Witold Chrzanowski – „Kronika Słowian” (tom I) – recenzja i ocena
Tak właśnie jest w przypadku „Kroniki Słowian”. Niektóre jej elementy bardzo mi się podobają, inne wręcz przeciwnie. Jestem bardzo ciekaw, jak prezentują się kolejne tomy cyklu, bo pierwszy z nich przeczytałem z przyjemnością, mimo różnych zastrzeżeń. Zanim jednak wyłożę wszystkie karty, zajmijmy się informacjami ogólniejszej natury. Innymi słowy: całkiem niespodziewanie zacznijmy od początku.
Pierwszy tom „Kroniki Słowian”, bo nim się tu zajmujemy, przedstawia historię Państwa Wielkomorawskiego w latach ok. 822–906. Autor zaczyna od państwa Samona i omawia morawskie „ciemne wieki”, tj. VII i VIII stulecie. Następnie prowadzi nas przez kolejne wydarzenia w tym pierwszym z prawdziwego zdarzenia państwie słowiańskim aż do początków panowania chyba największego tamtejszego władcy, Świętopełka I Wielkiego. Jeśli nawet odmówilibyśmy temu królowi miana największego, to na pewno rządził bardzo długo i to w okresie apogeum świetności swego kraju. Państwo Wielkomorawskie sięgało wtedy – terytoriami własnymi i uzależnionymi – po Czechy na zachodzie, Małopolskę na północy, Nizinę Węgierską na wschodzie i Panonię, a może nawet Chorwację na południu. Było prawdziwym regionalnym mocarstwem, z powodzeniem stawiającym czoła samemu cesarstwu frankijskiemu. Witold Chrzanowski Świętopełkowi poświęcił zresztą osobną książkę, zatytułowaną „Świętopełk I Wielki Król Wielkomorawski ok. 844–894”.
W „Kronice Słowian”, docierając do początków panowania tego władcy, autor na chwilę go odstawia i kilka rozdziałów poświęca dziewięciowiecznym krainom Wiślan i Golęszyców, w szczególności kontaktom tychże z Morawianami i ich domniemanemu uzależnieniu od mocarstwa po drugiej stronie gór. Następnie tok narracji wraca ku Wielkim Morawom i przedstawia nam wydarzenia aż po zagładę z rąk koczowniczych Węgrów, którzy od tego momentu przez pół wieku będą terroryzować Europę. Dodatkowo otrzymujemy dość wyczerpującą relację z życia i działalności obu założycieli Kościoła chrześcijańskiego słowiańskiego obrządku, czyli świętych Cyryla (Konstantyna) i Metodego. Doprowadzona jest ona do dramatycznego końca po prawdopodobnym „przehandlowaniu” przez Świętopełka obrządku słowiańskiego za koronę.
Czytelnik od razu zostaje wrzucony na głęboką wodę. Autor bez żadnego wstępu, już od pierwszego akapitu zarzuca go licznymi szczegółami geograficznymi i historycznymi. To, że da się to wszystko czytać – i to z przyjemnością – zawdzięczamy lekkości jego pióra. Witold Chrzanowski pisze w zajmujący i niejednostajny sposób, co daje duże szanse na zatrzymanie nie tylko tego odbiorcy, który jest zmuszony przeczytać książkę, czyli przykładowo recenzenta. Tekst nie zgrzyta w uszach przy głośnej lekturze. Czytelniku, jeśli masz to nieszczęście śledzić moje recenzje, wiesz, że zwracam na to ogromną uwagę. Witold Chrzanowski nie dał mi szans ponarzekać. A właściwie dał, ale jeszcze nie w tym akapicie.
Dodatkowo rzuca się w oczy nietajona zgryźliwość i satyra autora wobec niektórych faktów i opinii. Nie waha się przykładowo pisać o „radosnej twórczości pewnego dzierżawcy” lub że jest (ironicznie) „do głębi wzruszony pomysłem morawskich radnych”. O końcu niejakiego Kadolaha, prefekta limesu panońskiego, pisze, że „bez zgody nigdy nie uśmiechającego się władcy, zmarł na febrę”. Urozmaica to wszystko narrację, choć wierni zwolennicy suchego i czysto naukowego sposobu pisania niewątpliwie będą zniesmaczeni.
Gorzej, że niesmak mogą poczuć chwilami wszyscy czytelnicy, każdy bowiem może znaleźć jakieś wady „Kroniki Słowian”. Jeden zauważy ryzykowne tezy autora, takie jak stwierdzenie że Kocel, książę Blatengradu (Błotnego Grodu, jak to tłumaczy prof. Labuda) i książę morawski byli braćmi przyrodnimi. Dowodem miałoby być głównie to, że w odróżnieniu od swoich ojców, o ile wiemy, zgodnie współpracowali. I może nie mam racji, ale Geograf Bawarski jest raczej anonimem, mimo że Chrzanowski pewnie i precyzyjnie podaje jego imię. Autor wykazujący zdrowy sceptycyzm w jednych kwestiach, w innych idzie na całość i niektóre rzeczy bierze na wiarę.
Komuś innemu może przeszkadzać skłonność do zbytniego zawierzania źródłom z epoki. Autor niechętnie poddaje je krytycznemu osądowi, choć niesprawiedliwością byłoby powiedzenie, że w ogóle tego nie czyni. Jeszcze ktoś inny zauważy brak indeksu oraz opis ilustracji podany niemal bez żadnej zapowiedzi dopiero na końcu książki. Zresztą ilustracje te, notabene bardzo schematyczne, nie za bardzo wiadomo dlaczego, w jednej trzeciej pokazują żołnierzy starożytnego Rzymu, a w kolejnej jednej trzeciej – ledwo wspominanych w książce Awarów.
Ogólnie rzecz biorąc, osobiście podczas lektury nie miałem wrażenia, że autor to historyk (którym w istocie jest), lecz raczej amator – miłośnik historii. Nie jest to jednoznacznym zarzutem, zwłaszcza że chodzi o czysto subiektywne odczucie. Amator też miewa przewagę nad zawodowym historykiem, np. nie wspomina innych historyków w liczbie pięciorga na każdą stronę. Grunt, aby znał fakty, o których pisze. A Witold Chrzanowski niewątpliwie je zna.
Polecam więc tę książkę czy nie? Nadal nie wiem. Na pewno mogę stwierdzić trzy rzeczy. Po pierwsze lektura jest przyjemna. Po drugie nie jest to ściśle naukowe opracowanie i jeśli odrzuca Cię czytelniku lektura o tym, co autor komu powiedział w tym czy innym zamku albo kościele, to książka ta nie jest dla Ciebie. Po trzecie mnie ten temat interesuje i w razie napotkania w księgarni kolejnych części „Kroniki Słowian” prawdopodobnie wyciągnę portfel. Przykro mi, ale niczego bardziej jednoznacznego nie jestem w stanie w tym wypadku napisać. Książka nie jest droga (kosztuje maksymalnie 29 zł), każdy ma więc szansę wyrobić sobie własne zdanie na jej temat.
Zredagował: Kamil Janicki
Skorygowała: Bożena Pierga