Wojtek Miłoszewski - „Inwazja” - recenzja i ocena
Przedstawiona w „Inwazji” Polska roku 2017 jest miejscem, jakie widzimy z okien naszych domów. Jedynym odstępstwem jest jawne zaangażowanie się Moskwy na Ukrainie, przez które granica rosyjska przesunęła się pod Przemyśl. Między stolicami europejskimi stopniowo wzrasta napięcie, aż na proch pada iskra. W konsekwencji rosyjskie kolumny pancerne ruszają na zachód. Wybucha wojna, która szybko ogarnia całą Polskę, jej mieszkańcy zaś zmuszeni są walczyć nie tylko o wolność i kraj, ale nawet o przetrwanie kolejnego dnia.
Wojtek Miłoszewski proponuje nam wizję przejmującą. Opisuje zrujnowane Katowice, Częstochowę i Warszawę w taki sposób, że mimowolnie wyobrażamy sobie pożary za naszymi oknami. Perspektywy narracyjne są zasadniczo trzy: ogarnięta wojną Polska opisywana jest oczami zawodowego żołnierza, ledwo wiążącego koniec z końcem pracownika call center i twardej warszawskiej bizneswoman. Każda z nich zaś jest tak sugestywna, że po zakończeniu lektury mimowolnie wzdychamy, ciesząc się, że jednak mamy pokój.
Wojnę poznajemy jednak nie tylko z perspektywy prostych ludzi, Miłoszewski uchyla bowiem również drzwi wielkiej polityki, pokazując nam kulisy układów rządzących światem i odpowiedzialnych za, nomen omen, inwazję. Widać tutaj pewną inspirację Tomem Clancy, klasykiem politycznych thrillerów.
Atutem powieści okazuje się ewolucja bohaterów. Okoliczności, z jakimi przychodzi im się mierzyć, wyciskają na nich swoje piętno, powoli zmieniając ich w inne osoby. I to do tego stopnia, że pod koniec powieści wręcz trudno rozpoznać w nich ludzi, których spotkaliśmy pięćset stron wcześniej. Ta stopniowa przemiana jest znakomicie przeprowadzona i przez to wiarygodna.
Miłoszewski sprawnie poradził sobie również z warstwą geopolityczną. W gabinetach władzy spotykamy wielkich światowych graczy, a ich charakterystyczne cechy autor oddał miejcami mistrzowsko. Powieściowi Trump, Putin czy Merkel są sugestywnymi odpowiednikami swych prawdziwych postaci, dzięki czemu spotkania za zamkniętymi drzwiami gabinetów brzmią wręcz przerażająco wiarygodnie.
O ile przywódców światowych autor wymienia z nazwisk, o tyle przy polskich podaje tylko funkcje. Myślę jednak, że uważny czytelnik szybko domyśli się, kim jest wszechwładny i uwielbiający koty prezes, kim postępujący pod jego dyktando prezydent a kim minister obrony, przy którym nie wolno wspominać o brzozach.
Zarówno ten zabieg, jak i staranność, z jaką opisuje realia polityczne Miłoszewski, jest celowa. Prócz bycia porcją znakomitej literatury sensacyjnej, książka ta jest również przestrogą przed tym, co może się stać z krajem zmuszonym do osamotnionej walki z potężniejszym przeciwnikiem. Ludzi odpowiedzialnych za to, co jest osią fabuły „Inwazji” widzimy codziennie w serwisach internetowych. Tym razem autor poszedł po prostu krok dalej, tworząc projekcję rzeczywistości, do której mogą doprowadzić nieodpowiedzialni politycy. Scena rozmowy Trumpa z sekretarzem Mattisem w każdym czytelniku może wzbudzić dreszcz niepokoju…
Z uczciwości trzeba jednak wspomnieć o również o pewnych niedociągnięciach. O ile opisy życia w ruinach kraju są przejmujące i realistyczne, o tyle dialogi postaci bywają nieco wymuszone i sztywne. Podejrzewam, iż należy zrzucić to na karb braku warsztatu: Wojtek Miłoszewski jest wprawdzie znanym scenarzystą, jednak „Inwazja” jest jego debiutem powieściowym. Nie zmienia to faktu, że książkę gorąco polecam. To zarówno kawał dobrej lektury, jak i ważna przestroga przed tym, co może przynieść przyszłość.