: „I że jednak i w tej Polsce byli ludzie jak dawniej. I że nie wszyscy”.
I że jednak w tej Polsce nie było takich cenzorów, jacy są dzisiaj – chcielibyśmy dodać od siebie.
I takich autorów.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
Emigrację polską wzburzyły motywy wyroku wydanego przez sąd apelacyjny w sprawie por. Jana Ulatowskiego. Oto sąd zajął stanowisko, że od 1 stycznia 1945 żołnierze, walczący w szeregach formacji polskich za granicą, przestali być żołnierzami polskimi. Przestali być żołnierzami od chwili, kiedy przestał ich za żołnierzy uważać warszawski rząd jałtański, w myśl ogłoszonego przez Bieruta dekretu.
Motywy tego wyroku nie są pozbawione logicznego uzasadnienia. Sąd po prostu przemyślał zagadnienie do końca. Z chwilą, kiedy rząd brytyjski uznał warszawski rząd jałtański, tym samym musiał uznać wydane przez niego prawa i dekrety.
Ale, rzecz naturalna, powstaje pytanie, w jakim charakterze walczyli Polacy od 1 stycznia 1945, jeśli nie byli ani żołnierzami brytyjskimi (co oczywiste), ani żołnierzami polskimi (jak twierdzą motywy wyroku). Jeśli nie byli żołnierzami, byli osobami cywilnymi. Jakiż stąd wniosek? Oto że w okresie od 1 stycznia 1945 rząd brytyjski gwałcił elementarne prawa międzynarodowe, pozwalając osobom cywilnym na udział w akcji wojennej. Co więcej, jeśli motywy wyroku ostoją się w Izbie Lordów, każdy uczestnik walk, który od 1 stycznia 1945 poniósł szwank na ciele, będzie mógł skarżyć rząd brytyjski o odszkodowanie, jako bezprawnie wcielony do szeregów i świadomie wystawiony na niebezpieczeństwo utraty życia. Będzie mógł skarżyć rząd brytyjski, tak jak może skarżyć towarzystwo kolejowe pasażer, który uległ wypadkowi.
Nie wydaje się, by motywy wyroku w sądzie apelacyjnym w najdrobniejszym stopniu uchybiały czci żołnierza polskiego. Natomiast są one policzkiem wymierzonym sprawcom zbrodni dokonanej na Polsce, całej niecnej bandzie jałtańskiej. Mówią one wymowniej niż co innego: „Patrzcie, do jakiego absurdu, do jakiego ślepego zaułka, do jakiego horrendum prawnego doprowadziło wasze postępowanie, zdrada wiernych towarzyszy broni z tylu pól bitewnych i zdrada legalnego rządu polskiego, z którym współpracowaliście w najcięższych chwilach klęski, a który opuściliście w chwili zwycięstwa”.
Każdy pisarz polski zarówno w kraju, jak na emigracji powinien przesłać egzemplarz każdej swojej nowej książki do British Museum (Great Russell St., London W.C.1). Z bibliotek zagranicznych British Museum posiada największy na świecie zbiór poloniców. Niestety, pod czas gdy zaborczy rząd austriacki dbał, aby wszystkie druki galicyjskie trafiały do zbiorów British Museum, nasze władze w okresie niepodległości sprawę tę całkowicie zaniedbały. Jednocześnie zmniejszało się zainteresowanie dyrekcji British Museum dla rzeczy polskich. Wystarczy porównać w katalogach wzorowe zestawienie literatury o takim Mierosławskim z faktem, że sejmowe wydanie Mickiewicza znajduje się w dziale polskim pod „Ministry of Finance” (tak wytłumaczono sobie, że dzieła Mickiewicza ukazywały się nakładem Skarbu Rzeczypospolitej). British Museum ma siedem wydań Śpiewów historycznych Niemcewicza, a nie ma rzeczy tak podstawowej jak compendium Korbuta. Dawniejsza planowość w gromadzeniu poloniców ustąpiła w latach ostatnich raczej przypadkowi, tym większy przeto spada na nas obowiązek pomocy w odrabianiu zaległości.
Podczas wojny Polacy stanowili chyba najzacniejszy odsetek wśród przedstawicieli obcych narodowości korzystających z bibliotek British Museum. Dlatego ze wzruszeniem odczytuje się słowa Niemcewicza w Pamiętnikach (Poznań 1876, t. I, str. 134) z 15 grudnia 1831:
...Byłem rano w British Museum, bibliotekarz i dyrektorowie dziwnie grzeczni. Przejrzałem, ile czas pozwolił, księgi i rękopisma tyczące się Polski”.
Nazajutrz Niemcewicz notuje (str. 135):
List królowej Elżbiety ofiarujący carowi Iwanowi Bazylewiczowi Okrutnemu schronienie w Anglii, w przypadku gdyby był wygnanym z Moskwy. List tejże ofiarowujący mu łagodną dziewczynę. Odpis cara dziękujący za dziewczynę”.
7 stycznia (str. 152):
Strawiłem ranek… przepisując korespondencję królów polskich z angielskimi. Pókiśmy byli panami Gdańska i Elbląga, mieliśmy z Anglią stosunki”.
6 lutego (str. 171):
Poczciwy ks. A.[dam] C.[zartoryski], choć dziś ubogi, kupił wszystkie dzieła historii polskiej, osobliwie ostatnich czasów tyczące się, w celu zostawienia ich” w British Museum, „by chcąc coś wiedzieć o nas, czerpać mogli”.
Żyjemy w czasach, kiedy ofiarność na cele publiczne zupełnie zanikła. Książę Adam nie znajdzie dziś naśladowców wśród maniaków gromadzenia banknotów, które jutro mogą się okazać bezwartościową kupą śmieci. Ale dobrowolny „egzemplarz obowiązkowy” dla British Museum nie obciąży niczyjej kieszeni.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
Czego chce emigracja
W ostatnich czasach dają się słyszeć coraz częściej głosy rosnącej rzekomo przepaści między krajem a emigracją, głosy wyrażające obawę, czy emigracja kraj rozumie i czy, jeśli kiedy do kraju wróci, odnajdzie z nim wspólny język. Padają nawet ostrzeżenia, by emigracja polska nie znalazła się w położeniu emigracji francuskiej z końca XVIII w., która wprawdzie do Francji wróciła, ale przez Francję została odrzucona.
Temu efektownemu zestawieniu brak oparcia w faktach. Cokolwiek byśmy dziś sądzili o Wielkiej Rewolucji Francuskiej, była ona dziełem Francuzów, i emigracja francuska, która nie chciała pogodzić się z nową rzeczywistością, stworzoną przez Francuzów we Francji, była w całkiem innym położeniu niż emigracja polska, która nie chce pogodzić się z nową rzeczywistością, narzuconą przez obce bagnety i będącą w całkowitej sprzeczności z życzeniami narodu. Dalej, emigracja z czasów Wielkiej Rewolucji była emigracją szczupłej arystokratyczno-feudalnej mniejszości, zagrożonej bezpośrednio w swoich przywilejach, podczas gdy dzisiejsza emigracja polska reprezentuje wszystkie warstwy i klasy społeczeństwa, a odsetek tych, którzy należą do tzw. warstw uprzywilejowanych, jest znikomo drobny. Wreszcie emigracja francuska, która uszła z rewolucyjnej Francji, znalazła schronienie w rozmaitych feudalnych zakątkach Europy, stanowiących odpowiednik przedrewolucyjnej Francji, podczas gdy gros emigracji polskiej, która znajduje się w Wielkiej Brytanii, przeżywa pod rządami labourzystowskimi doniosłą rewolucję społeczno-gospodarczą, aczkolwiek dokonywającą się w majestacie prawa i bez przelewu krwi.
To, że rzeczywistość polska r. 1948 różni się od rzeczywistości polskiej r. 1939, jest truizmem, z którego nic nie wynika. Nawet Bourbonowie po powrocie do Francji w r. 1815 nie próbowali odebrać chłopom ziemi, i nikt na emigracji nie myśli o przywracaniu stanu posiadania z r. 1939: tego rodzaju procesy są zresztą nieodwracalne. Natomiast wszyscy na emigracji myślą o przywróceniu w Polsce praw człowieka, statusu wolności, ustroju zachodnioeuropejskiego i likwidacji czerwonego faszyzmu, wylęgłego w najmroczniejszych zakątkach mózgu azjatyckich rabów. Pod tym względem między krajem a emigracją panuje zupełna harmonia, i zarówno kraj, jak emigracja obejdą się bez niepotrzebnych pośredników, usiłujących odsłaniać sprawy i rzeczy dawno odsłonięte, jasne i wiadome.
„Wiadomości Polskie” do jesieni 1941 podlegały jedynie cenzurze polskiej, traktując ją jako intencję doradczą i zastrzegając sobie swobodę ostatecznej decyzji w razie niemożności dojścia do porozumienia. „Wiadomości” stały na stanowisku, że pisma muszą stosować się do przepisów kraju, w którym się ukazują, i że nawet najbardziej patriotyczne pismo polskie, wychodzące przed wojną we Francji czy w Ameryce, nie musiało się liczyć z opinią warszawskiego komisariatu rządu. Ponadto, chociaż konstytucja polska przewidywała możność wprowadzenia cenzury prewencyjnej na czas stanu wojennego, ale tej cenzury rząd we wrześniu 1939 nie wprowadził, więc nawet gdyby traktować całą emigrację polską, związaną z rządem londyńskim, jako eksterytorialną, wprowadzenie cenzury prewencyjnej musiałoby zostać ogłoszone w dzienniku ustaw. Sposób sprawowania cenzury przez władze polskie w Londynie sprawiał „Wiadomościom” wiele kłopotu, szczególnie kiedy funkcje cenzora pełnili tacy ludzie, jak Józef Retinger, przemiły kompan i uroczy cygan, ale całkowity dyletant i amator w sprawach politycznych. Kiedy np. Stanisław Mackiewicz napisał, że Polska zawdzięcza swe granice wschodnie Piłsudskiemu, Retinger zakwestionował to zdanie, twierdząc, że granice wschodnie zawdzięcza Polska… Sikorskiemu, gdyż za jego premierostwa mocarstwa zachodnie granice te uznały. Trzeba było dopiero interwencji rozsądnego Adama Kułakowskiego, by przekonać Retingera, że tego rodzaju kwestie nie mogą stanowić przedmiotu rozważań cenzora, powołanego do zupełnie innych zadań. Z innych działań Retingera warto zanotować próbę nacisku za plecami redakcji na wydawców „Wiadomości”, aby usunąć nazwisko ambasadora Łukasiewicza z felietonu Ksawerego Pruszyńskiego: samo wymienienie tego nazwiska było uważane, nie wiadomo dlaczego, za niedopuszczalne. Ostatecznie Retinger obraził się, kiedy mimo jego perswazji, próśb, błagań, apelów i zaklinań, „Wiadomości” umieściły dwugłos Grabowskiego i Pruszyńskiego o wspomnieniach marszałkowej Piłsudskiej, wydanych po angielsku, i po krótkotrwałym popisie w roli cenzora ze stanowiska tego zrezygnował.
Ostrzeżenia Dmowskiego
Rzekoma nienawiść Polaków do Rosji należy do najbardziej popularnych kłamstw na Zachodzie. Wprawdzie nienawiść ta byłaby całkowicie usprawiedliwiona i nikomu nie przyszłoby do głowy wyrzucać np. Żydom, że są antigerman, ale Polacy są narodem, który łatwo przebacza krzywdy i jak nie wyrżnięto milionów Niemców po wojnie 1939–1945, podobnie nie zachowano w należytej pamięci stuletniej okupacji rosyjskiej. Podczas gdy Wielka Brytania latami nie mogła się zdecydować na uznanie nowego rządu rosyjskiego, Polska była jednym z pierwszych krajów, które nawiązały stosunki dyplomatyczne z Rosją sowiecką. Co więcej, podczas gdy w „demokratycznej” Wielkiej Brytanii stosunek do nowej Rosji kształtował się pod kątem widzenia interesów wyłącznie klasowych, w „feudalnej” Polsce linia podziału społeczeństwa, jeśli chodzi o stosunek do Rosji, nie miała nic wspólnego z egoistycznymi interesami warstw posiadających. W „feudalnej” Polsce nikt nie przemyśliwał, na wzór Churchilla, o zduszeniu rewolucji rosyjskiej przy pomocy ekspedycji karnych. Niechęć czy nieufność do Rosji sowieckiej cechowała daleko bardziej lewicę niż prawicę. Adolf Nowaczyński w latach 1919–1920 prowadził ostrą kampanię za pokojem z Sowietami, a Roman Dmowski w r. 1930 ogłosił w „Gazecie Warszawskiej” trzy słynne artykuły Przeciw wojnie (Komiwojażer w kłopocie, Fantastyczne pomysły, Nadzieje niemieckie), w których ostro przeciwstawił się kiełkującym na Zachodzie pomysłom wojny interwencyjnej przeciw Rosji, wojny o rynki zbytu. Artykuły te, przełożone na rosyjski, ukazały się pt. Komiwojażer w zatrudnienji nakładem Wydawnictwa Państwowego w Moskwie, z entuzjastyczną przedmową samego Feliksa Kona.
Wystąpienie Dmowskiego miało na celu ostrzeżenie Zachodu przed machinacjami niemieckimi. Spotkało się z głuchym milczeniem. Z podobnie głuchym milczeniem spotka się w trzy lata później ostrzeżenie Piłsudskiego przed zbrojeniami niemieckimi. Zachód knuł wówczas spisek przeciw Polsce, spisek mający na celu uspokojenie Niemiec kosztem Polski. Gdy ten spisek się nie uda, podjudzona opinia Zachodu zwróci się przeciw Polsce, oskarżając ją o politykę proniemiecką i antyrosyjską.
Słowem, jak w wierszu Norwida: „Żaden król polski nie stał na szafocie, a więc nam Francuz powie: – buntowniki!”.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Mieczysława Grydzewskiego „Silva rerum”:
Dobrze się stało, że Aleksander Bregman omówił w nr. 15 „Kultury” inicjatywę Piłsudskiego z r. 1933 w sprawie wojny zapobiegawczej z Niemcami. Bregman oparł się na oficjalnym sowieckim compendium historii dyplomacji i na relacji znanego dziennikarza Roberta Della (zajmującą sylwetkę Della skreślił w nr. 28/29 „Wiadomości Polskich” Czesław Poznański). O relacji Della pisały jeszcze w r. 1941 „Wiadomości Polskie” (nr 61), przytaczając jednocześnie relacje Andre Simone (Genevieve Tabouis?) oraz Alexandra Wertha. Andre Simone przypomina, że Piłsudski dwukrotnie proponował „złamanie rządu Hitlera” za pomocą wojny zapobiegawczej, że ponadto ambasador polski w Paryżu złożył aide-mémoire o gwałtownych zbrojeniach Niemiec. „Na memoriał ten nie raczono nawet odpowiedzieć”. Werth dodaje, że rząd francuski uważał, iż Piłsudski „zwariował”.
Inicjatywą Piłsudskiego zajmuje się również John W. Wheeler-Bennett w podstawowym dziale Munich: Prologue to the tragedy (Londyn 1948). Wheeler-Bennett jest zasadniczo nieprzychylny dla Polski i bardzo wyrzeka na jej wojowniczość. Dlatego tym większe znaczenie mają słowa, że Polska „nie tylko pierwsza uderzyła na alarm, kiedy Hitler doszedł do władzy, ale zaproponowała również celowe, choć drastyczne metody zgniecenia nowej groźby w zarodku”. Piłsudski, który dużą część życia spędził w więzieniach rosyjskich i niemieckich i znał doskonale oba kraje, zdawał sobie sprawę, że Polska będzie wystawiona na agresję niemiecką. W marcu 1933 ostrzegł Daladiera, że zbrojenia niemieckie idą w szybszym tempie, niż się na pozór wydaje, i zaproponował wojnę zapobiegawczą. Daladier potraktował projekt niechętnie, a potem odmówił. W miesiąc później Piłsudski ponowił propozycję, popierając ją aide-mémoire. Na ten aide-mémoire w ogóle nie otrzymał odpowiedzi. Natomiast przyszła wiadomość o zamierzonym pakcie czterech.
Reakcja Piłsudskiego była szybka. Zorientowawszy się, że Francja i Wielka Brytania nie tylko nie podejmą akcji w celu zniszczenia groźby narodowego socjalizmu, ale że sekretnie rokują z Niemcami i Włochami w sprawie porozumienia na koszt Polski (at the expense of Poland), Piłsudski nie zawahał się przed podjęciem kroków na własną rękę. Znalazł się na czele wyścigu o appeasement i wygrał o łeb, unicestwiając jednocześnie bezpośrednie wysiłki swych współzawodników (He flung himself into the vanguard of the race for appeasement and won by short head, at the same time nullyfing the immediate efforts of his competitors).
W rezultacie przyszła słynna rozmowa Hitler – Wysocki i polsko-niemiecki pakt o nieagresji.