Wojna - koszmar widziany oczami dziecka
Wrzesień trzydziestego dziewiątego roku miał być moim pierwszym miesiącem szkoły. Tak się nie stało. Zamiast tego pamiętam strach matki podczas bombardowania i gruzowisko po zawalonych budynkach na placu nieopodal naszego domu. Ojca zmobilizowano do wojska, niebawem jednak wrócił z wojaczki, podobno nie było dla niego munduru. Czy była to prawda, czy tak rozpowiadał na wszelki wypadek – tego nie wiem. W każdym razie nikt nim się nie interesował. Przed zimą tacie udało się zorganizować skądś szyby; wstawił je w wybite podmuchem bomby okno. Potem pomagałem ojcu szklić u sąsiadów, a mój wkład w pracę sprowadzał się do trzymania kitu w ustach, by nie zasechł.
Późną jesienią wreszcie rozpoczął się rok szkolny. Pomimo wszystko pójście do pierwszej klasy było dla mnie dużym przeżyciem. Nie pamiętam, ile dzieci siedziało w ławkach. Przed oczyma mam silącą się na uśmiech lekko siwiejącą panią nauczycielkę. Moją uwagę przyciągnęły ślady nad tablicą po zdjętym godle i zdjęciach wybitnych Polaków (tak wyjaśnił mi je starszy kolega). Czasem, gdy patrzę na świadectwa oznaczone hitlerowskim orłem, przeszywa mnie dreszcz na wspomnienie tamtych czasów.
Z grozą okupacji stykałem się dość często, choć jako młody chłopak nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Wielkie wrażenie wywarli na mnie w czterdziestym drugim roku wisielcy. Samej egzekucji nie widziałem, ale przez placyk, na którym stały szubienice, przechodziłem codziennie do szkoły. Żandarm kilka dni pilnował, aby nikt nie zdjął skazańców. Poruszani podmuchami wiatru, wyglądali niczym kukły. Ich spuchnięte, sczerniałe twarze, szelest napiętych sznurów i miarowy krok przechadzającego się Niemca śniły mi się czasem. Dlaczego ich powiesili? Nie wiem.
Zdążyłem też na własnej skórze zetknąć się z brutalnością hitlerowskich zdobywców. Czy to podczas kontyngentowego kolczykowania krów, gdy Niemiec sieknął mnie szpicrutą po plecach, czy w czasie moich kilku wizyt w Warszawie, gdy widywałem łapanki i ludzi upchanych na ciężarówkach. Z twarzy tych nieszczęśników wyzierało przerażenie. Dokąd ich zabierali? Uliczna wieść niosła, że na roboty albo do obozu. Gdy byłem tam z mamą, czułem jej lęk. Spokój mojego taty w takich sytuacjach upewniał mnie z kolei, że nam nic nie grozi. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że zachowywał go, bym się nie bał.
Mój ojciec Leon Przybysz był rolnikiem bez ziemi. Przez lata wojny imał się różnych zajęć u ludzi. Mama Stefania pracowała dorywczo i zajmowała się domem, czyli nami. Starszym ode mnie o dwa lata bratem Ryśkiem, mną – Bronisławem, młodszym o kolejne dwa Wieśkiem, chorowitą siostrą Lidką urodzoną w trzydziestym siódmym i najmłodszym szkrabem Stanisławem. Mieszkaliśmy w Markach w budynku z czerwonej cegły, na parterze. Do dyspozycji mieliśmy jedną izbę z wydzieloną kuchnią, będącą królestwem mojej mamy. Mieszkanie miało dwa duże okna usytuowane naprzeciw siebie. Jedno od strony drogi na Zielonkę, tam mieliśmy mały ogródek. Przed wojną mama hodowała w nim kwiaty, a od pierwszej okupacyjnej wiosny przeważnie warzywa. Drugie okno wychodziło na podwórze, od tej strony znajdowało się również wejście do budynku przez sionkę. Nasze drzwi były po prawej stronie korytarza. Środek pokoju zajmował stół i krzesła. Łóżka obstawiały ściany, mieliśmy też dużą szafę i drewniany kufer, na którym można było od biedy siedzieć. Za szafą w rogu pokoju mieściła się umywalnia, czyli miska na stojaku, wiadro i dzban z wodą. Dla siedmiu osób było tam trochę ciasno, ale czasem nawet wesoło.
W naszej rodzinie, jak to mówią, nie przelewało się, więc od pewnego momentu i ja zacząłem najemną pracę. A to tłukłem źle wypalone cegły w cegielni albo wypasałem krowy u okolicznych gospodarzy. Zdarzało się, że z tatą i Ryśkiem chodziliśmy wykopywać karpy na karczowisku albo odławiać karpie w parafialnym stawie. Nie były to łatwe zajęcia dla dziecka, choć w trakcie wojny szybciej się dorastało.
Czasem do naszego ojca przychodzili sąsiedzi i dyskutowali na różne polityczne tematy. Zdarzało się, że tata kazał mnie i Ryśkowi obserwować, czy pod domem nie czai się ktoś obcy albo czy nie nadchodzi mieszkający w pobliżu policjant. Miał on zwyczaj zaglądać do nas niespodzianie na wódkę. Wokół mieszkało wielu najemnych robotników i choć wtedy nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę, wśród nich przeważały poglądy socjalistyczne. Nie wszystko rozumiałem z pisemek, które na polecenie ojca niekiedy czytałem zebranym osobom, ale hasła typu: „Ku Ludowej Rzeczypospolitej” albo „Partia z Rządem, Narodem i Naczelnym Wodzem”, zapadły mi w pamięci.
Gdzieś od początku czterdziestego czwartego roku dorośli coraz częściej rozmawiali o Rosji Sowieckiej. Słyszałem te ich wieczorne gorące dyskusje.
– Jak to będzie, gdy przyjdą czerwoni?
– Czy pozwolą na wolną Polskę?
Tekst jest fragmentem książki Piotra Tymińskiego „Przybysz”:
Niektórzy mówili, że teraz to wreszcie Polska będzie socjalistyczna i każdy będzie miał pracę, chleb i dach nad głową. Ale inni ostrzegali:
– Żeby tylko bolszewicy nie zrobili nam nowego Katynia.
Ową nazwę pamiętałem jeszcze z zeszłego roku, kiedy to mówiono na temat tego mordu.
Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku miałem dwanaście lat i jak na swój wiek byłem podobno wysoki. Chudy ciemny blondynek strzyżony na krótko o pociągłej twarzy z jasnoniebieskimi oczyma. Wówczas nawet przez chwilę nie myślałem, że wokół mnie toczy się historia. Armia Czerwona potężnie gromiła znienawidzonego przez nas okupanta. Z konspiracyjnej prasy wiedzieliśmy, że alianci biją Niemców na zachodzie. Słyszeliśmy również o wspaniałym zwycięstwie naszych pod Monte Cassino. Ale tamte działania były odległe – my oczekiwaliśmy wyzwolenia. Obserwując dorosłych, widziałem nadzieję i nierzadko obawę oraz zawziętość. Tę ostatnią szczególnie, gdy rozmawiali o walkach polskiego podziemia na wschodnich rubieżach kraju. Niewiele mi to wtedy mówiło, ale byłem dumny, że Polacy nie tylko wertują gazetki.
Coraz częściej do naszych uszu docierał jeszcze odległy pomruk frontu wschodniego. Pamiętam, że ten niesiony z daleka pogłos wywołał we mnie pewien rodzaj niepokoju i fascynacji. Dziś już nie wiem, czy autentycznie czułem lekkie drżenie ziemi, czy było to tylko złudzenie. Wszyscy żyliśmy oczekiwaniem na nieuchronne wydarzenia. Ludzie szeptali między sobą:
– Już niedługo, jeszcze aby tych kilka dni przeczekać i czerwoni pogonią hitlersynów.
Większość oczywiście zastanawiała się, jak w tym gorącym okresie zapewnić przetrwanie najbliższym.
W lipcu nawet my, dzieci, odczuwaliśmy, że wolność zbliża się wielkimi krokami. Z chłopakami z sąsiedztwa chodziliśmy do szosy Warszawa–Białystok i patrzyliśmy na uciekających Niemców. Droga wypełniona była masą żołnierzy i cywilów walącą na Warszawę. Jechały furmanki załadowane różnymi bambetlami i sprzętem wojskowym. Czasem próbowały przepchnąć się przez tę ciżbę samochody. Na twarzach człapiących piechurów nie było widać ich wcześniejszej buty, tylko zmęczenie i strach. Obserwowaliśmy ten pochód pobitej armii z satysfakcją.
Jednego z tych upalnych dni wszyscy byliśmy w domu. Okna i drzwi dla lepszego przewiewu były rozwarte na oścież. Matka gotowała zupę na obiad. Moja siostra Lidka leżała chora w łóżku. Ojciec reperował buty, a ja z bratem Ryśkiem opowiadaliśmy o wehrmachtowcach, których rano widzieliśmy, wynędzniałych i zajętych pędzonym stadem owiec. Moi młodsi bracia Wiesiek i Stasiek ganiali po podwórku.
Przez otwarte drzwi wbiegł nagle Wiesiek, ciągnąc za rękę dwuletniego brata.
– Tato, mamo, Niemcy!
Tekst jest fragmentem książki Piotra Tymińskiego „Przybysz”:
Podszedłem do okna, po podwórzu kręciło się kilku ludzi w szarozielonych mundurach, jeden z nich miał na głowie charakterystyczną czapkę kozacką. Ojciec wyszedł z mieszkania i stanął na schodku.
– Wodki dawaj! – krzyknął któryś z przybyłych.
Z szopy przyległej do sąsiedniego budynku wychynął kolejny żołdak.
– Braha tu jest nastawiona – zawołał radośnie.
– Panowie – zaczął tata – wódka się skończyła, dopiero postawiłem zacier.
– A dziołszki u ciebie są? – zapytał ten w kozackiej czapce, szczerząc złote zęby w niby uśmiechu.
– Synów mam, a bimber będzie za tydzień.
– A to bolszewików chcesz ugościć, swołocz – ze złością w głosie powiedział żołnierz. – A nas, braci Ukraińców, nie uraczysz?
– Panowie, żadne tam goszczenie bolszewików mi nie w głowie, chętnie z wami zupą się podzielimy, choć u nas bieda i zupa cienka.
– To pewnie polski bandyta – stwierdził inny, zdejmując karabin z ramienia.
– Wódki chcemy – powiedział kolejny z „gości”, zaglądając do mieszkania przez okno od strony drogi. – A może i czego innego. – Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni okrągły granat i cisnął do garnka na kuchni.
Podbiegłem do mamy, chcąc ją odciągnąć. Ona przygarnęła mnie i Wieśka do siebie, Stasiek stał uwieszony na jej spódnicy. Niemal w zwolnionym tempie widziałem, jak gliniany garnek pęka i zupa wylewa się na kuchnię. Zaskwierczał zalany ogień, a kłąb pary unoszącej się ku górze wypełnił mi oczy i po policzkach ciurkiem pociekły łzy. Matka starła je swą spracowaną szorstką dłonią. Przerażony czekałem na nieuniknione. Wybuch jednak nie nastąpił.
Ukrainiec wepchnął tatę lufą karabinu do mieszkania, pytając:
– Ty, a u sąsiadów wódka jest?
– Nie wiem.
– A gdzie tu dziewczyny mają? No gadaj! – krzyknął, repetując broń.
– Tu same stare baby i chłopy, panie oficerze.
Mężczyzna w kozackiej czapce kiwnął na swoich podwładnych.
– Idziemy dalej – polecił.
Żołdacy opuścili nasze mieszkanie, zajęli się przetrząsaniem strychu i wtargnęli do sąsiadów.
– No to po zupie – powiedział ojciec i podchodząc do skorup z rozbitego garnka, szybkim ruchem zdjął z fajerki niewybuch. Obejrzał granat dokładnie. – Nieuzbrojony, na szczęście – mówił z lekkim drżeniem głosu.
Mama stała wyprostowana, tylko po trzęsących się dłoniach można było odczytać buzujące w niej emocje.
– Bronek, biegnij do Orzechowskich, niech ich córki do nas przyjdą, szybko – rozkazał tata.
– Gdzie ty Dzidka wysyłasz? – z wyrzutem powiedziała matka.
– Cicho, kobieto, dziecku nic nie zrobią.
– Nie pozwalam! – zaprotestowała.
Tekst jest fragmentem książki Piotra Tymińskiego „Przybysz”:
Tata zbliżył się do mamy i pogłaskał ją po ramieniu.
– Nie ma czasu na dyskusję. – Spojrzał na mnie. – Idź.
Wyskoczyłem na zewnątrz i przez podwórko pognałem do budynku obok. Zajrzałem do środka przez otwarte okno. Sąsiadka stała nad balią z zakasanymi rękawami; przerwała pracę, nasłuchując dźwięków dochodzących z ulicy. Jej dwie nastoletnie córki pomagały w domowym zajęciu. Zapatrzyłem się na podobne do siebie jak dwie krople wody dziewczyny. Ubrane w identyczne jasnozielone sukienki i ze zwisającymi, grubymi jak mój nadgarstek ciemnymi warkoczami, były dla mnie nie do rozróżnienia. Kiedy szły razem ulicą, nigdy nie miałem pewności, która jest która.
– Pani Orzechowska – zawołałem cicho – Ukraińcy tu idą, ojciec mówi, żeby dziewczyny do nas biegły.
– Irka, Mirka, galopem do Przybyszów!
Piętnastoletnie bliźniaczki wypadły z domu jak oparzone, ruszywszy za mną. Poprowadziłem je wzdłuż drewnianego płotu, gdzie rosły gęste krzaki. Na czworakach niezauważeni dotarliśmy do szopy. Pozostało pokonać dość rozległe podwórko. Rozejrzałem się na boki. Pod oknem domu Orzechowskich, w które niedawno zaglądałem, stało dwóch Ukraińców.
– Naprzód! – rozkazałem, podrywając się z ziemi.
Kiedy tylko przekroczyliśmy próg, tata nakazał mamie:
– Przebieraj je za stare baby.
Mama wyciągnęła z szafy jakieś kiecki, z kufra chustki i dwie kolorowe kapy. Siostry szybko nałożyły na siebie wręczone ubrania, zakrywając się skrzętnie. Ojciec wygrzebał z paleniska popiół i kazał dziewczynom się pobrudzić.
Z zabudowań po drugiej stronie ulicy dotarły do naszych uszu ukraińskie wrzaski. Krzyczał też pan Jasiński, żeby zostawili jego córkę. Potem umilkł, a my słyszeliśmy straszne jęki Jagody.
– Gwałcą ją, sukinsyny! – stwierdził mój tata.
Umorusane dziewczyny siedziały sztywno, tylko rozbiegane oczy wskazywały na ich podenerwowanie.
Na podwórko weszła kolejna grupka podpitych rzezimieszków, żądających wódki.
– Nie mam, panowie, nie mam. Dopiero zacier się robi – odpowiedział ojciec, stojąc w oknie.
– A dziewuszki u ciebie są? – pytał żołnierz w szwabskim mundurze z przewieszoną pepeszą przez pierś.
– U mnie stare baby i chłopcy.
Ukrainiec wszedł do środka chwiejnym krokiem, na odległość czuć było od niego alkohol. Chwilę postał, omiatając mętnym wzrokiem poprzebierane i pobrudzone sadzą dziewczęta. Burknął coś pod nosem, zawrócił w miejscu i poszedł szukać zdobyczy gdzie indziej.
– Chłopcy do okien – polecił ojciec. Odsuwając stół, zdjął dywanik i uniósł klapę od piwniczki. – Orzechówny, na dół, Stefka, ty też.
– Ja zostanę, mną się nie interesowali – stwierdziła moja mama.
– Na razie, a jak zdrowo popiją, to kto wie. Ty nieduża jesteś, pijani pomyślą jeszcze, żeś młoda dziewczyna. Złaź na dół i siedźcie cicho, co by tu się nie działo.
Mama chciała zaprotestować, ale tata złapał ją lekko za ramiona i przymusił do zejścia po schodkach. Następnie zamknął właz, idealnie dopasowany do drewnianej podłogi. Pamiętam, ile się natrudził zaraz na początku okupacji, aby zamaskować wejście do piwnicy. Kilka osób korzystało parę razy z naszego schowka, teraz też się nadał. Razem z Ryśkiem rozciągnęliśmy chodnik i ustawiliśmy stół z krzesłami na miejsce. Wszyscy usadowiliśmy się na łóżku rodziców w oczekiwaniu.