Wrzesień 1939 - alternatywna wersja historii
Marcin Ogdowski, dziennikarz i pisarz zajmujący się kwestiami wojskowymi, uważa, że polska armia w 1939 roku posiadała potencjał, który pozwoliłby jej bronić się sprawniej i dłużej, niż się broniła. Na tyle długo, by umacniać nacierających aliantów w przekonaniu, że wsparcie Polski musi się skończyć pozbyciem się Hitlera.
Sposób przeprowadzenia mobilizacji – uważa Ogdowski – był gigantycznym błędem: we wrześniu nie mieliśmy w pełni zmobilizowanej armii.
Mobilizację ogłoszono bowiem dopiero 29 sierpnia, kilka godzin później, pod naciskiem aliantów, wycofano się z niej, a później jeszcze raz, 30 sierpnia, ogłoszono jej początek na dzień następny. Poborowi byli zupełnie zdezorientowani.
Zmobilizowano tylko około dwóch trzecich sił, które można byłoby zmobilizować – uważa Ogdowski. – A wielu z tych, których udało się zmobilizować nie byli w stanie dotrzeć do jednostek.
A gdyby mobilizację ogłoszono kilkanaście dni wcześniej? Niemcy, atakując, i tak byli pewni, że już od dawna jesteśmy zmobilizowani. A pohukiwania aliantów – jak widać z perspektywy czasu – można było zignorować albo przyszurać dyplomatycznie butami. I tak pomogliby Polsce wtedy i tylko wtedy, gdyby pomoc ta miała jakikolwiek sens praktyczny.
Należało też według Ogdowskiego zrezygnować z planu obrony „Zachód”. I zamienić go na inny.
„Zachód” był zły – twierdzi Ogdowski – bo zakładał rozlokowanie najważniejszych sił wzdłuż granicy i w efekcie siły te doznały ciężkich strat już na samym początku wojny.
Przede wszystkim jednak w planie obrony „Zachód” polskie siły nie miały na czym się oprzeć. Oparcie obrony na Wiśle i Sanie, a od strony Prus Wschodnich na Narwi, brano pod uwagę dopiero w kolejnych fazach wojny.
Front – argumentuje Ogdowski – trzeba było od początku budować, wykorzystując bariery terenowe, czyli rzeki, a nie granice, na których Polacy z marszu ponieśli gigantyczne straty, a polskie siły – poza paroma wyjątkowymi sytuacjami – po prostu coraz dalej się cofały pod niemieckim naporem i ulegały dezintegracji.
Gdyby porządnie zorganizować mobilizację, skoncentrować wojsko, urządzić obronę na linii rzek – zapewnia Ogdowski – to byłyby duże szanse, że Niemcy za Wisłę by nie weszli.
Oznaczałoby to oczywiście, że Polacy musieliby już na początku oddać pewne tereny. W Wielkopolsce, Małopolsce i na Pomorzu niewielkie tylko polskie oddziały prowadziłyby działania mające na celu opóźnienie niemieckiego pochodu i demonstrowanie ludności, że Rzeczpospolita jednak nie do końca ją opuściła. Byłyby to najpewniej partyzanckie akcje typu hit and run i okazjonalne pokazowe (i pospieszne) przemarsze przez wsie i miasteczka. Spodziewane dostawy zaopatrzenia od aliantów należało odbierać z rumuńskiego portu w Konstancy i transportować przez Czerniowce i Zaleszczyki. Dokładnie odwrotnie od kierunku ucieczki polskich elit. Należało ufortyfikować się na rzekach i czekać na odsiecz.
Dlaczego tego nie zrobiono?
Sztab Śmigłego-Rydza bał się po prostu, że Niemcy zabiorą nam Śląsk, korytarz i Wielkopolskę, a potem zatkną nowe słupy graniczne i zaoferują rozejm, który w polskiej sytuacji byłby ofertą nie do odrzucenia. Nie ma co się dziwić takiemu podejściu – wszyscy w Europie widzieli doskonale, że Niemcy są agresywne i ekspansywne, ale mało kto podejrzewał, że naprawdę zamierzają połknąć całą Europę. Hitler w swojej zewnętrznej retoryce częściej mówił o „uregulowaniu spornych kwestii” niż o rewizji Wersalu. Znano, owszem, tezy Mein Kampf, ale traktowano je mniej więcej w ten sam sposób, w jaki w bliższych nam czasach traktowano Zieloną książkę Kaddafi ego czy Ruhnamę Turkmenbaszy: jako obsesyjne wynurzenia, które być może oddają w jakiś sposób stan ducha niemieckiego wodza, ale niespecjalnie nadają się do realizacji. Zresztą pod pewnymi względami wiek XIX skończył się dopiero w 1939 roku, tak naprawdę dopiero druga wojna światowa była bowiem nowej jakości konfl iktem. Jeszcze gdy Niemcy wkraczali do stolicy Polski, starzy warszawiacy pocieszali się, że źle nie będzie: przecież dwadzieścia lat wcześniej Niemcy też okupowali Polskę i dało się żyć.
Mało kto rozumiał, że ci, którzy wyłamywali polskie szlabany graniczne w 1939 roku, byli już zupełnie innymi Niemcami. Cała nacjonalistyczna pogarda, całe „cywilizacyjne poczucie wyższości”, które do tej pory Europa manifestowała wyłącznie wobec innych kontynentów zamieszkanych przez społeczeństwa „stojące na niższym szczeblu rozwoju”, w hitlerowskich Niemczech po prostu eksplodowały. I zalały cały wschód Europy.
W każdym razie bardzo możliwe, że później – uciekając do Rumunii czy przedzierając się na Węgry i z powrotem, incognito, do Polski – Rydz żałował, że nie wziął Mein Kampf serio. I że nie założył, że Hitler zamierza zniszczyć Polskę jako państwo, a nie po prostu okroić ją z kilku zachodnich województw.
Przyjmijmy jednak, że sztab Rydza od początku stawiał na to, że wojna z Niemcami nie będzie walką o korytarz i Śląsk, ale grą o wszystko. A można było tak zakładać: słynna
„kasztanowa mowa” Stalina, wygłoszona 10 marca 1939 roku (czyli w czasie, gdy w Polsce trwały prace nad planem obronnym „Zachód”), sugerowała zbliżenie z Niemcami, a zbliżenie ZSRR i Niemiec mogło dla Polski oznaczać tylko najgorsze.
Przyjmijmy więc, że opracowano plan opierający obronę na rzekach środkowej Polski. I zakładający możliwie największe unikanie strat, bo tylko w miarę silna polska armia – gotowa związać niemieckie siły bądź wyprowadzić ewentualne kontruderzenie w hitlerowskie plecy – sprawiłaby, że dla aliantów gra byłaby warta świeczki.
Takie schowanie się za rzeki byłoby istotne również z innego powodu: w wojnie pozycyjnej bezużyteczne stałyby się niemieckie siły pancerne. A rzecz była ważna: stosunek niemieckich czołgów do polskich wynosił ponad 5 do 1. Choć trzeba przyznać, że te słynne „pancerne zagony Guderiana” nie wyglądały w 1939 roku tak, jak większość ludzi sobie je wyobraża: czasy panter i tygrysów miały dopiero nadejść, a Polskę najechały czołgi starego typu, przeważnie wcale nie lepsze od polskich. Po prostu było ich więcej.
Oczywiście nie można było do końca odpuścić terenów położonych na zachód od linii Narew – Wisła – San. Obywatele i – co ważniejsze – żołnierze, których wysokie morale było między innymi efektem wiary w mocarstwową tromtadrację i honor polskiego żołnierza, musieli widzieć, że Polska nie do końca opuściła tereny strategicznie i chwilowo oddane wrogowi. Bo w końcu oddawano Niemcom nie byle co, bo choćby Kraków, Poznań, Łódź, a także Gdynię, Centralny Okręg Przemysłowy czy Obszar Warowny Śląsk, zbudowane przecież za wielkie pieniądze (i to był kolejny powód tego, że Polska w prawdziwej historii zdecydowała się jednak walczyć na granicach). Na lewym brzegu Wisły broniona musiałaby być tylko Warszawa.
Stąd konieczność utrzymywania na oddanych terenach lotnych i quasi-partyzanckich oddziałów opóźniających niemiecki pochód, a także częstych wyskoków samolotowych z bronionej części kraju, w celu bombardowania i ostrzeliwania wrogich kolumn.
Podsumowując – w historii alternatywnej, zamiast planu „Zachód”, opracowano plan „Narew – Wisła – San”. Trzeba było za wszelką cenę wytrzymać niemiecki napór, z użyciem wszystkich możliwych dostępnych sił. I mieć mocną i głęboką nadzieję, że to Francuzi zaatakują od tyłu Niemców, a nie Sowieci nas. Słowem: że nad Wisłą stanie się kolejny cud.
I, wyobraźmy sobie, cud się stał.
15 września, po pokonaniu trwającego cztery dni oporu niemieckiego, wojska francuskie przełamały Linię Zygfryda i skierowały się w kierunku Zagłębia Ruhry i Renu. Wściekły Hitler nagabywał Stalina, by ten wypełnił swoje sojusznicze obowiązki i zaatakował Polskę, co pozwoliłoby Niemcom szybko zakończyć polską kampanię i przerzucić siły na zachód, ale Stalinowi się nie uśmiechało ładowanie się w konflikt z Anglią i Francją. Już 7 września (w rzeczywistym biegu historii) wyjawił gensekowi Kominternu Georgiemu Dymitrowowi swoje założenia, które z grubsza były takie: niech się kapitaliści między sobą pożrą, niech osłabną – a później się zobaczy.
Oczywiście Stalin mógł urwać osłabionej Polsce to, co w radzieckiej propagandzie określano mianem „zachodniej Białorusi i Ukrainy”, zatrzymać się na Linii Curzona i więcej w nic się nie angażować: czekać na rozstrzygnięcie wojny, a następnie – nawet gdyby Polsce mimo to udało się jakoś z tej kabały wykaraskać – powoływać się na fakty dokonane: tam jest ZSRR, gdzie stopa radzieckiego żołnierza, a poza tym odwieczne prawa, skład etniczny i tak dalej.
Ale w tej historii Stalin tego nie zrobił. Uznał, że ryzyko zaatakowania alianta Zachodu, którego Zachód w dodatku aktywnie broni, jest zbyt duże.
Nie ukrywajmy: wschodnie ziemie Rzeczypospolitej są w tej opowieści potrzebne, bo trudno wyobrazić sobie II RP bez Kresów Wschodnich.
W rzeczywistym biegu historii wojska Rydza, po przegraniu bitwy granicznej, chciały faktycznie oprzeć obronę na linii Narwi, Wisły i Sanu. Tyle że było już za późno. Niemcy byli o wiele szybsi: ich zmotoryzowana armia często przed Polakami docierała do przepraw. A polskie wojsko było już mocno osłabione, zmęczone walkami i forsownymi marszami, pogubione i zdezorientowane. Niemcom udało się przerwać obronę na Narwi i rozpoczęli okrążanie Polaków od północnego wschodu.
W alternatywnej historii nie mogło do tego dojść. Dlatego północnej fl anki, najbardziej newralgicznej, broniły znaczne i skoncentrowane siły (w rzeczywistej historii wątłe polskie wojska pancerne i lotnicze były rozdrobnione na niewielkie oddziały, co bardzo osłabiało ich skuteczność).
Niemieckie armie, napotykając stosunkowo niewielki, lecz dokuczliwy opór, dotarły więc do linii trzech rzek, na których zastygł front. Niemieckie próby przepraw były torpedowane: nawet jeśli w jakimś punkcie udało się najeźdźcom przebyć którąś z rzek, dostawali się pod huraganowy polski ogień.
W końcu niemiecki napór zelżał. Wyczerpani Polacy odetchnęli z ulgą: na to czekali. Napór osłabł, bo Niemcy zaczęli przerzucać co bardziej wartościowe jednostki na zachód, do obrony Renu przed Francuzami.
Niemcom nie udało się jednak obsadzić Renu. Nie zdążyli mimo wykorzystania sieci nowoczesnych autostrad i kolei. Po paneuropejskiej „drodze wojskowej”, którą jest Nizina Północnoeuropejska, ciągnęły francuskie czołgi, parła francuska piechota wspierana przez francusko-brytyjskie lotnictwo. Padło Saarbrücken. Alianci zajęli Kolonię, Mannheim, Frankfurt nad Menem. Niemcy przerzucali na zachód coraz liczniejsze siły, a Polsce zaproponowali naprędce sklecony rozejm, w którym – żeby cała wojna nie okazała się po nic – zastrzegali dla siebie Pomorze i Śląsk, a jako akt dobrej woli zadeklarowali wycofanie się z Poznania.
Polacy na rozejm się zgodzili, bo i tak nie zamierzali dotrzymać jego warunków. Gdy tylko Niemcy rozpoczęli odwrót na całej linii, polskie wojsko przeprawiło się przez Wisłę. Niemcy oczywiście zdawali sobie sprawę z wartości rozejmu z Polską, toteż pozostawili przy przeprawach część swoich sił. Z pustego w próżne jednak się nie naleje: siły te z konieczności musiały być dość szczupłe. Polacy – w nielekkich walkach – pokonali je: natarcie prawie milionowej polskiej armii na 200, może 300 tysięcy niemieckich żołnierzy pozostawionych na wschodzie musiało się skończyć polskim zwycięstwem.
Utrzymując przez kilkanaście tygodni front w tym samym miejscu, Polacy na tyłach mieli spokój i wystarczająco dużo czasu, by się pozbierać, odpocząć i doprowadzić do porządku to, co na początku września rozpełzło się w chaosie. Na przykład rozpakowali, rozprowadzili po oddziałach i zaopatrzyli w amunicję „polską Wunderwaffe ” – długolufowy karabin przeciwpancerny o starożytnie brzmiącej nazwie Ur. Karabin ten – stosunkowo lekki, którego pociski potrafi ły przebić pancerze większości czołgów jeżdżących po świecie w 1939 roku – był naprawdę groźną bronią. A przez to tak tajną, że w prawdziwym biegu historii w wojennej zawierusze nie otworzono części skrzyń z urami, bo opisane były jako sprzęt mierniczy. Konspiracja była tak głęboka, że o karabinach nie wiedzieli nawet polscy żołnierze. Już sama ich nazwa była skrótem od słowa Urugwaj, ponieważ – według ofi cjalnej legendy – to na zamówienie tego właśnie kraju powstawały. W historii alternatywnej ury rozpakowano i wydano wojsku.
Lepiej zorganizowana i mniej przetrzebiona niż w prawdziwym 1939 roku polska armia parła na zachód i na północ.
Generałowie Bortnowski i Przedrzymirski-Krukowicz uderzyli na Prusy Wschodnie i Pomorze. Generałowie Rómmel i Kutrzeba poszli na Poznań. Generałowie Fabrycy i Szylling poprowadzili wojska na Śląsk.
Niemcy uciekali.
Rydz z Beckiem, Mościckim i Sławojem Składkowskim, w rządowych buickach, robili triumfalne tournée po wyzwalanych miastach: Krakowie, Poznaniu, Katowicach, Toruniu, Radomiu, Kielcach. Do Gdańska nie pojechali. Gdańsk bronił się przed Polakami na śmierć i życie.
Wojska słowackie – posypawszy odpowiednio demonstracyjnie głowę popiołem za wcześniejsze natarcie u boku Niemców na Małopolskę – przeszły na polską stronę. Słowacy widzieli dobrze, co się święci, i woleli przyłączyć się do zwycięzców. Tłumaczyli, że nie mieli wyjścia, a Polacy machnęli ręką. Tym bardziej że z quasi-wygnania w Watykanie w trybie przyspieszonym wrócił mocno propolski polityk Karol Sidor i stanął na czele rządu, zajmując miejsce obalonego księdza Tiso. Głośno i pospiesznie zaczął promować ideę federacji polsko-słowackiej, zanim komukolwiek jeszcze przyszło do głowy mówić o odtworzeniu Czechosłowacji, Sidor bowiem, nacjonalista i fanatyczny katolik, zawsze widział przyszłość swojego narodu związaną raczej z religijną Polską niż z bardziej laickimi Czechami.
Czesi natomiast – wbrew wszelkim stereotypom – skorzystali z okazji, że Niemcy dostają po głowach, wzniecili w większych miastach powstania i zaczęli rozbrajać osłabionych hitlerowców na ulicach. Węgrzy, podobnie jak Słowacy, zdecydowali się na zmianę sojuszów i – wezwani do tego przez aliantów – wkroczyli do Austrii.
Włosi skonfundowani takim obrotem spraw siedzieli cicho.
Na Bałtyk wypłynęły brytyjskie i francuskie wojska desantowe osłaniane między innymi przez polską fl otę, która już 1 września przez Skagerrak przedarła się do Wielkiej Brytanii, tocząc walki z Kriegsmarine. Desant wylądował na sambijskich plażach i – razem z Polakami – zdobył Królewiec. Co ciekawe – w Prusach Wschodnich wojskom polskim przyszli na pomoc Litwini. Zauważyli, że nadchodzi wielka zmiana w systemie bezpieczeństwa w Europie i trzeba w końcu przestać się dąsać na Polaków. Zaczęli pojmować, że po wygranej wojnie to właśnie Polacy będą rozdawać karty w regionie i staną się jedyną siłą, z którą będzie można się sprzymierzyć przeciw ewentualnym zakusom Rosji. W uczcie na niemieckim trupie – z tych samych powodów – wzięły udział również Łotwa, Estonia i Finlandia, chcąc choć symbolicznie zaznaczyć swoją obecność.
Na froncie zachodnim Niemcy byli tymczasem brani w dwa ognie. Walczyli już tylko o to, by nie zmuszono ich do podpisania kapitulacji bezwarunkowej. Jednak alianci mieli dość stałego niemieckiego zagrożenia. Zdecydowali się przecież na interwencję po to właśnie, by je raz na zawsze wyeliminować.
Nie było to łatwe – Niemcy pozostawali trudnym przeciwnikiem. Odgryzali się, jak mogli, szczególnie Polakom, którym co prawda udało się odzyskać terytorium przedwojennej Rzeczypospolitej, ale poza Prusami Wschodnimi i częścią Dolnego Śląska i Pomorza trudno im było posuwać się dalej.
Jednak nawet w niemieckiej precyzyjnej machinie zaczął w końcu panować zamęt. Przegrupowanie wojsk, przerzucanie ich na zachód pod bombami, atak ze wschodu i z zachodu – to było za dużo. Nawet dla Niemców.
Doszło do antyhitlerowskiego puczu pod wodzą admirała Wilhelma Canarisa. Aresztowanie Hitlera tylko pogłębiło zamęt w Niemczech: fanatyczni hitlerowcy i pragmatyczni canarisowcy nie mogli powstrzymać się od rzucenia się sobie do gardeł, choć dla walczących Niemiec był to krok samobójczy. Mimo wszystko porozumienie fanatyków z pragmatykami nie wchodziło w grę. Hitler zginął rozstrzelany na rozkaz Canarisa, który chciał jak najszybciej pozbyć się nazistowskiej ikony. Rozumiał, że musi zlikwidować człowieka sztandar, do którego, nawet gdyby siedział w więzieniu (lub na przykład został zesłany na Świętą Helenę, jak chciał Parowski), lgnęliby fanatyczni wyznawcy. Canaris zabił więc Hitlera, a jego trupa, by nie było wątpliwości, że wódz Rzeszy nie żyje, i by uciąć wszystkie spekulacje na ten temat, wysłał – trochę w średniowiecznej manierze –Francuzom. Razem z propozycją rozejmu.
Wyczerpani walką Francuzi i Anglicy może i zgodziliby się na rozejm ze zmienionym niemieckim rządem, zdecydowali się jednak wykorzystać to, że Niemcy biją się nie tylko z wrogiem, ale i między sobą – i nacierali dalej. Przecież stronnicy Canarisa – rozumowali – to, było nie było, niemieccy militaryści, a upokorzeni i niedobici Niemcy po dwudziestu latach mogliby znów domagać się „dziejowej sprawiedliwości”. Alianci zdecydowali się więc doprowadzić sprawę do końca.
Tym bardziej że Brytyjczykom udało się – po długich staraniach – nakłonić Amerykanów do wysłania posiłków. Były one oczywiście o wiele skromniejsze niż te, które przybyły do Europy w rzeczywistej historii, ale wystarczające, by zadać Niemcom ostateczny cios. Amerykanie zresztą mieli interes w tym, żeby zaznaczyć swą obecność na placu boju: Niemcy prowadziły przecież program nuklearny i Amerykanie nie chcieli, by wszystkie jego elementy wpadły w ręce wyłącznie Francuzów i Brytyjczyków.
Naziści bili się więc jeszcze w bawarskich Alpach, ale Francuzi i Polacy, wspierani przez Brytyjczyków i Amerykanów, parli na Berlin.
I w końcu niemiecka stolica pada.
Śmigły-Rydz przylatuje do Berlina z Warszawy, żeby uścisnąć dłoń Gemelinowi i głównodowodzącym armii Wielkiej Brytanii i USA. Przywozi ze sobą marszałków państw bałtyckich, Słowacji i Węgier, a także Rumunii, która mimo że nie brała udziału w walkach, podczas wojny pozycyjnej z Niemcami przepuszczała przez swoje terytorium aliancką pomoc wojskową. Ten gest Rydza to pierwszy krok w kierunku realizacji starego polskiego projektu ponadnarodowego – Międzymorza.
Kończy się jesień 1939 roku. W pierwszych płatkach śniegu przez Unter den Linden maszerują – but w but – żołnierze polscy, francuscy, amerykańscy i brytyjscy.
To początek nowego europejskiego ładu.