Wolne media czy wolne żarty?

opublikowano: 2006-05-16, 18:00
wszelkie prawa zastrzeżone
Jakiś czas temu zobaczyłem w jednym z serwisów internetowych rysunek. Na rysunku – dwa psy przy komputerach, zawzięcie stukające w klawiatury na jakimś czacie.
reklama
autor felietonu: Łukasz Karcz

Jeden z psów mówi do drugiego: „W Internecie nikt nie wie, że jesteś psem”. Wariacji na temat namnożyło się zresztą aż nadto, a wszystkie pokazują to samo – że dla przeciętnego zjadacza chleba wartość informacyjna „niusa” podanego w Sieci spada z każdym wysłanym bajtem. Narastający wokół nas szum informacyjny powoduje zresztą, że więcej czasu należy poświęcać na odfiltrowanie wartościowej informacji ze śmietnika niż na jej znalezienie. Czyżby zatem na naszych oczach ziszczał się sen o wolnych mediach i powszechnej wolności słowa? Chyba jednak nie. I to z kilku przyczyn.

Reglamentacja wolności

Po pierwsze dlatego, że w gruncie rzeczy powszechną wolnością słowa nikt nie jest zainteresowany. I nie mówię tutaj o tajemnicach państwowych, które z definicji winny być zakryte przed oczami przeciętnych zjadaczy chleba z racji ich znaczenia dla bezpieczeństwa państw. Wolność słowa bowiem stanowi ze swej istoty swoisty szlaban dla władzy, która w myśl powiedzenia demoralizuje każdego. A ponieważ władza absolutna demoralizuje w sposób absolutny, każdy rząd w ten czy inny sposób dąży do reglamentacji wolności słowa. Jeszcze parędziesiąt lat temu było to potencjalnie trudniejsze, ponieważ – z racji mniejszej ilości informacji – każda próba ograniczenia wolności mediów spotykała się natychmiast z ostrym oddźwiękiem. Dzisiejszym satrapom sprzyjają natomiast dwie okoliczności.

Pierwszą z nich (do czego jeszcze wrócę) jest szum informacyjny powodujący, iż jakiekolwiek naciski na media mają dużo mniejszy ciężar gatunkowy, niż kiedyś. Drugą z nich jest trend socjalistyczny w gospodarkach. Gdzieniegdzie jest on silniejszy, gdzieniegdzie słabszy, ale wszędzie przejawia się w tworzeniu patologii zarówno prawnych (większy chaos prawny, będący pochodną etatyzmu), jak i podnoszeniu barier wejścia czy wprowadzaniu systemów „uznaniowych”. To ostatnie sprawia, że tłumienie obiektywnej informacji nie musi odbywać się na zasadzie siłowej, ale coraz częściej odbywa się ono na zasadzie „publikujcie, publikujcie, ale nie zdziwcie się, jeśli czepi się was kontrola skarbowa” – ulica określa to mianem „systemu haków”. Każdy zna sprawę z Romanem Kluską, którego pozostawienie w spokoju uzależniono od wpłacenia pewnych kwot pewnym szemranym osobom. Mało kto jednak zwraca uwagę, że identyczna konstrukcja odnosi się do rynku mediów, który np. w Polsce jest patologiczny z samej swojej definicji! Patologie w postaci koncesji pojawiają się na samym początku, bo przecież istnieją one nie po to, żeby pan Piegłasiewicz z Psiej Wólki mógł bez problemu założyć sobie ogólnopolskie radio czy telewizję i wygadywać w nim, co mu ślina na język przyniesie. A nawet jeśli uda się uzyskać koncesję, nie zostaje ona przydzielona na stałe, o czym wielu się już przekonało dość boleśnie. Wolne media w systemie koncesyjnym to oksymoron. Jako przyczynek do tej tezy można zresztą wskazać również dyskusję o kształcie Polski, toczoną publicznie od wielu lat.

reklama

W każdej, dosłownie każdej wizji naszego kraju, podanej do publicznego wierzenia – czerwonej, różowej, czarnej, zielonej i ecru w zielone traktorki – media, szczególnie „media publiczne”, pozostają na smyczy krajowej rady, misji publicznej, wartości chrześcijańskich, krzewienia idei integracji Polski z UE i tym podobnych. Doczekaliśmy się już wszystkich realizacji – od socjalistycznej, socjaldemokratycznej, poprzez chadecką, patriotyczną, na związkowo-syndykalistycznej skończywszy. Poza jedną, wizją konserwatywno-liberalną. Jedyna wizja zakładająca prawdziwie wolne media, uniezależnione od rządu, wciąż czeka na realizację, postrzegana jako kompletna utopia. Czy fakt, iż wizja całkowicie wolnych mediów jest przedstawiana w kontekście rojeń wariata, wynika tylko i wyłącznie ze słabego wyniku wyborczego? Śmiem wątpić.

Lewica o wolności słowa

Drugą przyczyną, dla której wolność słowa pozostanie mrzonką, jest fakt, że – wbrew pozorom – nie podoba się ona nawet najzagorzalszym jej orędownikom. Tak się bowiem składa, że największymi nagłaśniaczami „przypadków łamania wolności słowa” stają się ostatnimi czasy środowiska lewicowe. Oprotestowują one Google, które oskarżają – nawiasem mówiąc niebezpodstawnie – o układanie się z rządem chińskim i cenzurowanie własnej wyszukiwarki. Jednocześnie tylko najwytrwalszym udaje się dostać do informacji, że Google cenzuruje nie tylko chiński Internet! Jak podała Interia, szefowie Google'a przyznają się również do cenzurowania np. niemieckiego Internetu pod kątem filtrowania treści neonazistowskich. Tyle, że o cenzurowaniu Chin grzmi niemalże cały Internet, a o cenzurowaniu sieci w Niemczech nie wie (proporcjonalnie) prawie nikt. I jakoś żadnemu „bojownikowi o wolność słowa” to nie przeszkadza. A przecież obiektywnie rzecz biorąc, zarówno kwestia neonazizmu w Niemczech, jak i kwestia Falungong w Chinach to tylko – a może „aż” – wewnętrzne sprawy tych państw.

Ikoną lewicowej „wolności słowa” pozostaje Larry Flynt, który wygrał przed amerykańskim sądem sprawę z wielebnym Jerrym Falwellem, którego oskarżył o sypianie z własną matką. Było to jawnym oszczerstwem, lecz amerykański Sąd Najwyższy uniewinnił Flynta argumentując, że ten... wyraził jedynie opinię na temat pastora, do czego prawo daje mu amerykańska konstytucja. Apologeci Flynta pałają jednak świętym oburzeniem na Stanisława Michalkiewicza za jego, rzekomo antysemickie, wypowiedzi na antenie Radia Maryja, bez dania racji nazywając jego wypowiedź „mową nienawiści”. Smaczkiem w całej sprawie jest to, że będące kością niezgody określenie „Judejczykowie”, użyte przez Michalkiewicza (w kontekście organizacji żydowskich, domagających się zwrotu mienia i szantażujących Polskę „upokarzaniem na arenie międzynarodowej”), zostało wymyślone przez... Juliana Tuwima, który – mimo swojego pochodzenia – wielokrotnie dawał odpór swoim rodakom, atakującym Polskę w mediach. I nie było to wbrew pozorom przyjacielskie łajanie „swojaków”, lecz ostre filipiki, zawarte w wierszach zdecydowanie odstających od retoryki „Kwiatów polskich”.

reklama

Polecamy e-book Pawła Sztamy pt. „Inteligenci w bezpiece: Brystygier, Humer, Różański”:

Paweł Sztama
„Inteligenci w bezpiece: Brystygier, Humer, Różański”
cena:
14,90 zł
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
127
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-65156-14-3

Listki figowe

Casus Tuwima-antysemity jest zresztą o tyle niezręczny dla „wolnościowej” lewicy (celowo napisanej w cudzysłowie), iż na jego przykładzie doskonale uwidacznia się – zauważalny zresztą do dzisiaj – rozdźwięk pomiędzy antysemityzmem hitlerowskim, wymierzonym w Żydów jako narodowość, a „antysemityzmem”, praktykowanym również przez samych Żydów (jak chociażby wspomniany Tuwim czy – z publicystów współczesnych – izraelski korespondent „Najwyższego Czasu!”, Kataw Zar), oponującym przeciwko pewnym zachowaniom, zależnym niekoniecznie od narodowości. Lewicowa „wolność słowa” przegrywa tutaj ze zdrowym rozsądkiem, wrzucając obydwa zachowania do jednego worka, kneblując za jednym zamachem antysemityzm faktyczny i urojony. Nawiasem mówiąc, ostatni felieton Michalkiewicza na Interii ukazał się kilka dni po wspomnianej wypowiedzi w Radiu Maryja. Więcej felietonów (od końca marca) nie ma i prawdopodobnie nie będzie, co w Polsce może oczywiście oznaczać zarówno wszystko, jak i nic.

Wolność słowa wymaga wreszcie nie tylko oratorów, ale i słuchaczy. A słuchaczy coraz częściej brakuje – również dlatego nie chce mi się wierzyć w idyllę ogólnoświatowej jawności i przejrzystości. Owszem, istnieją blogi polityczne. Owszem, istnieją niezależne radia. Owszem, wychodzą wydawnictwa niezależne. Ale reżimy zostawiają je na zasadzie listka figowego. Dla systemu nie stanowi zagrożenia to, że jednostki przeglądają sobie jakieś wywrotowe www. Dlatego też blogi polityczne i inne wolne media pozostają mediami niszowymi.

Prawdziwe żniwo na ludzkiej (nie)świadomości zbiera się w mediach konwencjonalnych, gdzie przez głupotę, służalczość i układy, a przede wszystkim przez masowość, ugrywa się wszystko, co jest do ugrania. Żeby nie koncentrować się wyłącznie na polityce, przytoczę przykład z własnego podwórka. Informatyczne podziemie może do świętego Dygdy klarować reszcie, że – upraszczając – hacker jest cacy („hacker” oznacza slangowo osobę zafascynowaną technologią, w żadnym wypadku przestępcę), a cracker jest be. A powtarzane przez większość przekaziorów błędne nazewnictwo sprawia, że większość populacji za zło wcielone uznaje hackerów, a o crackerach nie wie praktycznie nikt. Co z tego, że teoretycznie żaden zakaz nie krępuje rozpowszechniania tej wiadomości? Jak kiedyś śpiewał jeden z uczestników Jarocina w piosence „Dzwony”: „... i moje cichutkie bim-bam, choć dźwięczne i szczere, nie znaczyło nic”.

reklama

Media niszowe mogą sobie istnieć... dopóki są niszowe. Jeśli wychodzą z nisz, zabiera się za nie Układ, co widać już po losach kilku amerykańskich politblogów, wykupionych już przez wielkich. W przyszłości czeka nas dalsza regulacja Internetu, przy której dzisiejsze status quo wyda się Dzikim Zachodem. Wolność słowa? Tak, ale bez przesady, bez przesady...

Gdzie jest wiarygodność?

We wszystkich dyskusjach o wolności słowa pomija się – last but not least – kwestię fundamentalną, którą i ja zostawiłem sobie na deser. Chodzi o siłę sprawczą. Wszystkie idee, leżące u podstaw wolności słowa, zakładały bowiem milcząco, że wspomniane słowo ma – niczym w Biblii – moc tworzenia. Że słowami uporządkujemy chaos. Że dzięki nim staniemy się lepsi. A tymczasem?

Niedawno spotkałem się z określeniem „jesteś głupi jak komentarz na portalu”. Zamiast „portalu” widniała nazwa własna tegoż, ale użyłem formy generycznej, żeby każdy mógł dostosować ją do własnych potrzeb. Fakt faktem, poziom intelektualny większości tych komentarzy woła o pomstę do nieba. Tyle że w natłoku bełkotu coraz ciężej wyłowić coś sensownego – paradoksalnie więc wolność słowa zabija samą siebie. O głównym aksjomacie – kształtowaniu się wartościowych postaw, sądów i enigmatycznym „dobru wspólnym”, któremu wszak wolność słowa miała służyć – można coraz częściej zapomnieć. Wszystko ginie w szlamie bełkotu, terabajtów tekstu i godzin gadających głów, które coraz mniej mają do powiedzenia.

Masowość dostępu do informacji i sposobów jej kreowania zabija także jej wiarygodność. Parę dni temu dyskutowałem ze znajomym o „życiu po Czarnobylu”. Kolega postawił tezę, że organizacje międzynarodowe padły ofiarą ZSRR, który jak od pierwszych naiwnych wyciągnął miliony dolarów na ratowanie czegoś, co wcale nie było hekatombą ekologiczną. Jako głos w dyskusji podałem mu linka do strony prowadzonej przez dziewczynę, jeżdżącą na motorze w okolicach reaktora. Tylko po to, żeby dziesięć minut później odnaleźć dyskusję na forum, w którym ową dziewczynę zdemaskowano jako oszustkę, szukającą taniej sensacji. Przykłady można mnożyć – wszelkiej maści „łańcuszki świętego Antoniego”, przeróżne hoaxy, głośna parę lat temu sprawa „bonsai kitten”, niedawna mistyfikacja w polskiej Wikipedii z Henrykiem Batutą... I o ile jeszcze do niedawna stworzenie czegoś, co mogłoby zwieść na manowce połowę cywilizowanego świata, wymagało minimalnego wkładu pracy, to obecnie nie trzeba nawet tego; łut szczęścia i powszechne zidiocenie wygrywa z rzeczami naprawdę istotnymi. Szaloną Żabę gibającą się do soundtracku z „Gliniarza z Beverly Hills” czy dowcipy o Chucku Norrisie znają dziesiątki milionów osób, o patentach software'owych (porównywaniem wpływu których na współczesny świat tylko bym się ośmieszył) wie mało kto. I bez znaczenia jest kwestia, że kwestia np. patentów jest zagadnieniem fachowym – tak samo hermetyczna jest w gruncie rzeczy walka np. z korporacjami prawniczymi, co nie przeszkadza dziennikarzom pokazywać jej na pierwszych stronach gazet.

I tak dalej, i tym podobne.

Wolne media będą jeszcze istnieć, przynajmniej z nazwy. Czy jednak będą jeszcze one komukolwiek potrzebne...?

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

POLECAMY

Zapisz się za darmo do naszego cotygodniowego newslettera!

reklama
Komentarze
o autorze
Łukasz Karcz
Autor nie nadesłał informacji na swój temat.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone