Wojna 1920 roku - dziennik żołnierza

opublikowano: 2015-03-07, 11:50
wszelkie prawa zastrzeżone
Armia Polska od maja 1920 cofała się na całym froncie. W połowie sierpnia 1920 spodziewano się najgorszego. Jak te trudne dni zapisywał na gorąco frontowy żołnierz?
reklama

Zabuże, 15 sierpnia

[...] Całkiem niespodziewanie dostałem wczoraj przed wieczorem rozkaz, aby o godzinie 21.45 zacząć ściąganie poszczególnych placówek. Zalecono wyjątkową ciszę i ostrożność, a my nie rozumieliśmy tego rozkazu! Wszak całodzienne ataki nieprzyjacielskie były bezskuteczne, bolszewicy – rzekomo – mieli znajdować się w pierścieniu, a w celu ostatecznego ich wytępienia zdążały dwie dywizje jazdy, konna artyleria i batalion piechoty.

I cóż z tego, żeśmy swój odcinek utrzymali, skoro skrzydła puściły?

W zupełnym porządku ściągnąłem ludzi i pomaszerowaliśmy za olbrzymią kolumną taborów. Na czele szedł III baon, baon marszowy, tabory, batalion 105 pp, a ariergardą był nasz batalion. Prowadzono nas ze wszelkimi ostrożnościami przez jakieś lasy, boczne drogi. Przez pewien czas postępowały z tyłu za nami ze dwa szwadrony 6 pułku ułanów. Noc była ciemna, smutna, beznadziejna. Nad ranem biały mróz osiadł na nizinach i ząb na ząb nam nie trafiał, choć wystarczał pięciominutowy postój, aby pomęczone żołnierstwo waliło się spać pokotem na wilgotnej ziemi. [...]

Linia frontu w wojnie polsko-bolszewickiej w sierpniu 1920 roku (rys. Halibutt , na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0)

Sielec, 16 sierpnia

Osada nad rzeczką Ratą, dopływem Bugu, położona o 8–10 kilometrów od Krystynopola. Przyszliśmy tutaj w południe i obiecano nam po 30-kilometrowym marszu 2,5 godziny odpoczynku. Wszystko więc, co żyło, skoczyło do rzeki kąpać się. Ja oczywiście byłem w ich liczbie.

Woda dosyć głęboka, ciepła, wspaniale orzeźwiała strudzone ciała. Ułani z 8 czy też 14 pp głuszyli ryby granatami ręcznymi. Natłukli ich mnóstwo, a przy okazji skorzystaliśmy i my, złapawszy parę sztuk. Co się jednak namarnuje tego, szczególnie małych rybek. Jak zauważyłem, większość tych ułanów rozmawiała ze sobą po rosyjsku! Czyżby to byli Rosjanie, którzy przeszli na naszą stronę?

Mówiono nam i byliśmy przekonani, że maszerujemy do Krystynopola, skąd miano nas skierować na odebranie Sokala. Tymczasem w chwili odmarszu nadszedł kpt. Żongołłowicz i powiedział, że teraz idziemy do Żółkwi, tam się załadujemy na wagony i pojedziemy prawdopodobnie do Warszawy. Naturalnie, wybuchła nieopisana radość! Do Warszawy! Aż jakoś się wierzyć nie chce. [...]

Żółkiew, 17 sierpnia

[...] Po usłyszeniu radosnej wiadomości o wyjeździe do stolicy już nie pamiętano zmęczenia i nie myślano o czekającym nas jeszcze marszu – bitych 35 kilometrów. Nasza kompania, idąc w kolumnie równiutkiej pod sznur, pierwsza zaczęła śpiewać, a za jej przykładem poszły inne, ale prym dzierżyła 7 kompania, śpiewając przez parę godzin. Hej, rozśpiewała się wiara, rozdzwoniły serca, wszystkich nęciła myśl powrotu w swoje strony, między swoich...

reklama

Oficerowie zadowoleni, chłopcy śpiewają, szosa równa jak stół, a że wieczór zapada, więc i miły chłodek ułatwia marsz, kilometr migał za kilometrem. Zapadła noc. Oto miasteczko Mosty Wielkie. Rozlokowana w nim jest 9 Brygada Piechoty, w której skład wchodzą 39 i 38 pp. Wróciły już – ogromnie przetrzebione – z północnego frontu i teraz po załataniu szczerb będą nadal tłukły się bok o bok z nami.

Trochę dłuższy odpoczynek, z którego skorzystałem, aby zasnąć jak suseł, potem dalszy marsz. Dwa kilometry od miasteczka zatrzymano II baon, rozkaz: „Siadać!”. Siadamy, czekamy. W trakcie tego rozchodzą się pogłoski, że poprzedni rozkaz cofnięto i mamy wracać do Kamionki Strumiłowej. Pod ich wpływem żołnierze klną, na czym świat stoi – wszystko, aby nie powrót do Kamionki, droga stamtąd wszystkim dała się we znaki. Oczekiwanie jednak przeciąga się, więc wiara otula się w płaszcze i skulona zasypia wzdłuż drogi.

Lwów, plan miasta z 1923 r. (domena publiczna).

Budzą nas. Dalszy marsz. Jednocześnie dowiadujemy się, że III baon ładuje się na samochody ciężarowe i jedzie do Żółkwi, potem w ten sam sposób przetransportują 105 pp, w końcu nasz baon.

Marsz i marsz, odpoczynków prawie wcale. Już świta, wreszcie całkiem widno, nogi pod ludźmi formalnie się załamują, a głowy opadają na piersi. Żołnierze już samowolnie siadają i nie chcą iść dalej, co znów wywołuje zdumienie naszych obecnych dowódców (ppor. Zieliński i Wohlfart). Jak to? Opór? Nie chcą iść dalej? Zapominają ci panowie, że oni jadą cały czas konno i zrozumieć nie mogą zmęczenia masy wędrującej pieszo. Dzięki moim perswazjom kolumna rusza dalej. Kolumna – to nasza kompania. Inne rozciągnęły się na przestrzeni paru kilometrów, a iluż maruderów zostawiliśmy i my?

Wreszcie 7–8 kilometrów od Żółkwi zjawiają się upragnione auta, pakujemy się na nie i w triumfie wjeżdżamy do miasta. Tu zbiórka i odmarsz na stację, obok której stajemy, po czym pada komenda: „W kozły broń! W miejscu – rozejść się!”.

reklama

Przeczytaj:

Czekamy na załadowanie się. Korzystając z okazji i zapominając o szalonym zmęczeniu, idę z Kurkiem Zdrodowskim na miasto, aby coś zjeść i kupić owoców, których jest mnóstwo na targu, bo to dzień jarmarczny. Na ogół jednak pustki na ulicach, sklepy częściowo pozamykane, w innych brakuje towarów, wędlina i mięsiwo są natychmiast rozchwytywane. Drożyzna przy tym okropna. Całe miasto ogrodzone zasiekami z drutów kolczastych, a nawet poszczególne ulice są zastawione „kozłami” lub zupełnie po polowemu kołkami omotanymi drutami. Przygotowania te mają jednak i swą złą stronę, bo jeśli je opuścimy, a potem wypadnie miasto zdobywać z powrotem, to możemy na tych kołkach zęby i portki zostawić. Na razie jednak wszyscy są przekonani, że do Żółkwi bolszewicy nigdy nie przyjdą. [...]

Od długiego czasu po raz pierwszy zebrał się nasz pułk do kupy, wraz ze wszystkimi taborami. Przygrywała nam orkiestra, wiara tańczyła, a pułkownik Kawka pod drzewkiem, w cieniu, szukał w koszuli „drobnych”. Zobaczyli się i witali wszyscy: i liniowi, i taboryci, ale już przed północą tabory odjechały do Lwowa szosą, my zaś trochę później na odkrytych platformach w tymżeż kierunku.

Komunikat Sztabu Generalnego z tegoż dnia:

Pomiędzy Bugiem a Lwowem walki z przednimi oddziałami jednej z dywizji. Dowództwo frontu z uznaniem podkreśla intensywną i owocną pracę ostatnich dni tak bojowych, jak i wywiadowczych eskadr 3 dyonu lotniczego pod kierownictwem majora Fauntleroya. Dnia 16 b.m. eskadry te wykonały 49 nader skutecznych lotów bojowych, powstrzymując wydatnie posuwanie się nieprzyjaciela.

Tekst jest fragmentem książki „Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”:

Jerzy Konrad Maciejewski
„Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”
cena:
34,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
— 400 stron
Data i miejsce wydania:
I
Redakcja:
- Agnieszka Knyt
ISBN:
– 978-83-64476-24-52

Lwów Łyczaków, 18 sierpnia

reklama

Obudziły nas z błogiego snu strugi zimnego deszczu, co było tym bardziej dotkliwe, że absolutnie nie było się gdzie schować. Wkoło las, stacja daleko, wlazłem pod wagon – i tam kapie. Przy tym to kapanie jest arcynieprzyjemne, gdyż woda związana jest z błotem i pyłem węglowym, oprócz tego – gdzie się nie dotkniesz, zostają na mundurze plamy rdzy lub smaru. Położenie godne litości. A i te furażerki – są wygodne i praktyczne zawsze z wyjątkiem pory deszczowej, gdyż wówczas całe strumienie spływają po oczach i twarzy.

Pociąg stoi a stoi, więc w końcu zdecydowani pobiegliśmy na stację. Nazywała się Brzuchowice, jest to znana miejscowość letniskowa pod Lwowem. Otwarto właśnie bufet, ale natłoczyło się doń pełno żołnierzy, więc z trudem złapawszy posługaczkę, zażądaliśmy dwóch szklanek kawy. Gorąca była jak piekło, ale tu pech prawdziwy – ledwie zaczęliśmy pić, dano sygnał do odjazdu i wszyscy rzucili się do wyjścia. Płacić! Dziewczyna nie ma reszty 5 marek. Darować jej? Nie, zabrałem w zamian szklankę.

Transport nasz stanął na stacji Lwów Łyczaków i natychmiast moja kompania wystawiła dookoła posterunki. Jest ostre pogotowie i nikomu nie wolno wychodzić na miasto. Baby przynoszą w koszach owoce, bułki, a nawet piwo, ale wraz z Berdzińskim – chcąc się zabawić i zjeść lepiej – wieczorem drapnęliśmy na piwo, a potem za namową Berdzińskiego do lupanaru.

Polskie pozycje obronne pod Miłosną, sierpień 1920 (fot. domena publiczna)

Mnie w udziale przypadła „blondynka Niusia”. Pierwszy raz moja wizyta w takim domu zakończyła się realnym rezultatem, ale ogromny wstręt budzi ten proces zwierzęcego załatwiania swych popędów płciowych. Cały urok stosunku z kobietą pierzcha, nie ma mowy o powolnym zdobywaniu jej względów. Sam akt uproszczony i skrócony ogromnie, noc obliczona jest tak, aby przyjąć i „załatwić” jak największą liczbę „gości”. Szkoda tych kobiet, czym by były w innych warunkach, nie w tym trzęsawisku? Cóż, kiedy my, mężczyźni, sami tu winniśmy. Słusznie zaznaczył jeden z publicystów, że niechaj nie będzie popytu, to i podaży nie będzie.

Charakterystyczne, że pomimo godziny policyjnej brama domu była otwarta i rzęsiście oświetlona, stróż uprzejmie wskazuje kierunek – na prawo, dalej jest poczekalnia i nieodzowna „mamusia”. Popyt widocznie wielki, skoro trzeba było czekać dobrą chwilę i brać to, co było potem „wolne”. Zaś sama „świątynia miłości” – to wielki pokój przedzielony małymi parawanikami na szereg klatek, a w każdej łóżko i miednica, no i „kapłanka” tej ubikacji. Bez zbytniego wysiłku widać, co się dzieje w sąsiednich „gabinetach”, a już słychać aż nadto dobrze. Samo łóżko... Prześcieradło w wielkie, szare plamy, zmięte, zbrukane, w nogach ślady błota z żołnierskich butów. A co najbardziej razi, to że w przerwie między jednym aktem a drugim przynoszą takiej dziwce na płytkim talerzyku kolację (jakaś jajecznica) i ona tymi samymi palcami, którymi przed chwilą... je i łamie kromkę chleba! Fu...

reklama

Przeczytaj:

Lwów, 19 sierpnia

[...] Pociąg nasz stał na bocznej rampie, żołnierze kręcili się jak pszczoły. Od razu wpadłem w wir tego gorączkowego życia, które tak lubię.

Dzieci-przekupnie krzyczą, sprzedają czekoladę, papierosy. Jeden z podoficerów zapytuje mnie, czy bym nie kupił rewolweru systemu Nagan, futerału i 25 naboi za 500 marek. Zdobył go na komisarzu bolszewickim pod Toporowem. Targ w targ, nabyłem broń za 450 marek, cieszę się, bo to świetna rzecz. [...]

Lwów Persenkówka, 20 sierpnia

[...] Stwierdzamy jednogłośnie, że najlepsza jest wojna na pociągach. Piechotę powinni dowozić wagonem do miejsca walki, następuje walka, potem znów na pociąg i jazda dalej.

Przejeżdżaliśmy przez miasteczko Szczerzec, pamiętne nam z zeszłorocznej ofensywy majowej, po lewej stronie widać było Glinnę, tu niedaleko winien być pamiętny Horajec. Bawiono się świetnie wspomnieniami tych czasów, a także relacją z ostatnich dni, traktującą o „nabieraniu” rekrutów. Było to po całonocnym marszu z Toporowa do Kamionki Strumiłowej. Ludzie ledwie się wlekli, upał doskwierał srodze, a Kamionka wciąż była jakoś daleko.

Chłopcy jednak (poza nielicznymi maruderami) nie tracili humoru. Najpierw celem ich dowcipów był ułan z 6 pp, który szedł boso w ostrogach (fakt!), łydy miał skręcone owijaczami, konia ciągnął za uzdę, a siodło niósł na sobie! Pomijając fakt, że jednak był to dobry żołnierz, skoro rynsztunku nie rzucił, a i chabetę ledwie wlokącą golenie również, to cały jego wygląd był niewyczerpaną kopalnią kpin i żartów.

reklama
Dworzec Główny we Lwowie, widok współczesny (fot. Mareksilarski, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5).

Potem pierwsza sekcja (czołowa), w której rej wodzili podoficerowie I plutonu (kpr. Migas), zaczęła się „litować” nad wlokącymi się młodymi żołnierzami 105 pp. Mieli oni dobrze wypchane plecaki, w nich bowiem była zapasowa bielizna, trzewiki, koce. A u nas to był rarytas, nas nie ekwipowano tak od czasu wyjścia w pole w 1918 roku. Jeden z drugim cwaniak, przybrawszy współczująco-przyjacielską minę, mówi: „Kolego, kolega zmęczony pewnie? Psiakrew, takie gorąco, a wy jeszcze niezwyczajni takich ciężarów i przemarszów? My – to stara wiara, nam to fraszka. Czego bym nie zrobił dla towarzysza broni... Dajcie no plecak, to wam trochę poniosę, ulżę”. Po pewnym wahaniu rekrut oddawał plecak, a sam z błogą miną szedł dalej luzem. Tak dało się nabrać kilku. Po pewnym czasie, kiedy już było widać mury miasta, wracają stopiątacy i szukają swych „dobroczyńców”, ale ci wmieszali się w szeregi żołnierskie – szukaj teraz tej gęby. Sunął się do jednego, a ten jak i wrzaśnie żałośnie: „Jak rany Jezusa! A ten ci co tu chce?! Ja brałem plecak? Kiedy, u kogo? Idź, idź, bo ci zęby pomacam!”. Drugi: „Mnie dałeś plecak – rekruckie ucho! Kto widział, masz świadków?! Gdziebym go podział?!”. I inni w ten sam mniej więcej sposób. Kompania dusi się ze śmiechu: „frajer – to niech beka”. Sprawa oparła się o dowódcę baonu. Wydano surowe rozkazy, ale nie wiem, czy choć jeden plecak się znalazł. [...]

Przywieziono znaczny fasunek mundurów, bielizny i trzewików, więc dziś po powrocie z wyprawy dowódca kompanii przystąpił do rozdziału „sort mundurowych” (!), jak mówią z galicyjska. Powstał przy tym nieopisany tłok. Każdy nie tylko chciał coś dostać, ale i zobaczyć – co dostanie inny. Nie pomogły ani perswazja, ani okrzyki. Wszyscy rzeczywiście potrzebujący dostali brakujące części umundurowania, niektórzy nawet mogli wymienić nieco zniszczone. Ja zatrzymałem dla siebie trzewiki i spodnie oraz koszulę.

Tekst jest fragmentem książki „Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”:

Jerzy Konrad Maciejewski
„Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”
cena:
34,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
— 400 stron
Data i miejsce wydania:
I
Redakcja:
- Agnieszka Knyt
ISBN:
– 978-83-64476-24-52

[...] Przyszła do nas marszówka. Prawie wszyscy służyli w byłej armii austriackiej, porządnie ubrani i wyekwipowani, karabiny mają francuskie. Reorganizują pułk, formując trzy bataliony. W tym celu wydzielają z każdej kompanii jeden pluton, mający służyć za podstawę dla nowo tworzących się jednostek. Myśmy oddali swój 1 pluton do 3 kompanii, w zamian przydzielono nam 54 ludzi z dwoma podoficerami. Trzeba było im zmienić karabiny, bo 1 i 3 kompanie będą miały francuskie, a 2 i 4 – mannlichery.

reklama

Wyznaczyłem im kwatery. Dałem karabiny, aż tu przychodzi nowy rozkaz – wszystko pozostaje po staremu, wycofać z 3 kompanii swój pluton, zwrócić broń. Tu dopiero sęk. Okazało się, że przeklęta marszówka, dziady zatracone, galileusze, ukradli osiem pasów od karabinów i ani rusz, mimo prośby i groźby, nie chcieli ich zwrócić. [...]

Strzeliska Nowe, 24 sierpnia

Posuwamy się naprzód wciąż na podwodach, a to zapewne w celu dotrzymania kroku kawalerii. Z triumfem wjechaliśmy dziś do miasteczka Strzeliska Nowe i chwilę później żołnierze – jak szczury – rozbiegli się po sadach, obsiedli drzewa i z zapałem obtrząsali gruszki, jabłka i śliwki, acz zupełnie niedojrzałe. Mieszkańcy lub dzierżawcy Żydzi załamywali tylko ręce, patrząc na to rujnowanie ich całorocznego dorobku, ale cóż mogli poradzić, kiedy nawet podoficerowie, a w ich liczbie i ja, brali żywy udział w poszukiwaniu dojrzalszych śliwek. Niedługo trwało, a mieliśmy pełne kieszenie i brzuchy niedojrzałej zielenizny, a przecież teraz o tyfus tak łatwo.

Jakiś czas stały kompanie na ulicy, potem wyprowadzono je na rynek i tu ustawiono broń w kozły. 7 kompania poszła za miasto obsadzać placówki. Nam rozdano chleb, tym razem bardzo ładny i biały. W ogóle w ostatnich dniach dają nam przeróżne rzeczy, niektóre całkiem niepotrzebne, jak luksusowe papierosy, landrynki, arak. A żołnierze mówią: „Jak bida, to do Żyda...”.

reklama
Polscy żołnierze ze sztandarami zdobytymi na bolszewikach w bitwie warszawskiej (fot. domena publiczna)

Gryząc tedy ową imitację landrynek (brudne i pogniecione), wleźliśmy na ruiny jednego ze zburzonych w czasie Wielkiej Wojny domów (niemal całe miasteczko było doszczętnie rozbite) i obserwowaliśmy działanie bolszewickiej artylerii, gdy wtem zelektryzował nas okrzyk: „Atakują, atakują!”. Po chwili byliśmy w miejscu, gdzie zgrupowana kupka żołnierzy świadczyła, że punkt obserwacyjny jest dobry. Zrobiono mi miejsce i cały zamieniłem się we wzrok.

Zza wzgórza przed placówkami 7 kompanii wybiegła tyraliera piechoty, dążąca w stronę naszych okopów, a za nią w galopie oddział kozaków z doskonale widocznym czerwonym sztandarem. Kulomiot 7 kompanii zaterkotał, gruchnęły pojedyncze strzały. Obsługa stojącej w pobliżu baterii czmychnęła, oddając ją bez walki w ręce bolszewików. Ale już biegła na pomoc 8 kompania, a nasza i 6 stały z bronią u nogi, z naprężeniem oczekując rezultatów walki. Oczywiście, że musiałem powrócić do szeregu.

Kwadrans później powróciła 8 kompania i z 7 przywieźli jednego zabitego – dostał w pierś. Bolszewików kilku zatłukli, jednego wzięli do niewoli, a jako zdobycz zabrali z pola walki czerwoną, damską czapkę. Służyła któremuś czerwonemu kawalerzyście jako nakrycie głowy. Bodaj to u nich, kto co ma, w to się ubiera!

Sokołówka, 25 sierpnia

Ponieważ wozy odjechały ze Strzelisk Nowych luzem, obecnie maszerujemy per pedes , jak dotychczas. Opuszczaliśmy mieścinę w nocy, sprawując się cichutko, i pokpiwaliśmy, że „złapał Kozak Tatarzyna”. Czyli że szliśmy łapać bolszewików, a teraz musimy się cichuteńko wycofywać, aby nas w samej rzeczy za łeb nie przytrzymano. Księżyc świecił i widno było jak w dzień, a cicho. Po obydwu stronach szosy na wzgórzach widnieją widmowe cienie jeźdźców pomykające to naprzód, to na boki. To nasi ułani patrolują okolicę.

Marsz był bardzo szybki i oto jesteśmy w Sokołówce, ale na kwatery trzeba było czekać dłuższy czas, bo „malowane dzieci” pozajmowały całą wieś. Choć żołnierze klną, co się zmieści, nie przeszkadza im to znosić dzieże zsiadłego mleka i śmietany, które pomimo zimnej nocy zjadamy z apetytem.

Reszta nocy upłynęła spokojnie. Po obiedzie zebrałem kompanię i odczytałem przed frontem komunikat Sztabu Generalnego o zwycięstwach naszego oręża. Wrażenie na ludziach bardzo dodatnie.

Tekst jest fragmentem książki „Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”:

Jerzy Konrad Maciejewski
„Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920”
cena:
34,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Ośrodek KARTA
Okładka:
— 400 stron
Data i miejsce wydania:
I
Redakcja:
- Agnieszka Knyt
ISBN:
– 978-83-64476-24-52
reklama
Komentarze
o autorze
Jerzy Konrad Maciejewski
Dziennikarz, literat, żołnierz Wojska Polskiego, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone