Wiktor Osiatyński – „Litacja”
„Litacja” Osiatyńskiego to środkowym tom trylogii, w zbeletryzowany sposób opisującej wyjście autora z alkoholizmu po ponad dwudziestoletnim uzależnieniu i próby ułożenia sobie relacji z rodziną i otaczającym światem. Brzmi może i banalnie, ale zważywszy na ironiczne komentarze poważnych nieraz publicystów, którzy wyznania aktorki opisującej przemoc w swoim domu określają jako „lansowanie się”, szczerość Osiatyńskiego, od lat przyznającego się do choroby i rozpowszechniającego wiedzę o niej, musi budzić szacunek. Owszem, sam autor zwraca uwagę na irytujący u niepijących alkoholików „mesjanizm”, jednak zawartość tegoż w książce jest śladowa.
Osiatyński przedstawia pierwsze pięć lat trzeźwości, tworząc narrację głęboko przesyconą emocjami. Nacisk na wewnętrzny rozwój bohatera/autora pozostawia nieco na boku osoby i wydarzanie, z którymi się stykał. Mimo iż tożsamość wielu anonimowych przyjaciół W. można bez problemu odszyfrować (np. Kapuścińskiego), nie padają żadne wstrząsające opinie w stylu „moje relacje z wielkimi”. Nieco więcej uwagi poświęca postaciom pomagającym zgłębić mechanizmy psychiczne, jakie rozpoznać może także u siebie. Nawet jeśli to członkinie bandy Charlesa Mansona, poznane w czasie wykładów prowadzonych w kobiecym więzieniu.
[…] trzy kobiety Mansona: Susan, Pat i Leslie. Pętał je tak, że przez pierwsze pięć lat w więzieniu, pomimo dwóch procesów, nadal wierzyły, że Manson jest półbogiem i wszystko, co robiły, było słuszne. Dopiero z czasem zaczęły dostrzegać rzeczywistość. […] Wszystkie kobiety Mansona miały wtedy (w czasie dokonania zbrodni) po 16-18 lat. Wszystkie po raz pierwszy zakosztowały wolności. I mimo że pochodziły z bardzo różnych środowisk, wszystkie miały identyczne przeżycia. Manson był pierwszym mężczyzną w ich życiu, który powiedział każdej z nich, że jest w porządku, taka, jaką jest. Że nie musi nic zmieniać, robić ani starać się, by zasługiwać na miłość.
Przejmujące przykłady degeneracji, jakie spotyka W. w czasie działalności w AA, sąsiadują z częstą, bezinteresowną dobrocią. Pierwszy komputer dostał Osiatyński od zupełnie nieznajomego amerykańskiego pastora, pragnącego w ten sposób wesprzeć powstające w Polsce ruchy trzeźwości.
Fakt, iż książka jest swego rodzaju pamiętnikiem emocji, wywołuje czasem niedosyt. Chciałoby się skorzystać z odsłonięcia się autora, skłonić, by pełniej, bardziej intelektualnie wyjaśnił swoją drogę do katolicyzmu. Ale ta wstrzemięźliwość ma jak najlepsze uzasadnienie, można więc tylko pogratulować autorowi braku popadania w zbędne dygresje.
Znajomy dziennikarz powiedział Osiatyńskiemu „pisanie to stawianie czarnych znaczków na papierze. Bogu pozostaw sens”. Chyba wyszło.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska