Wspomnienia Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego (IV)
Trzecia część wspomnień
Dworzec Gdański
W drugim ataku na Dworzec Gdański (od strony Żoliborza w nocy z 20 na 21 sierpnia) kompania nasza nie brała udziału. Wprawdzie we wspomnianej książce „Żubry na Żoliborzu” jest wzmianka o plutonie prowadzonym przez por. „Gedroycia” (nowego dowódcę plut. 237), wzmocnionym granatnikiem ppanc Piat, ale moim zdaniem jest to informacja nieścisła. Ten nieudany i nieskoordynowany, z powodu braku dobrej łączności z oddziałami ze Starówki, atak przyniósł, podobnie jak i pierwszy, kilka dni wcześniej, bardzo duże straty w zabitych i rannych.
We wspomnianej książce wymieniony jest tylko jeden zabity („Bończa” z obsługi mojego Piata). Przy ogromnym natężeniu ognia od strony dworca, Instytutu Chemicznego oraz spod wiaduktu nad torami i konieczności podejścia przez puste pole do stanowisk niemieckich, rozmieszczonych pod wagonami na torach dworca, wykluczone jest, aby nikt więcej z plutonu 237 nie został nawet draśnięty.
Po powrocie z Kampinosu nasza kompania objęła stanowiska w budynku straży ogniowej na rogu ulicy Słowackiego i Potockiej. Późnym wieczorem 20-ego sierpnia przekazano mi (niestety nie pamiętam kto to zrobił) rozkaz por. Starży zgłoszenia się z Piatem (zrzutowym, angielskim granatnikiem przeciwpancernym, przyniesionym przeze mnie z Kampinosu), czterema pociskami do niego i dwoma amunicyjnymi do dowództwa oddziałów, które miały w nocy zaatakować Dworzec Gdański. Jednym z amunicyjnych był znany mi już od ponad tygodnia strzelec „Bończa”. Drugiego przydzielono mi dzień, czy dwa wcześniej. Pamiętam tylko, że był szczupły i wysoki, a jego pseudonim, wydaje mi się miał coś wspólnego z ptakiem; był to jeszcze jeden „Orzeł”, „Sęp” lub „Sokół”. Będę go tu nazywać „Ptak”, choć na pewno nie taki był jego pseudonim.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Do dowództwa w rejonie ulicy Generała Zajączka dotarliśmy może na pół godziny przed atakiem. Pamiętam pełne zaskoczenie naszym zjawieniem się. Oczywiście ucieszyli się z uzyskanego wsparcia, ale wszystkie rozkazy zostały już wydane. Po krótkiej naradzie skierowano nas do oddziału nacierającego na lewym skrzydle. Gdyby w akcji brał udział pluton z naszej kompanii, w dodatku „mój” pluton 237, niewątpliwie Piat stanowiłby jego wzmocnienie, a nie oddziału zupełnie nam nieznanego.
Na linii wszystko było już gotowe do ataku. Nasze pojawienie się było pełnym zaskoczeniem. Skierowano nas na skraj lewego skrzydła, które miało atakować tory w pobliżu wiaduktu. Na moje pytanie, jakie są przed nami cele wymagające użycia Piata (bunkry, umocnione stanowiska) nie otrzymałem żadnej konkretnej odpowiedzi. Nie dostałem nawet szkicu opisującego sytuację na naszym odcinku. Nie znałem też sygnałów rozpoznawczych oddziałów atakujących dworzec od strony Starówki. Gdyby oba nasze ataki się powiodły, mogliśmy się wzajemnie ostrzelać.
W czasie ataku byłem na skraju lewego skrzydła, pod samym nasypem wiaduktu. Po mojej lewej stronie nie było już nikogo. W razie udanego dotarcia do torów - a niewiele nam do nich brakowało - stanowilibyśmy pierwszą linię na lewym skrzydle. Ja, oprócz Piata z czterema ładunkami, miałem zrzutowy rewolwer Smith Wesson, moi amunicyjni jakieś pistolety. Prawdziwa potęga wobec umocnionych pozycji i bunkrów niemieckich.
Udało się nam dojść bez większych kłopotów mniej więcej do połowy pola przed torami. Niemcy nie spodziewali się widać, że ktoś może atakować tuż przy nasypie, gdzie teren lekko się wznosił w kierunku wiaduktu i stwarzał znakomite warunki do ostrzału atakujących.
Zobaczyłem przed sobą gniazdo karabinu maszynowego pod wagonem towarowym stojącym na torach dworca. Kazałem Bończy, który był najbliżej mnie, podać jeden pocisk Piata. Załadowałem, wycelowałem, strzeliłem i nic. Niewypał. Nie sprawdziłem, czy Bończa założył zapalnik! Ćwiczyliśmy to tyle razy, że nie przyszło mi do głowy, że można o tym zapomnieć.
Uzbrojenie pocisku wymagało odkręcenia blaszanej osłony na jego wystającym czubku, wyjęcia pojemnika z zapalnikiem, rozkręcenia go, wyjęcia zapalnika, włożenia go do pocisku i zakręcenia osłony. Proste i łatwe, ale nie pod obstrzałem i pamiętając, że instrukcja obsługi przestrzega, że zapalnik jest bardzo czuły i detonuje już przy lekkim uderzeniu.
Rzuciłem Bończy wiązankę, chyba najgorszą w życiu, kazałem podać drugi pocisk, ale już z zapalnikiem. Podał. Strzeliłem w to samo miejsce. Musiałem trafić w oś wagonu lub jego zawieszenie, bo wagon się przechylił w naszą stronę, a karabin maszynowy umilkł.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Zobaczyłem błyski strzałów innego karabinu maszynowego nieco dalej w prawo. Krzyknąłem do drugiego amunicyjnego o pocisk (Bończa już nie miał). Podał go Bończy, a on mnie. Cholera, znowu bez zapalnika. Wołam o zapalnik. Rzuca pojemnik w moją stronę, nie mogę go przez chwilę znaleźć. Wreszcie znajduję i w tej samej chwili słyszę krzyk Bończy: ranili mnie, jestem ranny. Ładuję Piata, słyszę gwizdy oraz uderzenia pocisków o ziemię, tuż obok mnie. Wstrzelali się sukinsyny. Celuję i strzelam. Nie widać już z miejsca wybuchu pocisku błysku strzałów karabinu maszynowego.
Za to rozpoczyna się huraganowy ostrzał w naszym kierunku. Widocznie strzał z Piata zdradził naszą pozycję. Sytuacja jest niewesoła. Na linii słychać komendy i nawoływania do wycofywania się. Atak się nie udał. Każe „Ptakowi” ciągnąć Bończę w kierunku naszej pozycji wyjściowej, a sam szamoczę się z ciężkim Piatem, wciąż zaczepiającym się o nierówności terenu to podstawą, to kolbą, to znów blaszaną osłoną pocisku.
W pewnym momencie odgarniając włosy z czoła czuję, że mam na prawej ręce krew. Cholera, nie wiem kiedy zostałem ranny. Ale poza lekkim bólem dłoni nic mi nie dolega. Dłoń jest sprawna, tylko bardzo krwawi. Przy czołganiu się z prymitywnej kabury wypadł mi, po raz nie wiem już który, rewolwer. Na szczęście był uwiązany na sznurku z linek spadochronowych ze zrzutów w Kampinosie. Przyciągam go do siebie i pocieszam się, że rewolwery są dużo bardziej odporne na zabrudzenia niż pistolety. Wtedy wyjaśnia się powód krwawiącej dłoni. Na metalowym okuciu rękojeści rewolweru jest głęboka poprzeczna bruzda, ślad po trafieniu pociskiem, chyba karabinowym. Poprawiając, stale wysuwający się z kabury przy czołganiu, rewolwer musiałem skaleczyć się o ostre krawędzie tej bruzdy. Rozglądam się dokoła. Widzę kogoś w odległości z 10 metrów, szybko czołgającego się w stronę naszych linii. Chyba jest to Ptak. Wołam do niego, coś mi odpowiada, ale nie mogę go zrozumieć.
Słyszę jęczącego, gdzieś po prawej stronie, Bończę. Zostawiam Piata i czołgam się do niego. Usiłuję go ruszyć, nie daję rady, krzyczy z bólu. Po kawałeczku przeciągam go metr, może dwa, bliżej naszych pozycji.
Nieco dalej po prawej stronie widzę, jak sanitariuszka ciągnie na płachcie innego rannego. Woła coś do mnie. Okazuje się, że myślała, że jestem też ranny. Pytam co zrobić z rannym "Bończą". Nie umiem sobie dać z nim rady. Radzi mi poczekać na patrol sanitarny. Pomimo silnego ognia sanitariuszki wciąż ściągają rannych z pola.
Zostawiam Bończę i wracam po Piata, żeby go przyciągnąć bliżej. Nie mogę go znaleźć, choć to przecież nie zapałka. Czyżby już ktoś go zabrał? W naszym najbliższym sąsiedztwie nikogo przecież nie było. Usiłuję więc wrócić do Bończy. Niemcy położyli ogień z karabinu maszynowego strzelającego gdzieś daleko z prawej strony, tuż nad ziemią, prawie równolegle do torów, ale bliżej naszych linii. Widać wyraźnie pociski smugowe. Nie ma mowy o przejściu. Czuję, że zaczynam tracić siły... Czyżbym słabł z powodu upływu krwi? Przecież chyba nie krwawię aż tak silnie.... Skaleczenie dłoni wydało mi się zupełnie powierzchowne.
Wreszcie nerwy „puszczają” całkowicie. Jest mi wszystko jedno. Kładę się na wznak i muszę chwilę odpocząć. Nie wiem, jak długo trwałem w takim odrętwieniu. Myślę, że jednak tylko chwilę, bo gdy się ocknąłem, to sytuacja była praktycznie niezmieniona. Ogień CKM-ów ryglował mi drogę do własnych linii.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Rozglądam się za Bończą. Nie widzę go. Wołam przyciszonym głosem - bez odpowiedzi. Podnoszę się na łokciu, żeby trochę lepiej widzieć i od razu trafiam na ogień z kilku kierunków. Przywieram do ziemi.
Dochodzę do wniosku, że jedyną możliwością wyjścia z tego pola śmierci jest posuwanie się wzdłuż zapory ogniowej w kierunku nasypu wiaduktu. Przy samym wiadukcie znajduję niewielkie zagłębienie, którym wyczołguję się do ulicy Generała Zajączka. Teraz tylko przebiec przez ulicę oraz, pomiędzy stojącymi za nią domami, przedostać się na ich tyły. Podczołguje się do mnie sanitariuszka ciągnąca nieprzytomnego rannego; jest skrajnie wyczerpana i prosi mnie o pomoc. Dopinguje mnie to do jeszcze jednego wysiłku. Przeciągamy rannego. Jesteśmy wreszcie w miarę bezpieczni. Podbiegają do nas żołnierze i sanitariuszki. Niestety, ranny, transportowany z takim wysiłkiem, już nie żyje. Ktoś mnie pyta czy wiem coś o rannych pozostałych na przedpolu. Melduję o Bończy i pozostałym Piacie, oraz, że nie wiem czy Ptakowi udało się wycofać; widziałem go żywego blisko naszych linii.
Jestem zupełnie wyczerpany i bardzo chce mi się pić. Ktoś mi podaje manierkę z wodą. Nie mogę jej utrzymać i wypada mi z ręki. Wśród ludzi, którzy mnie otaczają, znajduje się nagle Ptak. Słyszę jego opowieść, jak zginął drugi amunicyjny, a ja zostałem ranny i jak pomógł mi wydostać się spod ognia. Nie mam siły prostować tych bzdur. Mam zakrwawioną zrzutową kurtkę mundurową, prawa ręka cała we krwi. Jakaś sanitariuszka i Ptak prowadzą mnie na punkt opatrunkowy. Tłumaczę, że to tylko skaleczenie. Nie chcą słuchać. Na punkcie dostaję ciepłą herbatę (?) i opatrują mi rękę. Potwierdza się, że to tylko głębokie skaleczenie. Oglądają rękojeść mego rewolweru i usiłują ustalić, w jakich warunkach doszło do jej trafienie przez pocisk. Dochodzą do wniosku, że prawdopodobnie rewolwer uchronił mnie przed postrzałem w brzuch.
Po krótkim odpoczynku wychodzę wraz z Ptakiem z punktu opatrunkowego. Jakaś dziewczyna wyprowadza nas przez połączone piwnice i przekopy. Wychodzimy na świeże powietrze, słychać od strony dworca pojedyncze strzały i krótkie serie.
Ptak rozpoczyna długie rozważania o przebiegu ataku na dworzec. Jeżeli był on w całości tak samo dobrze przygotowany, jak nasz udział, to... i tu posypała się bardzo długa i urozmaicona wiązanka opinii o naszych dowódcach, która wprawiła mnie w zdumienie. Takiego repertuaru wyrafinowanych przekleństw dawno nie słyszałem. Ptak stwierdził wreszcie, że niedaleko stąd mieszka jego rodzina (czy też znajomi) i musi do nich wpaść. Jest tak zdenerwowany, że musi się koniecznie napić, „a u nich zawsze jakiś alkohol się znajdzie”. Chciał mnie zabrać ze sobą. Odmówiłem. Może trochę alkoholu w tej sytuacji dobrze by mi zrobiło, ale nie miałem siły na rozmowy i dyskusje z obcymi ludźmi. Usłyszałem: „no to wracaj sam, tylko mnie nie wysyp. Powiedz, że mnie jeszcze zatrzymali do pomocy na punkcie sanitarnym. Wrócę za godzinę. No to cześć”. Nie wrócił nigdy. Nie wiem, co się z nim stało.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Po powrocie do Straży Ogniowej zameldowałem się Starży. Powitał mnie słowami: „i znów tylko tobie udało się cało z tego wyjść; rączkę sobie zawinąłeś, że niby ranny, co?” Wiedziałem już o „sympatii” jaką mnie darzył i byłem w nastroju, w którym człowiekowi jest już wszystko jedno. Odpowiedziałem mu - pamiętam każde słowo - bardzo wolno i wyraźnie: „wyszedł z tego także Ptak, zatrzymali go jeszcze do pomocy przy noszeniu rannych na punkcie sanitarnym. Powinien niedługo wrócić. Ja nie jestem ranny. To tylko skaleczenie...”. W tym miejscu zacząłem wyjmować rewolwer z kabury, żeby mu pokazać bruzdę na rękojeści, a jednocześnie kończyłem zdanie „skaleczenie o mój postrzelony rewolwer; miałem szczęście jak podczas przejścia pod pańskim dowództwem pod Boernerowem i na Bielanach, gdy nie ściągnął pan placówki Boya, wychodząc do Kampinosu”.
Myślałem, że go na to trafi szlag. Poczerwieniał, poderwał się tak jakby chciał rzucić się na mnie. Ale w tej właśnie chwili udało mi się wreszcie obandażowaną ręką wyjąć mego Smith Wessona z kabury. Starża zatrzymał się gwałtownie, urwał w pół słowa wiązankę. Trzymałem przez chwilę rewolwer za rękojeść i patrzyłem na przerażenie w jego oczach. Chyba myślał, że zaraz strzelę.
Po dobrej chwili obróciłem rewolwer i trzymając za lufę podałem mu mówiąc „nie nabity, czyściłem go z piasku i ziemi i nie naładowałem”; przerwałem na chwilę i dodałem, „ale mam jeszcze moją prywatną siódemkę, naładowaną”. Była to nieprawda. Siódemkę odstąpiłem któremuś z kolegów w Kampinosie po otrzymaniu zrzutowego Smith Wessona. Starża nie wziął mego rewolweru, zaklął szpetnie, odwrócił się i odszedł. Był to mój przedostatni z nim kontakt.
Piąta część wspomnień
Przeczytaj również inne wspomnienia prof. Bernhardta
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
Tekst zredagował: Kamil Janicki