„Wikingowie”, „Szeregowiec Ryan”, „Braveheart”, „Generał Nil”: Prawda ekranu vs historia
Magdalena Mikrut-Majeranek: „Skręcona historia” to publikacja, w której poddał pan analizie i dekonstrukcji popularne filmy – zarówno polskie, jak i zagraniczne. Tropiąc ewidentne błędy filmowców, pokazuje pan jak kino zniekształca historię. Filmowy obraz świata daleki jest od wierności historii, a raczej stanowi sumę uproszczeń.
Jakub Ostromęcki: Gdy pracuje się nad filmem, który z założenia ma być wierny historii, to nawet najbardziej profesjonalny i wierny historii reżyser musi pójść na skróty. Nigdy nie uda mu się w stu procentach przedstawić wydarzeń historycznych w wersji audiowizualnej. Tworząc film o kampanii, która trwała 10 lat, charakteryzowała się pewną dynamiką, mamy dwa wyjścia: stworzyć gniota naszpikowanego faktami i datami, albo możemy skorzystać z drogi na skróty i zastosować kompresję czasu. Nie ma innego rozwiązania. Kompresuje się wydarzenie, kiedy z trzech bitew robi się jedną, dzięki czemu akcja przyspiesza i przeskakuje kilka lat do przodu. Tak samo jest w filmach biograficznych jak np. w biografii Fieldorfa-Nila. Można zrobić kilka odcinków serialu, albo zdecydować się na film i upchać wydarzenia z jego życia w trwającej 90 minut produkcji. W pewnym momencie nawet najlepszy reżyser polegnie.
M.M.-M.: Jak wielkich uproszczeń dokonują filmowcy, jakie triki najczęściej stosują, żeby stworzyć opowieść w pigułce?
J.O.: Bardzo często stosuje się kompresję postaci tak, jak miało to miejsce w „Liście Schindlera”. Tak naprawdę z Schindlerem współpracowało wiele osób. Z kolei w filmie postanowiono stworzyć postać jednego współpracownika, któremu nadano cechy wielu osób. Ukazanie perypetii każdego z osobna nie trzymałoby się realiów kina.
Warto wspomnieć też o słynnej scenie lądowania w Normandii w „Szeregowcu Ryanie”. To jedna z lepszych scen w ogóle w dziejach kinematografii, która została nakręcona z zachowaniem realiów historycznych. Weterani amerykańscy, którzy oglądali tę scenę, po kilkudziesięciu latach od zakończenia II wojny światowej, nie wytrzymywali napięcia, które ta scena wytworzyła.** Armia musiała stworzyć specjalny telefon zaufania, a na jego numer dzwonili poruszeni żołnierze. Zabliźnione rany nagle się otworzyły.** Nawet w tej scenie zastosowano kompresję. Pierwsza fala żołnierzy, która wylądowała na plaży, została de facto unicestwiona przez Niemców, a na klify zaczęła się wdzierać druga fala desantu. Z kolei w filmie pokazano, że od początku ta pierwsza fala desantowa ponosząc niewielkie straty, przedarła się przez niemiecki ostrzał, przedostała się przez zasieki i stoczyła walkę z Niemcami. Tak jednak nie było. Wzgórze zdobyła dopiero kolejna fala. Zastosowano zatem kompresję, co trzeba odnotować, ale nie jest to największy grzech kina.
M.M.-M.: „Szeregowiec Ryan” to zresztą film, który uchodzi za jeden z tych, które wiernie oddają realia historyczne.
J.O.: Tak, za wyjątkiem wątku poszukiwania zaginionego żołnierza. To fikcja, aczkolwiek bazująca na prawdziwej praktyce. W wojsku amerykańskim funkcjonował zwyczaj niełączenia braci czy też rodzin w jednej jednostce pływające czy w jednym pododdziale. Fikcyjny jest także wątek żydowski. W pewnym momencie jeden z rangersów podchodzi do niemieckich jeńców i z dumą pokazuje im medalik z gwiazdą Dawida, mówiąc: „Ich Jude. Ich Jude”. Spielberg z racji swojego pochodzenia chciał uwypuklić ten wątek i nawiązać do Holokaustu. Specjalnie zadałem pytanie badaczom tego zagadnienia, czy takie sytuacje miały miejsce i czy gdzieś odnotowano, że amerykańscy żołnierze pochodzenia żydowskiego mieli się mścić na Niemcach. Nic jednak o tym nie wiadomo. Kevin Farrell i Rob Citino którzy zajmują się „Szeregowcem Ryanem” i wątkiem lądowania aliantów w Normandii tego nie potwierdzają.
M.M.M.: Kompresję postaci można też zaobserwować w innym popularnym miniserialu „Czarnobyl”. Tutaj akurat postać Uliany Chomiuk, naukowca z Instytutu Energii Jądrowej Akademii Nauk Białoruskiej SRR, uosabia różnych radzieckich naukowców biorących udział w badaniu katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
J.O.: Jako, że jest to serial, to realizatorzy serialu mieli komfort, że mogli nieco rozwlec tę historię, a w filmie liczy się czas. W książce analizuję tylko jeden serial „Wikingowie”, w którym dokonano innego błędu.
M.M.M.: „Wikingowie” to serial, który doczekał się już miana kultowego. Jednak do prezentowanych tam treści należy podchodzić z pewną dozą ostrożności, ponieważ kreują fałszywy obraz rzeczywistości.
J.O.: Kiedy rozmawia się z fascynatami tematu, nie tyle badaczami, ile z rekonstruktorami, to w skrócie mówią, że w kinematografii pokazującej wikingów jest lepiej niż było do tej pory, ale nadal jest źle. Mogę uzupełnić tę tezę dodając, że pozbyliśmy jednych bzdur, a stworzyliśmy inne. Fundamentalną kwestią jest to, że od czasów Wagnera i rycin, które tworzono do jego dzieł, Wikingowie zawsze mieli na głowie rogi. Nawet w polskiej ekranizacji „Starej Baśni” pojawia się jarl, który ma do hełmu przyprawione rogi, a przecież już wtedy mówiono, że to nie tak musiało wyglądać! Pomimo tego realizatorzy filmu zdecydowali się na włożenie mu na głowę hełmu stylizowanego na taki, który faktycznie odnaleziono w Danii. Jednakże badania wykazały, że pochodzi on z epoki brązu i był hełmem ceremonialnym, a nie zakładanym do walki. W końcu kinematografia pogrzebała rogi, ale stworzyła coś innego…
Niedawno jechałem wisłostradą i minął mnie samochód dostawczy oklejony plakatami reklamującymi dietę dla sportowców. Na grafice umieszczono kobietę o blond włosach, z nagimi ramionami, ubraną w skórzane ubranie i zbroję oraz z bronią w ręce. Obok umieszczono hasło głoszące: „Obudź w sobie Wikinga”. Ta sytuacja powiązana jest z wątkiem pojawiającym się w serialu, a dotyczącym sfeminizowani armii wikińskich, co jest kompletną bzdurą. Zabieg ten ma na celu poszerzenie widowni serialu.
M.M.-M.: Obecnie w popkulturze pojawia się coraz więcej kobiecych wątków. Nacisk na pokazywanie silnych, wojowniczych kobiet jest dziś bardzo silny.
J.O.: Tak, ale mamy w historii naprawdę wiele kobiet, które w męskim świecie rozpychały się łokciami i to o nich warto mówić, zamiast tworzyć fikcyjne historie. Trzeba wspomnieć chociażby o Christinie de Pisan, działaczce na rzecz praw kobiet, która pisała wspaniałe dzieła z historii wojskowości. Była też Eleonora Akwitańska, królowa Francji i Anglii, która u boku swego męża brała udział w krucjatach. Jest i Boudika, królowa Icenów, która wznieciła powstanie przeciw Rzymianom. Żadna z tych pań jednak osobiście nie brała do ręki broni i nie stawała w szranki z nieprzyjacielem, a jedynie dowodziła. Były charyzmatyczne i mężczyźni ich słuchali. Z kolei sfeminizowanie wikińskiego wojska to kompletna bzdura. Kwestię tę poruszyła m.in. badaczka Judith Jesch, w książce „Women in the Viking Age”, twierdząc, że to gruba przesada. Rozmawiałem jeszcze z Leszkiem Gardełą, specjalistą pracującym na uniwersytetach w Bergen i Bonn, który zajmuje się badaniem grobów wikingów z uwzględnieniem kobiet i znajdującej się tam broni. Dawniej, kiedy odkrywano groby i znajdowano w nich broń, uważano, że to grób mężczyzny-wojownika. Wnikliwe badania DNA szkieletów często wykazywały jednak, że w ten sposób chowano także kobiety. Obecność broni nie świadczy o tym, czym zajmował się zmarły, ale czym zajmowali się ludzie, którzy go pogrzebali. To wyraz pewnego wyobrażenia o świecie pozagrobowym i podkreślenia pozycji zmarłego, a nie faktu, że musiał się trudnić wojaczką. W „Historii Wikingów” Else Roesdahl opublikowano wyniki badań szkieletów męskich, które wskazują na to, że mężczyźni mieli przerośnięte prawe ręce od trzymania broni.
M.M.-M.: Obecność kobiet w wojsku najeźdźców z pewnością zostałaby odnotowana w anglosaskich kronikach.
J.O.: Gdyby w skład armii najeżdżających Frankonię, Anglię, państwo Franków czy Islandię znajdowały się niewiasty, to z pewnością taka niesłychana informacja zostałaby zapamiętana i zapisana w saskich czy frankońskich kronikach. Tak się jednak nie stało. Mamy jedynie jedną taką wzmiankę dotyczącą oblężenia twierdzy Dorostolon, jednakże tam mamy do czynienia z Wikingami wschodnimi, wojującymi z Bizantyjczykami. I do tego z sytuacją, w której na wały idą wszyscy – woje, ciury, a także i kobiety im towarzyszące.
Jest jeszcze jedna rzecz warta omówienia. W serialu niewiasty uczestniczą w najazdach, biorą udział w walkach, ale znikają, kiedy dochodzi do mordów, grabieży, gwałtów. Nie torturują jeńców, nie podpalają chałup, nie wypędzają inwentarza z zagrody, nie biją anglosaskich chłopów. Czarną robotą zajmują się wyłącznie mężczyźni. To pewna niekonsekwencja i wyłom w tezie Hirsta o średniowiecznym równouprawnieniu. Co więcej, twórcy serialu pomieszali też sagi i mityczne wyobrażenia o tzw. Shieldmaiden, czyli tarczowniczkach z rzeczywistością.
Jeżeli pan Michael Hirst chciałby kiedyś nakręcić film o udziale kobiet w walkach w epoce przedprzemysłowej, powinien pojechać kilka tysięcy kilometrów na wschód, na stepy Azji Środkowej i zrobić film o Sarmatach. W świetle ostatnich wykopalisk ewidentnie mamy tam do czynienia z wojowniczkami. Odkryto bowiem groby kobiet, które miały wbite groty strzał w nogi i zostały pochowane z łukami. Łucznictwo i łucznictwo konne wymagało mniejszej siły fizycznej, dlatego też parały się nim kobiety. Odkryte groby pozwalają sądzić, że ok. 20 proc. kobiet trudniło się wojaczką. Kiedy plemiona stepowe rosły w siłę, zrezygnowano z kobiecych oddziałów. Rola kobiecych oddziałów ograniczyła się do ochrony stanu posiadania plemion.
„Wikingowie” mają jeszcze jeden problem. Chrześcijanie z Northumbrii zostali przedstawieni karykaturalnie jako tchórze i fajtłapy. Widać to m.in. w scenie rozgrywającej się na plaży, podczas pierwszego lądowania wikingów i bitwy z Saksonami. Gospodarze zapewniają najeźdźców, że mają dobre intencje, są łagodni i chcą handlować. Jeśli zliczyć wszystkie bitwy, do których doszło w Brytanii w epoce najazdów wikingów, okazuje się, że mniej więcej było 50:50. Teza, że Sas bał się własnego cienia, a chrześcijaństwo wykastrowało go z instynktów i wojowniczego ducha, nie znajduje tu zatem uzasadnienia. Przekładając ten obraz na sytuację z dnia dzisiejszego to jak walka Pudzianowskiego ze stereotypowo postrzeganym informatykiem.
M.M.-M.: Wyraźny podział stron to typowy element filmowego języka, poetyki kina.
J.O.: Tak, ale trzeba to odnotować. Aby widz szybko zorientował się kto jest kim w filmie, reżyserzy często posuwają się do drobnego kłamstwa. Otóż, strony walczące ubiera się w kostiumy o odrębnej kolorystyce, żeby łatwo można było odróżnić przeciwników. W filmie „Joanna D’Arc” z 1999 roku, z Milą Jovovich, wszyscy Anglicy dostali hełmy zwane Kapalinami, a Francuzi mieli łebki. Przeciwne strony ubrano też w tuniki o odmiennych kolorach. Trzeba jednak pamiętać, że wyposażenie ówczesnych armii nie różniło się znacznie.
W „Bitwie o Anglię” jest to o tyle proste, że mamy najazdy na symbole malowane na samolotach, więc łatwo odróżnić przeciwnika, ale w filmach kostiumowych to jakiś koszmar. Jest to kompletnie niezgodne z realiami średniowiecza, gdzie każdy używał identycznego uzbrojenia czy był to Sas czy wiking. Podczas starć ludzi odróżniano wówczas po symbolice widniejącej na tarczach, a nie tak jak w serialu „Wikingowie:, w którym pokazano, że mieszkańcy Northumbri nosili żółte tuniki, a taka kolorystyka była kompletnie niespotykana w Wesexie, gdzie np. nosili tylko brązowe. To nieprawda, która stanowi pewne uproszczenie dla widza. Proszę też zwrócić uwagę na to, że ten „dobry” zawsze walczy bez hełmu. Po co? A po to, żeby można było podziwiać przystojnego aktora bijącego przeciwnika.
Amerykanie przeprowadzili badania, w których wzięli udział uczniowie ze stanu Wisconsin i Connecticut. Najpierw zapytano ich wprost o to, czy uważają film za dobre źródło wiedzy o historii. Zaprzeczyli. Podczas kolejnych badań okazało się, że jeżeli działa autorytet, który poleci dany film - w przypadku szkoły np. nauczyciel – to od razu zaczynamy dużo bardziej ufać temu filmowi. Ciekawa rzecz zdarzyła się w Wisconsin, w szkole, w której uczyli się zarówno rdzenni mieszkańcy Ameryki, jak i potomkowie kolonistów i imigrantów. Kiedy puszczono im „Tańczącego z wilkami”, zdecydowana większość Indian powiedziała, że film jest wiarygodny. Nie ma się co dziwić, ponieważ pokazuje ich z dobrej strony. Film zerwał z tradycją pokazywania Siuksów jako okrutnych barbarzyńców. Natomiast Amerykanie mieli pewne wątpliwości, wynikające m.in. ze sposobu pokazania pozostałych bohaterów filmu jako pijaków i brudasów czy nierozgarniętych tchórzy. W związku z powyższym jeśli film podpiera jakieś konstrukty, wyobrażenia, które mamy w głowie, pokazuje rodaków z dobrej strony, zaczynamy wierzyć, że jest wiarygodny. Schematy tworzą fałszywe wyobrażenia na temat realiów historycznych.
M.M.-M.: Kino ma wpływ na społeczeństwo. Uwodzi, zapewnia rozrywkę, ale też uczy. Mając na uwadze ostatnie produkcje serialowe jak „Bridgertonowie”, „Anna Boleyn”, „Przeklęta” z królem Arturem, który nie przypomina legendarnego władcy czy „Troja upadek miasta” – czy kino może być rzeczywiście pewnym źródłem wiedzy o przeszłości, głównie dla młodych osób, które chętniej sięgają po seriale niż po książki do historii?
J.O.: To zideologizowanie kina. Moglibyśmy w roli Martina Luthera Kinga obsadzić np. Słowianina. Można, ale po co? W drugą stronę, aby być uczciwym, trzeba pamiętać o tym, że aby nakręcić film o Jezusie, dobrze byłoby zatrudnić aktora Semitę, którym niewątpliwie musiał być. Odnosząc się do wymienionych seriali, dodam, że można stworzyć setki filmów o czarnoskórych bohaterach dokonujących rzeczy wielkich i wspaniałych, ponieważ takich postaci jest mnóstwo. Po co sięgać do świata, w którym ich nie było? To budowa nowej rzeczywistości i trzeba być w tym bardzo ostrożnym. Moja książka została ukończona przed sprawą zabójstwa George’a Floyd’a, dlatego też nie poruszałem tego problemu. Co więcej, nie analizowałem też filmu „Troja”, w którym mamy realia typowo śródziemnomorskie, a starożytni Grecy to w większości blondyni i blondynki. Grecy byli Indoeuropejczykami, ale nie wyglądali jak Nordycy.
M.M.-M.: Kultura remixu dopuszcza rozmaite rozwiązania.
J.O: Oczywiście, że mamy wolność, a powstające seriale i filmy to pewna interpretacja wizji przeszłości. Nakręcić można wszystko, ale w przypadku nauczania trzeba uważać z tym, co warto polecać innym i czy traktować takie filmy jako źródło wiedzy o przeszłości.
M.M.-M.: Mówiąc o filmach warto poruszyć też kwestię widowiskowości. Jednym z omawianych przez pana filmów jest „Miasto 44”, o którym pisze pan, że utrzymane jest w poetyce teledysku. Pojawia się tam też jedna scena rodem z „Matrixa”. Widowiskowe są też dwa filmy mierzące się z mitem Dywizjonu 303, lansowane jako polski odpowiednik „Pearl Harbour”.
J.O.: Nie zajmowałem się kwestiami możliwości technicznych i porównaniem ich w przypadku Polski i USA, ponieważ nie da się tego zestawić. Mogę jednak powiedzieć, że w polskiej wersji, czyli w filmie „Dywizjon 303” o wiele lepiej pokazano starcia, wiarygodniej. Nie ma tu komputerowej szmiry jak w wersji, w której Zumbacha gra Iwan Rheon.
Z kolei jeśli chodzi o film „Miasto 44”, to rzetelnie pokazano tu cały szlak bojowy Zgrupowania „Radosław” – od koncentracji w rejonie ulicy Okopowej, poprzez zdobycie magazynów SS na Stawkach i uwolnienie przetrzymywanych tam Żydów, aż po walki na wolskich cmentarzach, wycofanie się na Stare Miasto, a następnie przejście kanałami do Śródmieścia i walki na Czerniakowie. Chronologia została tutaj zachowana. Dobrze przedstawiono realia związane z przejściem kanałami, jednak sposób, w jaki ukazano walki toczone w mieście jest daleki od stanu faktycznego. Widz pobieżnie przyglądający się tej akcji nie jest tego w stanie wychwycić niuansów. Poznamy je dopiero po lekturze czysto taktycznych opracowań. Filmowi powstańcy walczą w taki sposób, jaki odradzano berlingowcom. Powstańcy byli uczeni tego na tajnych zgrupowaniach. Chodzi o wychylanie się z okien, bieg przez pustą ulicę.
W przypadku tego filmu widzowie kwestionowali sceny miłosne rozgrywające się w okupowanej Warszawie. Problem był też inny. Weterani byli oburzeni faktem nagości pojawiającej się w czasie działań wojennych. Dysponujemy relacjami Zbigniewa Szczerby-Blichewicza, który z zupełnie innej perspektywy pokazuje przerwy w walkach. Nie miał temperamentu Skrzetuskiego, a raczej Henryka VIII. Niektórzy powstańcy zapamiętali siebie jako bardzo wstrzemięźliwych i zmęczonych prowadzeniem walk, ale to nie oznacza, że inni nie mieli możliwości i chęci na oddawanie się namiętnościom. Sławomir Koper dotarł do wspomnień powstańców, które wskazują, że to była po prostu forma odreagowania ogromnego stresu, normalna, ludzka reakcja.
M.M.-M.: Aby rozłożyć filmy historyczne na czynniki pierwsze trzeba mieć nie tylko wprawne oko, ale i rozległą wiedze historyczną.
J.O.: Moim zadaniem nie jest prowadzenie badań, ale popularyzowanie historii. Mam zanieść pod strzechy to, co już udało się ustalić badaczom. Czasami okazuje się, że do analizy filmu pod kątem zgodności z historią wystarczy wiedza zawarta w podręczniku akademickim studenta historii. Nie jest to wiedza tajemna, jednak trzeba „skakać” po epokach historycznych.
M.M.-M.: Czy może pan wskazać film, który zawiera najmniej błędów historycznych i zestawić go z takim, w którym się od nich roi i nie powinniśmy po niego sięgać?
J.O.: Spośród filmów, które opisałem w książce to najlepszy na pewno jest „Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego. W jego przypadku pojawił się inny problem. Tutaj niezgodność wynikała z pewnego dysonansu, tego jak rodzina zapamiętała ojca, a jak jego działalność została uwieczniona w dokumentach. Była też kwestia sporu między reżyserem a córką generała – Marią Fieldort-Czarską.
Z kolei miano najgorszego może otrzymać film „Braveheart” i „300”, który jest adaptacją komiksu. Na początku realia historyczne zostały zachowane, a scenarzyści pokazali walkę w ciasnym szyku. Jednakże bardzo szybko sytuacja na polu walki zmienia się i następują pojedynki jeden na jeden. Jest widowiskowo, niemal matrixowo, ale to bzdura. Przez niemal całą starożytność walki były toczone w ciasnym szyku. Jest zatem pole do popisu dla reżysera, który zdecyduje się przełamać tę filmową tradycję i pokaże jak zachowywał się żołnierz walczący w ciasnym szyku. Co więcej, występuje też kilka fantastycznych wątków. Widzowie muszą sobie zdawać sprawę z tego, że Persowie nie mogli podróżować na potworach. Koszmarny jest także rosyjski „1612”. Spośród filmów opisanych w książce to jedyna produkcja, która powstała na zamówienie władzy.
M.M.-M.: Niektóre filmy silnie oddziałują na widza. Mogą wywołać nawet niepokoje społeczne. Jakie jeszcze skutki niesie ze sobą źle opowiedziana historia?
J.O.: Jako przykład może posłużyć nam „Braveheart”, opowiadający o Williamie Wallace, przywódcy szkockiego powstania przeciwko rządom Anglii. Film ten na pewno pomógł w obudzeniu, bądź wzmocnieniu nastrojów separatystycznych w Szkocji. Sam film nie może poprowadzić ludzi na barykady, ale może wzmocnić pewne dążenia, idee czy ruchy polityczne i „Braveheart” to właśnie zrobił. Patrząc z perspektywy ulicy, jeśli na meczach derbowych w Glasgow ktoś był ubrany w koszulkę ze zdjęciem z filmu, mógł oberwać od lojalistów, ludzi wiernych Londynowi, będących kibicami Glasgow Rangers. „Braveheart” to też produkcja pełna błędów jeśli chodzi o kwestię chronologii i militariów.
M.M.-M.: Jednym słowem kinematografia, o czym przekonaliśmy się już wielokrotnie, to potężna broń. Przydałoby się takie napomnienie do reżyserów, aby zwracali baczną uwagę na prawdę historyczną.
J.O.: Zawsze mogą odpowiedzieć, że panuje wolność, każdy ma swój rozum, a jeśli źle coś zrozumiał, to kwestia jego interpretacji. Reżyser ma pełne prawo do zmyślania, ale to my powinniśmy uważać na to, co oglądamy i robimy. Prawo do mówienia bzdur jest prawem człowieka. Jeżeli ktoś chce nakręcić film za własne pieniądze, to niech to robi. My jednak musimy być świadomi, że to historyczna manipulacja. Mnożenie zakazów nic nie da. Cancel culture wobec kłamliwych reżyserów pachnie nieformalną cenzurą. Nie jestem zwolennikiem takich działań, jeżeli reżyser kręci filmy za własne środki. Jednakże jeśli w grę wchodzą publiczne pieniądze, to mamy prawo zareagować i ingerować w scenariusz. Tak zresztą było w przypadku pierwszej wersji filmu „Westerplatte”. W scenariuszu pojawiła się scena, w której pewien chorąży artylerzysta sika na plakat ze zdjęciem Rydza-Śmigłego. Wywołało to spore kontrowersje, a kombatanci i ZSZZ „Solidarność” zaczęli zbierać podpisy przeciwko finansowaniu tego filmu. Radni PiS z Trójmiasta chcieli zabronić ekipie kręcenia na Westerplatte.
M.M.-M.: Scenariusz „Westerplatte” zmieniono po interwencji Sejmu w 2009 roku?
J.O.: Tak, film stał się przedmiotem obrad posłów. Co ciekawe, film mocno krytykowała także Platforma Obywatelska, która dziś nie jest partią lansującą symbolikę patriotyczną. Posłowie byli oburzeni. Sławomir Nowak zapowiedział, że na taki film pieniędzy nie dadzą – i mieli rację. Finalnie twórcy zdecydowali się na złagodzenie scenariusza i zastąpienie tamtego plakatu innym, z napisem „Silni, zwarci i gotowi”.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!