Wybuch II wojny światowej we wspomnieniach Wandy Romer
Wrześniowe słońce zagląda zza wysokich drzew. Pierwsze promienie oświetlają gazony w naszym parku, a poranna rosa jeszcze błyszczy w trawie. Stoję na schodach pod tarasem z kolumnami, a rześkie powietrze uderza w moją dziecięcą twarz. Mama zerwała mnie świtem z łóżka, mówiąc, że musimy natychmiast jechać do Warszawy. Widać było, że w nocy niedużo spała, była blada i nawet nie uśmiechnęła się, kiedy ją mocno pocałowałam.
– Vite, vite – powiedziała, ubierając mnie, jeszcze bardzo zaspaną i przestraszoną, w sukienkę… Mimo moich siedmiu lat bardzo lubię, gdy to właśnie ona mnie ubiera, bo zazwyczaj robi to Mili, moja austriacka opiekunka. Spoglądam na szeroko otwarte drzwi wejściowe i dostrzegam poprzez jadalnię, jak fontanna mieni się różnymi kolorami słońca.
Nie chcę opuszczać mojego kochanego domu.
„A kiedy wrócimy?” – pomyślałam i dziwny smutek ogarnął moje serce.
– Wanda, chodź już! – krzyknął zniecierpliwiony stryj Adam z samochodu, w którym czekał, aby nas odwieźć na dworzec w Krakowie.
– Już, już! Idę! – Spojrzałam jeszcze raz na czerwone dachówki dworu. Pamiętam, że je widziałam wśród zieleni podczas spacerów konnych na ścieżkach Beskidu Niskiego, gdy siedziałam w siodle przytulona do tatusia. Przyszło mi do głowy, że ledwie dwa dni temu, usłyszawszy samoloty i odległe huki, pobiegłam do cioci Zosi, która właśnie wychodziła z kurnika z koszem jajek. Za nią, na ścieżce, paw otworzył swój wachlarz i krzyknął nieprzyjemnym głosem, niczym zły omen.
– Ciociu, dlaczego lecą te samoloty? – spytałam.
– To chyba polskie manewry – stwierdziła, po czym dodała: – Dziecko moje, ale twój polski ma okropny akcent, francuski.
Obraziłam się i pobiegłam się bawić.
Prawda wyszła na jaw kilka godzin później. Cała rodzina Romerów zgromadziła się w bibliotece, a ja przytulona do mamy dowiedziałam się, że Niemcy zaatakowali Polskę, a ich wojsko przekroczyło granicę niedaleko od Inwałdu i Wadowic.
Tego samego dnia szosą maszerowali na front nasi żołnierze. Rzucaliśmy im kwiaty, życząc szybkiego zwycięstwa. Niestety, nazajutrz wracali już w popłochu. A przed nimi szły tłumy uciekinierów, którzy wtargnęli do parku, do domu i do folwarku. Tamtej nocy ciocia Zosia i mama pomogły jednej uciekinierce przy porodzie. No i teraz my uciekamy z tego przez nas wszystkich kochanego domu, to znaczy ja, mama i Fräulein Mili. Mój osiemnastoletni stryjeczny brat Lolo już jest w wojsku, starsza jego siostra Lilka jest w szkole pielęgniarskiej w Krakowie. Stryjostwo Rudusiowie z Idą zostają strzec majątku. Stryj Adam dołącza do swojego korpusu, a my jedziemy do Warszawy. Tatusia już nie ma, ale nie mogę o tym myśleć, bo pękłoby mi serce. W stolicy będzie bezpieczniej i pociesza mnie myśl, że tam zastanę mojego kanarka Manciu, naszą kucharkę Nanę, no i – jak mówi mama – maski przeciwgazowe, które tam leżą od maja. Poczekamy do końca wojny, która na pewno nie będzie długa, bo nasze wojsko szybko zwycięży. Francja i Anglia pomogą nam wypędzić najeźdźcę.
Kraków. Pełno ludzi na dworcu. Znalazłyśmy w pociągu trzy wolne miejsca w przedziale tuż obok wejścia. Przede mną siedzi gruby pan, który chce mnie poczęstować cukierkiem. Grzecznie odmawiam, bo mama nie życzy sobie abym przyjmowała cokolwiek od nieznanych osób. Mama czyta gazetę. Mili szuka czegoś w torebce. Pani obok mamusi skarży się, że pociąg się spóźnia, a już miał ruszyć. Mama patrzy na zegarek. Oglądam butelki na małym bufecie stojącym na peronie. Nagle ich nie ma… Coś mi spada na głowę… Krzyczę! Ręką odrzucam coś, co mnie dusi, a to jest nasz koc, którym mama chciała mnie ochronić.
– Tu as mal?! – krzyczy.
Teraz widzę: grubemu panu naprzeciwko brakuje głowy, a białe podgłówki są czerwone od krwi…
Mama podnosi mnie i bierze w objęcia. Mili idzie tuż za nami, depczemy leżące na korytarzu ciała pasażerów. Na szczęście wyjście jest blisko, tak samo jak i schody do podziemnego przejścia między peronami.
Mama stawia mnie na nogi i biorąc mnie mocno za rękę, ciągnie w dół. Ślizgam się, bo mamy kroki są za długie dla moich nóżek, a z tyłu ludzie w panice nas popychają.
Nie wiem skąd, kawałki szkła spadają mi na głowę. Naokoło wybuchają bomby. Schody się skończyły i jest dość widno. Jesteśmy jakby w tunelu. Pełno rannych stojących
i leżących na ziemi. Szkło, krew, jęki i krzyki przerażenia przy odgłosie spadających bomb.
Widzę leżącego człowieka z białą pianą na ustach, uderzającego rytmicznie rękami w podłogę…
Ten tekst jest fragmentem książki Wandy Romer „(Na)Dzieje”:
– Mets ton mouchoir sur ton nez, contre les gas – mówi mama. – I zwracając się do płaczącej Mili, szepcze po polsku: – Ani słowa po niemiecku, bo cię zabiją.
Byłyśmy, cztery godziny tego bombardowania, wśród tłumu przerażonych, cierpiących i umierających ludzi. Niewiele osób ocalało podczas pierwszego niemieckiego ataku, a właściwie napadu na krakowski dworzec, tamtej niedzieli 3 września 1939 roku.
Kiedy się urodziłam, rodzice mieszkali w Warszawie od mniej więcej pięciu lat. Mój ojciec miał za sobą długą karierę dyplomaty, którą rozpoczął przed pierwszą wojną światową, a więc kiedy ta część Polski była jeszcze pod zaborem austriackim. Pierwsza służba taty odbyła się w Rzymie, w pałacu „Wenecja”, ówczesnej siedzibie ambasady austriackiej. Zaraz po wojnie, w 1918 roku, ojciec wstąpił do polskiego MSZetu, ale został w Wiedniu i ożenił się z wdową po baronie Rolsbergu, z domu Sobek, która miała dwóch małych synów z pierwszego małżeństwa; tatuś podjął się ich wychowania. Lecz wspólne ich życie nie trwało długo, gdyż jego żona zmarła na hiszpankę, grypę, która zaraz po wojnie zdziesiątkowała Europę. W 1924 roku tatuś poznał podczas wycieczki z przyjaciółmi do Klosterneuburga córkę dyplomaty i ministra pełnomocnego Rumunii, Olgę Mitilineu. Mój ojciec był bardzo przystojny i nie brakowało mu seksapilu, moja matka natomiast była ładną dziewczyną i miała piękne, piwne oczy. Zakochali się w sobie już na pierwszym spotkaniu. Ślub, który wzięli w Wiedniu, był bajeczny: młodej parze towarzyszyła gwardia honorowa na białych koniach, ponieważ rodziny z obu stron były bardzo znane, a ceremonię ślubną odprawił sam nuncjusz apostolski. Moi rodzice zostali jeszcze na kilka lat w Wiedniu, a w 1928 roku pojechali do Warszawy, gdzie tata został dyrektorem protokołu w MSZecie i ministrem pełnomocnym.
Zamieszkali na ulicy Bagatela, blisko Parku Łazienkowskiego. W 1932 roku urodziła się im dziewczynka. A ponieważ romantyczna mama pamiętała legendę o księżniczce Wandzie, która aby nie poślubić Niemca, rzuciła się do Wisły, to takie właśnie dała mi imię.
[…]
Moi rodzice prawie codziennie bywali na przyjęciach, bo należało to do obowiązków dyplomatycznych mojego ojca, a mama była zajęta prowadzeniem domu, przygotowaniem zaproszeń, fryzjerem, krawcową, więc mało ich widziałam. Pierwszy rok mojego życia spędziłam z niańką nazywaną Grubą Stasią. Do czwartego roku życia byłam powierzona opiece panny Niny, po czym rodzice zdecydowali, że jest mi potrzebna Angielka, abym się nauczyła trzeciego języka, znając już od urodzenia polski i francuski. Pamiętam, że przyszło dużo kandydatek, a wybrana została Miss Wilson, surowa Angielka. Nie spodobała mi się. Po obiedzie zmuszała mnie do leżakowania w piżamie! Sprytnie poprosiłam o szklankę wody i kiedy miałam ją w ręku, wylałam całą na łóżko. Chyba nie można spać w mokrym łóżku! Oburzona zachowaniem tego „naughty child”, Miss Wilson poszła sobie następnego dnia, a rodzice zaproponowali Mili, gospodarującej naszym domem, aby się zajęła moją osobą. Szczęśliwa Mili natychmiast zaakceptowała propozycję, bo bardzo mnie kochała.
I w ten sposób zamiast angielskiego nauczyłam się niemieckiego.
w Wiedniu, gdzie doszedł do stanowiska wicesekretarza ministra. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rozpoczął pracę w polskiej dyplomacji. W 1927 r. przeniesiony do Warszawy. Od IX 1928 r. – Dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ, od VIII 1929 r. z tytułem ministra pełnomocnego i posła nadzwyczajnego. Przewidywany na stanowisko ambasadora Polski przy Watykanie. Zginął śmiercią tragiczną 24.04.1938 roku. Pochowany w Inwałdzie.
Ten tekst jest fragmentem książki Wandy Romer „(Na)Dzieje”:
Byłam za mała, aby móc zapamiętać lata trzydzieste. Wiem, że były to lata dużego rozwoju wolnej Polski. Dyplomaci chętnie przyjeżdżali do wesołej Warszawy znanej jako petit Paris. Choć nie brakowało problemów społecznych i finansowych, Polska była ogólnie uznana za ważnego partnera politycznego, z którym się liczono. Zbudowanie portu gdyńskiego miało nam otworzyć drogi handlowe. Kraj rozwijał się mimo wielu kłopotów ekonomicznospołecznych. Mój ojciec, z racji swojej funkcji w MSZecie, organizował wizyty przyjeżdżających do Warszawy różnych ważnych zagranicznych osobistości. Z mojego dziecięcego pokoju słyszałam głosy: „Przyjechał z Rumunii młody książę Michał z ojcem, królem Karolem”. (Pamiętając bajki, zadawałam sobie pytanie: „A może poślubię tego księcia?”). Göring na grubych palcach nosi pierścionki ze szmaragdami, jest jowialny, ale kto wie, co tam mu się kręci w głowie; Goebbels jest nieprzyjemny, ma diabelski błysk w oczach – no i ja którejś nocy śnię o tym niemieckim diable. Pamiętam trochę pogrzeb Piłsudskiego, czułam smutek całego miasta. Przez otwarte okno, z daleka słyszałam głuche bicie w bębny, które mój ojciec kazał pokryć czarnym kirem.
Tatuś w tym czasie bardzo lubił się bawić z czteroletnią córeczką. Często na czworakach służył mi za konia lub wymyślał historyczne gry z pluszowymi misiami Talbotem i Nelsonem, bo bardzo kochał Anglię. Mama była bardziej surowa niż tatuś, więc kiedy wracaliśmy po naszych sobotnich spacerach zbyt późno do domu, nie była zadowolona, gdyż bała się, że coś mogło nam się stać, i pochmurnie patrzyła na tatę. Wtedy mówiłam do niej: „Nie gniewaj się na tatę, bo to moja wina, a nie jego”. Ale kiedy byłam chora, to ona stawała się moim aniołem i mnie leczyła tak bardzo czule. Oboje uczyli mnie współczesnych dziejów. Jedna lalka nazywała się Hitler (miała małe, dorysowane wąsiki), a druga Dolphus.
Co roku spędzałam lato z mamą w Inwałdzie, a wrzesień w Bukareszcie u rumuńskich dziadków. Tatuś dojeżdżał do nas, kiedy mu na to pozwalała praca w ministerstwie. Podczas pobytu w Bukareszcie zajmowała się mną Miss Lucy, bo Mili wracała do Wiednia na wakacje. Miss Lucy spędziła całe życie u dziadków, wychowując ich córki, a kiedy one dorosły, to została z nimi.
W lecie 1937 roku nasza rodzinka wraz z Mili wybrała się w podróż do Włoch, do Wenecji. Zatrzymaliśmy się w sławnym hotelu Excelsior na Lido. Mimo że miałam tylko pięć lat, zakochałam się w pięknie tego miasta i czarujący widok Pałacu Dożów został na zawsze w moich oczach. Towarzyszyli nam państwo Prunas Tola, starzy przyjaciele z czasów pierwszej wojny światowej, wraz z ich trzema synami. Najstarszy Severino od urodzenia przeznaczony był do wojska, drugi miał zostać dyplomatą, a najmłodszy Riri mógł sobie wybrać co chciał! Żartując, moi rodzice mówili, że ja mam wyjść za dyplomatę Alberta! Tatuś uczył mnie pływać i budować cudowne twierdze z piasku. Kuchnia włoska bardzo mi przypadła do gustu, a szczególnie polubiłam makaron. W Warszawie byłam bardzo kapryśnym dzieckiem i aby mnie zmusić do jedzenia, Mili i Nana urządzały spektakl: Mili wkładała na siebie suknie jedną na drugą, a potem się rozbierała, a ja, patrząc na ten domowy striptease, otwierałam buzię, podczas gdy Nana wsadzała do niej kawałki mięsa. A w Wenecji sama zjadałam ogromne porcje makaronów. Po pobycie nad morzem spędziliśmy resztę wakacji w zamku Prunasów w Marchieru niedaleko Turynu. Nie przypuszczałam wtedy że…
Powrót do Warszawy odbył się bez przygód.
Jestem szczęśliwym dzieckiem, mam koło siebie tatę, mamę, Mili, Nanę i oczywiście kanarka Manchu. Pewnego dnia dzwonię do tatusia do pracy, bo chcę mu powiedzieć, że kanarek się wykąpał w nowej małej „wannie” w klatce. Pomyślicie, że to nic dziwnego, ale brudas Manchu do tej „wanny” nie chciał wchodzić. Tata, myśląc, że może się „wstydzi”, zrobił naokoło wanny firaneczkę – a tu Manchu pędem do wody! W słuchawce telefonu słyszę głos…:
– Palais Brühl.
Przestraszona krzyczę do mamy:
– Trzeba ratować tatusia!
– Mój złoty głuptasku, ten pałac się tak nazywa – odpowiada mama.
Nie jestem zupełnie spokojna i wyobrażam sobie tatę otoczonego ogniem. Dopiero kiedy o trzeciej wraca na obiad, czuję się lepiej.
Ten tekst jest fragmentem książki Wandy Romer „(Na)Dzieje”:
W domu, jak już wspominałam, mówiło się dużo o polityce międzynarodowej. Mussolini we Włoszech, w Niemczech Hitler, a tam Franco i jakaś wojna domowa w Hiszpanii.
Z tych ostatnich lat trzydziestych pamiętam również inne dzieje: Anschluss Austrii do Niemiec, więc ja już „politycznie zaangażowana” zmuszam Mili do protestowania przed ambasadą austriacką, kłócę się także z dziećmi ambasadora von Moltke, bo mój rówieśnik Hans mi mówi: „die Polnischen Schweine”. Zaproszona do nich na podwieczorek, odwracam talerz i mówię, że nie będę jadła w niemieckim domu. To się już dzieje w 1939 roku.
Rok wcześniej dotyka mnie ogromna tragedia. W lutym 1938 roku jedziemy z tatą i z mamą do Krynicy na dwutygodniowe wakacje. Uczę się jeździć na nartach i jestem bardzo szczęśliwa, bo nareszcie przebywam dużo czasu z moim ojcem. Lecz 24 kwietnia kończy się moje beztroskie dzieciństwo. Raptem tracę ukochanego tatę. Wszystko już było gotowe do naszego wyjazdu do Rzymu, bo tata miał dostać nominację na ambasadora przy Watykanie. I nagle go nie ma! Rana w moim sercu jest tak głęboka, że już nic w życiu nie będzie w stanie jej zagoić.
Kraków... Czerwona łuna otacza czarną chmurę dymu, która jakby wisi nad dworcem, ogarniając jednocześnie pobliskie budynki. Czuję spaleniznę. Biegniemy ku wyjściu, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo. Mama prowadzi nas do najbliższego hotelu. [Upłynie wiele lat, zanim będę w stanie bez trwogi wejść do pociągu]. W hotelu tłum ludzi. Bezustannie wchodzą i wychodzą. Masa walizek. Mama dopytuje się o możliwość wynajęcia jakiegoś samochodu. Na podróż pociągiem nie ma szans, a niebezpiecznie jest już wracać do Warszawy. Moja matka powiedziała, że sytuacja jest gorsza, niż przewidywała, i myśli o podróży do Bukaresztu. Tam nie ma wojny. Lecz zaraz dowiaduje się, że wszystkie auta są zarekwirowane dla wojska i brakuje również paliwa. Myśli też o naszych bagażach, które zostały w pociągu. Przy sobie ma tylko dużą torebkę, biżuterię schowaną w gorsecie i nasz pled. Nagle widzę, że podchodzi do oficera, który głośno mówi, że idzie na dworzec. Rzucam się za nią, ciągnąc ją za suknie. Nie chcę, żeby wracała do tego piekła. Płaczę. Mama poddaje się i zwraca się do oficera:
– Gdyby pan oficer znalazł nasz bagaż, to bardzo bym prosiła o zawiadomienie. Mam numer tragarza. Nazywam się Olga Romer. Zostanę w tym hotelu.
On się zgadza i pyta:
– Pani jest żoną Karola Romera?
– Jestem wdową po nim.
Ten tekst jest fragmentem książki Wandy Romer „(Na)Dzieje”:
Patrzy na nas wyraźnie wzruszony i współczując młodej kobiecie z dzieckiem, mówi:
– Proszę zadzwonić na ten numer i powiedzieć, że mają wysłać samochód dla hrabiego Karola Romera. – Zapisuje numer na karteczce i daje mamie, która dziękuje, a on odchodzi.
Zastanawiam się, jak możemy prosić o samochód dla ojca, który już nie żyje. Mama dzwoni na ten numer, ale nikt nie odpowiada. Tracąc wszelką nadzieję i nie wiedząc, jak wydostać się z tej tragicznej sytuacji, mama prosi o pokój, żebym choć ja mogła trochę odpocząć.
Mniej więcej pół godziny później w pokoju dzwoni telefon. To nasz oficer, który zawiadamia, że niestety na dworcu nic nie można znaleźć, bo tam się wszystko dalej pali i nasz pociąg jest zniszczony, ale za dziesięć minut przyjedzie po nas samochód wojskowy, który ma jechać do Lwowa, to znaczy niedaleko rumuńskiej granicy. No i po dziesięciu minutach staje się cud! Zjawia się samochód z młodym oficerem i z żołnierzem przy kierownicy. To jest początek naszej tułaczki.
Nie opiszę szczegółowo podróży. Wystarczy przywołać w pamięci filmy, na których widać masę ludzi na szosie, niosących resztki dobytku i uciekających na piechotę, rowerami, wozami, samochodami i jakimikolwiek innymi środkami. Często na niebie pojawiają się niemieckie samoloty stukasy, zniżają się i ostrzeliwują. Wtedy mama rzuca mnie do rowu przy szosie i chroni własnym ciałem.
Mili ma dalej zakaz mówienia, a więc milczy. Zastaje nas noc. Jesteśmy w Rzeszowie. Auto się zatrzymuje.
– Co się dzieje? – pyta zaniepokojona mama.
– Skończyło się paliwo – odpowiada chłodno oficer.
– No i co teraz?
– Nie wiem. – Patrzy na mamę i wzrusza ramionami.
– Skończyły się kartki na benzynę. Poszukamy koni.
– A my? – Mama blednie.
– Zostawimy was tutaj.
– O nie! – oburza się mama. – Idę do burmistrza.
Zostawia mnie z Mili i z wojskowymi w samochodzie i idzie do urzędu gminy, gdzie biura są otwarte dla uciekinierów, którzy potrzebują pomocy, szukają zagubionych po drodze krewnych lub właśnie proszą o benzynę. Czekamy długo, jest mi zimno i jestem głodna, a o jedzeniu nie ma mowy. Na szczęście mamy pled. Nareszcie mama wraca triumfująca. Dzięki paszportowi dyplomatycznemu dostała bony na benzynę, aby dojechać do Lwowa. Przed nami ciągle ta sama piekielna droga! Samoloty nadal dokuczają, siejąc postrach. Noc spędzamy w małym, brudnym hoteliku w Kołomyi. Alarm. Uciekamy do piwnicy. Gdyby tu spadła bomba, leżelibyśmy wszyscy pod gruzami. Dziecko płacze, matka je przytula, inni odmawiają pacierze i tak siedzimy na twardej ławce do rana. I znowu w drogę. O drugiej w nocy jesteśmy we Lwowie. Nasi wojskowi zostawiają nas przed Grand Hotelem. Jest otwarty i mama prosi o telefon. Dzwoni natychmiast do naszego kuzyna Lea Starzeńskiego i pyta, czy możemy przenocować u niego. On opowiada, że w jego dzielnicy najgorzej bombardują Niemcy, i sugeruje pójść do konsulatu rumuńskiego znajdującego się na głównym placu lwowskim, naprzeciwko hotelu. Budzimy konsula, który otwiera nam drzwi ubrany w piżamę w czerwone i granatowe paski. Każe przygotować dla nas jajecznicę. Mam niebo w gębie, taka byłam głodna! Śpię na dwóch fotelach. Słychać syrenę, ale jesteśmy tak zmęczone, że nie mamy sił zejść do piwnicy. Mama wcale nie śpi, bo rozważa, jak teraz dojechać do granicy rumuńskiej. Przed nami jeszcze sporo kilometrów do Cernouti. Konsul zapoznaje mamę z podejrzanym człowiekiem, który swoim mercedesem jeździ tam i z powrotem i za ciężkie pieniądze odprowadza do granicy. [Zagadką pozostaje, jak długo mu się udawało korzystać z tego sposobu zarabiania i jaki los go spotkał po 17 września, gdy wkroczyła do Lwowa armia radziecka i zaczęło się deportowanie mieszkańców].
Znowu jesteśmy na tej strasznej szosie. Dojeżdżamy do Cernouti o zachodzie słońca. Mercedes zatrzymuje się przed szlabanem. Mama pokazuje nasze paszporty i szlaban się podnosi. Jesteśmy na małej stacji kolejowej. Ciągły, wewnętrzny strach trochę folguje. Ostatnie promienie słońca odbijają się na różowo w wodzie małego basenu, gdzie spokojnie pływają sobie złote rybki. Mam łzy w oczach. Czuję smutek, opuszczając kraj! Przed wkroczeniem na ziemię rumuńską poprosiłam Mili o pudełeczko. Dała mi pudełko od zapałek. Włożyłam do niego garstkę polskiej ziemi, bo uczyli mnie, że ta ziemia jest nasiąknięta krwią przelewaną przez wieki w obronie ojczyzny.
Na dworcu mama idzie kupić bilety na nocny pociąg do Bukaresztu. Prosi o drugą klasę, bo nie zostało jej dużo pieniędzy, mercedes sporo kosztował, a reszta pozostała w PKO w Warszawie. Dostojny pan zbliża się do niej i daje bilety na wagon sypialny, żebyśmy odpoczęły. Nie chce powiedzieć, kim jest. [Byłyśmy jednymi z pierwszych, nielicznych Polaków przekraczających granicę. Za kilka dni na tym przejściu staną tłumy uciekających, w tym również nasz rząd we własnym pociągu i spora część naszego wojska].
Pociąg zatrzymuje się w Bukareszcie o siódmej rano. Dorożką jedziemy do domu dziadków przy strada Roma 29. Po drodze nie widać jeszcze nikogo na ulicach. Spałyśmy trochę w pociągu, ale jesteśmy bardzo zmęczone po tej strasznej, przerażającej podróży. Stoimy już przed wejściem i Mili naciska dzwonek. Czekamy, aż wreszcie drzwi się otwierają… Przed nami stoi Hortence, stara Francuzka, od pięćdziesięciu lat służąca babci. Krzyczy:
– Monsieur! Madame! Chodźcie szybko, przybyła panienka Olga!
Zjawiają się wszyscy…