Wojciech Lada: wielką historię tworzą mali ludzie. I to oni doprowadzili do zwycięstwa nad bolszewikami
Natalia Pochroń: Patrząc na tytuł Pana książki i nie zagłębiając się w jej treść wiele osób może pomyśleć, że będzie to opowieść o Piłsudskim, Dmowskim, Paderewskim, Witosie i postaciach tego pokroju – w końcu to ich zwykło utożsamiać się z bohaterami polskiej niepodległości. Pan proponuje nieco inne spojrzenie. Skąd taki pomysł?
Wojciech Lada: Głównie dlatego, że to książka nie o odzyskiwaniu niepodległości, ale o wojnie polsko-bolszewickiej, a poza Piłsudskim żaden ze wspomnianych przez Panią ludzi nie miał z nią zbyt wiele wspólnego. Ale gdyby nawet chodziło o samą niepodległość, to nie wiem, czy jest jeszcze cokolwiek, czego o nich nie napisano. Z dziennikarskiego punktu widzenia pan Roman Dmowski jest znacznie mniej interesujący, niż np. szesnastoletnia sanitariuszka z Płocka czy ciemnoskóry Kameruńczyk, którego wojenne zawirowania rzuciły do Polski i uznał ją za swoją ojczyznę.
Jestem historykiem, ale też reporterem. Z tego wynika fakt, że nawet o największych wydarzeniach staram się opowiadać z perspektywy małego człowieka. Dopiero takie ujęcie daje pełny obraz tego wydarzenia. Pisanie historii przez wielkie „H” jest zwykle straszliwie powierzchowne. I nudne.
Istnieje przekonanie, że po wybuchu wojny polsko-bolszewickiej żołnierze polscy ochoczo chwycili za broń i poszli stawić czoła niedawnemu zaborcy. Pan pisze w swojej książce, że to mylne wyobrażenie.
Tak, przytłaczająca większość chciała po prostu wrócić do domu i nikomu już nie stawiać czoła. I nic dziwnego. Od kilku lat albo do nich strzelano, albo oni strzelali. Tułali się po wszelkich frontach I wojny światowej, słabo jedząc i ciągle chorując… Perspektywa kolejnych miesięcy takiego życia jest mało kusząca. Ale to nie tylko to.
Dla tego pokolenia już samo pojęcie Polski było dość nieostre. Z dziada pradziada wychowywali się w zaborczych monarchiach, po rosyjsku czy niemiecku mówili czasem lepiej niż po polsku – dla nich zabory były już naturalnym środowiskiem. Romantyczna legenda powstania styczniowego, która rozpalała jeszcze ludzi z roczników Piłsudskiego, dla nich była już czymś bardzo odległym – raczej właśnie legendą niż rzeczywistością.
Trzeba też pamiętać o tym, że przez ostatnie lata wojny Polacy strzelali zasadniczo do siebie nawzajem, służąc w różnych armiach zaborczych. Nie mieli więc do siebie zaufania, a w wielu przypadkach postrzegali się wręcz wrogo. Najważniejsze było chyba jednak zmęczenie. Do walki z bolszewikami tak naprawdę rwali się najmłodsi, a więc studenci i gimnazjaliści – ci, którzy nie zaznali koszmaru I wojny światowej. No i zawodowi żołnierze, ale oni taki mieli po prostu zawód. Żołnierz bez wojny nie ma przecież sensu.
Co zatem motywowało do walki tych najmłodszych, skoro żołnierze raczej nie rwali się do kolejnej wojny?
W każdym przypadku coś innego, ale gdyby na siłę wskazać jeden wspólny punkt, byłaby to czysta nienawiść do bolszewików. Większość z nich pochodziła z kresów i miała już okazję widzieć, co stało się z Rosją po rewolucji – zasmakować tej tępej, mściwej brutalności nowego systemu. Część też szła bezpośrednio za Piłsudskim – wśród nich byli ludzie współpracujący z nim jeszcze w terrorystycznych czasach rewolucji 1905 roku, jak choćby Józef Kobiałko czy Aleksandra Zagórska. Byli ludzie, którzy znaleźli się zupełnym przypadkiem w odpowiednim miejscu i czasie, jak szesnastoletnia Janina Śmieciuszewska.
Ale były też klasyczne „psy wojny” – ludzie, którzy zasmakowali krwi w czasie wojny i nie umieli już żyć inaczej. To ten typ mężczyzny, który – gdy zabraknie mu własnej wojny – zostaje najemnikiem w cudzych. Bardzo niewielu z nich szło w każdym razie z powodów czysto patriotycznych. Bodaj jedynym wśród bohaterów tej książki był Władysław Broniewski - człowiek paradoks. Subtelny poeta i jednocześnie prawdziwy wojenny zakapior. Ideowy komunista i głęboki patriota. Był pacyfistą, armii wręcz się brzydził, ale po prostu czuł się w obowiązku, by pójść walczyć.
Pisze Pan o dwudziestu bohaterach istotnych dla odrodzenia się niepodległej Polski. Czym kierował się Pan, wybierając konkretne postaci?
Głównie ich niebohaterskością. Wielką historię tworzą mali ludzie, a ja chciałem pokazać jak najszerszą paletę tych „małości”. Bo właściwie żadna z tych postaci nie ma w sobie nic wielkiego w klasycznym, pomnikowo-propagandowym tego słowa znaczeniu. Bywają prymitywni, głupi, zupełnie nijacy, a nawet po prostu źli. A jednak to właśnie tacy ludzie doprowadzili do zwycięstwa nad bolszewikami. Prawdziwi bohaterowie nigdy nie mają zbyt wiele wspólnego z pomnikami.
W swojej książce pokazuje Pan, że nie tylko Polacy walczyli o polską niepodległość. Mowa choćby o Merianie Cooperze ze Stanów Zjednoczonych czy Samie Sandim z Kamerunu. W jakich okolicznościach znaleźli się oni w polskich szeregach?
O Sandim krążyły różne legendy, ale najpewniej był ciemnoskórym żołnierzem armii niemieckiej z kolonii w Kamerunie. Wojenne przygody rzuciły go gdzieś pod Poznań, gdzie po wojnie wziął udział w powstaniu wielkopolskim, ale już po stronie polskiej. To bardzo barwna postać – po wojnie został znanym zapaśnikiem i bokserem, ożenił się z Polską, a ich prawnuki żyją w Polsce do dziś. Nie był zresztą jedynym ciemnoskórym żołnierzem w polskiej armii. Drugim był Sudańczyk – niejaki Józef Diak.
Zainteresował Cię ten temat? Koniecznie sięgnij po książkę „Dwudziestu wspaniałych. Bohaterowie wojny o niepodległość”!
Jeśli zaś chodzi o Meriana Coopera to był on prawdziwym kowbojem z Dzikiego Zachodu. Tyle, że zamiast jeździć na koniu, latał samolotem, ale jak przystało na kowboja – jak wariat! On właśnie był klasycznym typem „psa wojny”, o którym wspominałem. Podczas I wojny walczył w Europie, a kiedy wojna się skończyła – poszukał kolejnej. Najbliższa była w Polsce, więc przyjechał z kolegami do Polski i zaoferował Piłsudskiemu swoje usługi. On i jego amerykańska eskadra dokonywali cudów brawury. W dwudziestoleciu powstała nawet superprodukcja filmowa „Gwieździsta eskadra” opowiadająca o wyczynach Amerykanów.
Nawiasem mówiąc po powrocie do Stanów Cooper związał się z filmem na dobre. W 1933 roku to on właśnie stworzył postać King Konga i został współreżyserem tego klasycznego filmu. Nie wracał do Polski, ale pozostawił po sobie Polaka wybitnego. Jego synem był Maciej Słomczyński – znakomity tłumacz m.in. Szekspira, Jamesa Joyce’a czy Lewisa Carrolla, publikujący też popularne kryminały jako Joe Alex.
Niezwykle poruszająca jest też historia szesnastoletniej Janiny Śmieciuszewskiej. Nie złamała szyfru Armii Czerwonej jak Jan Kowalewski ani nie przedzierała się bohatersko przez sowiecki ostrzał jak Wiktor Karczewski. Co takiego dokonała drobna, kilkunastoletnia dziewczyna, że zasłużyła na miano bohaterki polskiej niepodległości?
Ocaliła Płock. Kiedy do miasta wdarły się oddziały Gaj-Chana zapanowała kompletna panika. Uciekali wszyscy – oficerowie zrywali dystynkcje, a żołnierze odrzucali karabiny, ściągali mundury i rzucali się w bieliźnie do Wisły, by przepłynąć rzekę wpław. Tymczasem Janina chwyciła jakiś karabin i pobiegła na bolszewików. Przykład tej młodej dziewczyny ocucił spanikowanych żołnierzy, wkrótce sformował się wokół niej niewielki oddział. Po jakimś czasie takich oddziałów pojawiło się więcej i ostatecznie bolszewicy nie zdołali zająć całego miasta, a po dotarciu wsparcia zostali odrzuceni daleko poza jego granice. Lokalni historycy oceniają, że była jedną z dosłownie kilku osób w Płocku, które nie spanikowały i zdołały zorganizować opór.
Ta historia jest rzeczywiście niesamowita, ale prawdziwa. Przypadkiem wpadłem niedawno w bibliotece na Koszykowej na profesora Janusza Szczepańskiego, specjalistę od dziejów Mazowsza. Spytałem, czy rzeczywiście jej rola była tak duża. Potwierdził.
Wszystkie historie przedstawione w Pańskiej książce są absolutnie fantastyczne. Czy jednak któraś w sposób szczególny Panu zaimponowała? Utkwiła w pamięci?
Robert Oszek! Zostałem jego fanem. To jest opowieść jak z jakiejś starej powieści awanturniczej! Jak Joseph Conrad pomieszany z Markiem Twainem, podlany w dodatku sporą ilością humoru. Jako nastolatek uciekł z rodzinnego Śląska, jakimś cudem zupełnie bez pieniędzy dotarł do Hamburga, gdzie ukrył się na statku wielorybniczym. Kiedy go znaleziono, było już za późno i przez kilka lat opływał na nim świat. Klimat, wypisz-wymaluj, z „Moby Dicka” Melville’a. Potem zaciągnął się do niemieckiej marynarki i walczył w I wojnie światowej, przeżył zatopienie okrętu, a kiedy wojna się skończyła wrócił do Polski.
Tu też zgłosił się do marynarki, ale polska marynarka nie miała jeszcze ani jednego okrętu, skierowano więc Oszka na Polesie, gdzie powstawała Flotylla Pińska, operująca głównie na Prypeci. Tu właśnie walczył z bolszewikami, bardzo zresztą brawurowo. A kiedy i ta wojna się skończyła, pojechał na Śląsk gdzie trafił w sam raz na III powstanie. Ponieważ na Śląsku wody nie ma za wiele, a on uznał, że jako marynarz pieszo walczyć nie będzie, zbudował… samochód pancerny. Zwerbował kilkunastu takich jak on wilków morskich, wymalował na samochodzie symbole pirackie i ruszył do boju.
„Gdzie Oszek przejechał tam trawa już nie rosła” – mawiali powstańcy, doceniając brawurę marynarza. Gdyby ktoś chciał zrobić film, polecam się jako scenarzysta.
Dokonania bohaterów Pana książki są niezwykle imponujące, aż trudno uwierzyć, że nie są powszechnie znane. Z czego to wynika? Dlaczego wolimy czcić pamięć wielkich, znanych postaci, zamiast doszukiwać się bohaterstwa w „zwykłych” ludziach, którzy powinni nam być dużo bliżsi?
Bo wszyscy jesteśmy ofiarami wielu dziesięcioleci, już właściwie stuleci, intensywnego prania mózgów. Anglicy mają mądre powiedzenie: „Obyś nigdy nie spotkał swoich bohaterów”. Rzecz w tym, że nikt nie jest dożywotnio bohaterem. Bohaterem się bywa, zazwyczaj raz w życiu i przeważnie tylko przez chwilę, np. ratując topielca, dziecko z pożaru, albo rannego kolegę spod ostrzału. Przez resztę życia jest się całkiem zwyczajnym, a więc zazwyczaj aż trzeszczącym od wad małym człowiekiem. Jak my wszyscy i jak bohaterowie tej książki.
Kłopot z polskimi bohaterami polegał na tym, że przez spory kawałek historii bardzo potrzebowaliśmy symboli. Najpierw zabory, potem wojna polsko-bolszewicka, II wojna światowa, komuna… Coś musiało nas jednoczyć i mobilizować. Zamiast więc pisać solidne biografie ważnych ludzi pisano ich hagiografie. I tak nam zostało. Nie chcę tego oceniać, kiedyś pewnie spełniało to swoją rolę. Martwi mnie tylko to, że tego rodzaju polityka historyczna jest do dziś obowiązującą normą. A jeszcze bardziej to, że ta zero-jedynkowa narracja trafi nawet do najmłodszych roczników. Skoro więc miałem już taką okazję starałem się trochę nakłuć ten balon nieznośnego, bohaterskiego patosu.
Materiał powstał dzięki współpracy reklamowej z wydawnictwem Bellona.