Wojciech Kalwat – „Kampania Langiewicza 1863” – recenzja i ocena
Poszczególne epizody powstania styczniowego z pewnością są trudne do opisania. Przede wszystkim potyczki z lat 1863–1864 (z całym szacunkiem, ale po śmierci Romualda Traugutta walki wygasały) mają problem z bazą źródłową. Po stronie powstańczej niemożliwym jest niemal znalezienie czegoś w rodzaju oficjalnych dokumentów: raportów, meldunków etc. Nie ma się co temu dziwić, powstańcy jako partyzanci musieli się przecież konspirować – a każdy papierek mógł naprowadzić wojsko na ślad danego oddziału.
Tym bardziej należy docenić wysiłki Wojciecha Kalwata, który w Historycznej Bitwie „Kampania Langiewicza 1863” starał się naświetlić szlak bojowy oddziałów krótkotrwałego i wielce pechowego dyktatora powstania. Podjął się z pewnością zadania niełatwego. Pozostaje pytanie: czy skutecznie?
Autor – prócz licznych opracowań, poruszających również kwestie lokalne regionu świętokrzyskiego – sięgnął przede wszystkim do polskich źródeł. Niestety, ograniczył się praktycznie do pamiętników oraz prasy, w tym również powstańczej. Można jednak założyć, że faktycznie, jak wspomniałem wyżej, nie miał wyboru. Natomiast szkoda, że nawet nie próbował dotrzeć do źródeł rosyjskich – nawet tych mogących zalegać w starych miejskich archiwach. W ten sposób mamy praktycznie jednostronny obraz walk Langiewicza – tylko z punktu widzenia dowódcy i jego żołnierzy. Co prawda to nam również w pewien sposób urozmaica obraz sytuacji – w końcu nie ma to jak polskie piekiełko funkcjonujące do perfekcji na zasadzie: „zwycięstwo ma wielu ojców, klęska jest sierotą”. Jednak silnie można odczuć brak perspektywy tej drugiej strony.
W tych nierównościach jest również ciąg dalszy. Mamy solidny opis wojsk powstańczych i praktycznie żadnego rosyjskich. Co prawda liczebność sił obu stron jest ostrożnie i w miarę dokładnie szacowana, jednak podstawowy problem pozostaje – wciąż nie wiemy, jak wyglądają wojska rosyjskie. Brak informacji o etatach owych licznych rot, ich umundurowaniu czy uzbrojeniu. Tak naprawdę nie wiemy, czy powstańcy walczą dalej z armią Mikołaja, czy dzięki odwilży posewastopolskiej dotknęły ją promienie reform Aleksandra.
Wniosek jest jeden – uczestniczymy w wędrówce oddziałów Langiewicza i jak one jesteśmy ślepi na obecność wroga. I z tych fragmentarycznych wskazówek musimy sobie wyrobić obraz Rosjan. No zupełnie jak powstańcy!
Odnoszę również wrażenie, że autor, przy całej swojej bezstronności, delikatnie przecenia talent Langiewicza. Przede wszystkim umiejętność wychodzenia z matni bez względu na cenę nie jest żadnym wyznacznikiem zdolności partyzanckich. Na tle Langiewicza z pewnością lepiej prezentuje się Czachowski – który również na kartach książki zajmuje poczesne miejsce.
Zastanawia mnie jednak, czemu Kalwat ospałość i błędy rosyjskich dowódców próbuje tłumaczyć jakąś ukrytą sympatią rosyjskich oficerów wobec powstańców. Moim zdaniem prawda jest o wiele bardziej prozaiczna – im nie zależało na szybkim upadku powstania. Dłuższe walki to szanse na rabunek, uzyskanie orderów i co najważniejsze – nagrody ze skonfiskowanych majątków dla wiernych oficerów Jego Impieratorskogo Wieliczestwa. Pamiętajmy, że zwolennik modus vivendi, Aleksander Wielopolski, miał za wrogów nie tylko własnych, zacietrzewionych rodaków, ale również rosyjskie elity, życzące jakimkolwiek autonomicznym planom Kongresówki jak najgorzej. A do tych życzeń dołączył się również niejaki Otto von Bismarck.
I to nas prowadzi do kwestii ostatniego stwierdzenia Wojciecha Kalwata, że: Danina krwi, jaką przyszło zapłacić za marzenia 1863 r., ostatecznie przekreśliła możliwość wtopienia się Polaków w żywioł rosyjski. Ciekawe, czy podobnego zdania są Finowie, którzy nie urządzali powstań? Bo co jak co, ale upadek powstania stworzył znakomite pole do popisu rusyfikatorom pokroju Josifa Hurki, tworzącym atmosferę Nocy Apuchtinowskiej.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska