Więźniarki z Ravensbrück - piekło żeńskiego obozu koncentracyjnego
Czerwiec 1944
Zapowiada się upalny dzień. Wczorajsze słońce oczyściło czarny piach obozowej ulicy z wielkich kałuż po długotrwałych deszczach. Stoimy w długich szeregach ustawione na apel, a lekki powiew wiatru przynosi od sosnowych lasów czysty zapach żywicy. W krematorium rozpalają dopiero po południu. Sam lagerführer dba o sprawne spalanie, bo chodzi o to, by w ciągu nocy rozwiał się słodkawy odór z komina. Pofałdowane okolice między Hawelą a Wkrą są podobno niezwykle urokliwe, ciche i rozległe. My ich nie widzimy. Błotniaki i rybołowy krążą nad pobliskim jeziorem Schwedt. Jeziora też nie widzimy, ale dobiegają nas krzyki drapieżnych ptaków. Dla nas widok kończy się na zwieńczonym drutami pod wysokim napięciem murze, który otacza potężny obóz kobiecy. Ponad 100 tysięcy uwięzionych kobiet. A codziennie dochodzą nowe transporty.
Stoimy niedbale, naznaczone zmęczeniem, które wykracza daleko poza stan fizyczny. Stare, młode, wiele chorych, kilka w powolnym umieraniu. Im jest szczególnie ciężko. Dopóki tli się w nich jeszcze iskierka życia, muszą się ustawiać i stać wraz z innymi na baczność; jeśli upadną, spuszczą na nie psy. Stoją więc wyprostowane, aż syrena ogłosi koniec apelu. Tłum pozostałych ustawia się już w szeregu po przydział pracy, one zaś cicho osuwają się nieżywe na ziemię i zostaną uprzątnięte przed nocą.
Wzdłuż obozowej ulicy stoi zwężający się w perspektywie ogromny szereg kobiecych sylwetek w szaro-niebieskie pasy, niczym stado bydła, które czeka na przeliczenie. Poranna mgła otacza ogolone głowy niebieskawą woalką. Stoimy tak od czterech godzin. Już prawie piąta. Światło zwiastującej słońce zorzy porannej uwypukla uszkodzone miejsca w pokrytych papą dachach baraków. Myślę, iż moje zmęczenie bierze się pewnie z tego, że znowu nie mogłam spać. A może jednak spałam? Tak dokładnie nie wiadomo; poczucie tego, co rzeczywiste lub nierzeczywiste, o niczym tu nie świadczy.
Nachmann, nasza blokowa, z narastającym podenerwowaniem krąży wokół nas jak czujny pies pasterski; wpycha do szeregu stojące nieco z boku, znowu złości się na brak dyscypliny wśród podległych jej więźniarek. Liliowy trójkąt na rękawie identyfikuje ją jako
„badaczkę Biblii”. Dosłowna interpretacja Pisma Świętego oraz nakaz służenia i bezwzględnego posłuszeństwa władzy zwierzchniej ściąga na nią pogardę niejednej działaczki ruchu oporu.
-Precz z łapami – mówi Petzold, tramwajarka, aresztowana za przyjazne uczucia wobec poszukiwanego komunisty – albo zaraz oberwiesz, kanalio.
Obok mnie odzywa się Lisa:
-Znowu nie załapałam się na kawę. Ten ścisk w przejściach co rano. Ledwo się dopchasz, zaraz trzeba się ustawiać na apel i odchodzisz z pustymi rękami.
-Możesz się obyć bez tych pomyj.
-Ale przynajmniej masz coś w żołądku. Nawet jeśli to tylko pomyje.
Lisa pochodzi z północy Niemiec, jest nauczycielką szkoły podstawowej. Na lekcji z historii najnowszej zabrakło jej – a w każdym razie tak uważały dzieci z Hitlerjugend z jej klasy – koniecznego entuzjazmu wobec błyskawicznych zwycięstw Wehrmachtu. Dzieci doniosły rodzicom, rodzice donieśli gauleiterowi. Gestapo zabrało Lisę prosto z klasy, w czasie lekcji. Na rękawie ma czarny winkiel; uznali ją za „element asocjalny”.
Ze strapienia z powodu utraconej porannej kawy wyrywa ją Stéphane, w za długiej sukni przewiązanej sznurkiem na biodrach, która chce się dowiedzieć, czy nie ma nowych wieści o sytuacji na froncie, bo Lisa przyjaźni się z tą Nowaczek ze szrajbsztuby, która co rano czyta dziennik „Völkischer Beobachter”, zanim przekaże go szefom. Stéphane, dawniej właścicielka sklepu kolonialnego w Rouen, jest zaprzysięgłą antyfaszystką. Oznajmiła to też tamtemu uprzejmemu panu, który pewnego przedpołudnia chciał kupić ćwiartkę salami, a ona fatalnie pomyliła się co do jego prawdziwej tożsamości, myśląc, że ma przed sobą patriotycznie nastawionego rodaka. Nie należy wyciągać wniosków z powierzchownych wrażeń czy nawet czyjegoś sposobu mówienia; ów uprzejmy pan, obdarzony fizjonomią swej matki pochodzącej z południowej Francji, okazał się Niemcem i świadomym obowiązków obywatelem swej ojczyzny. To wystarczyło.
Lisa odpowiada, że nie słyszała żadnych nowości od momentu, kiedy to przed tygodniem alianci wylądowali w Normandii.
–Równać szereg, równać szereg – wrzeszczy tymczasem Nachmann – głuche jesteście, czy co?
–Czego się spodziewacie? Ledwo zajęli francuskie wybrzeże i już mieliby stać przed bramą obozu. Przyjdą tu, przyjdą, tylko poczekajcie.
To Emma, żona rzeźnika z Aschaffenburga. Polityka jej nie interesuje. Swego czasu rozniosło się, że na czarny winkiel zarobiła sobie nielegalnym świniobiciem, co zresztą wywołało falę niepohamowanej wesołości. To był dobry dowcip, znakomity dowcip, wszystkim się spodobał i wszystkie go powtarzały. Śmiech pomaga przeżyć.
Odwraca się do nas Suzi, ledwie piętnastoletnia uczennica z Utrechtu, aresztowana jako córka i siostra działaczy holenderskiego podziemia.
–Jeśli doczekamy – mówi ze spokojem. W jej głosie pobrzmiewa jeszcze dziecięcy tembr.
–A dlaczego miałybyśmy nie doczekać?
–Mówi się, że Niemcy zbombardują obóz, żeby zatrzeć ślady.
–Tego by można się po nich spodziewać – przytakuje Stéphane.
Inne milczą. Nie ma co komentować. To prosta i nieodparta logika. Rozglądam się za Nierozłączkami. Stoją całkiem z przodu. Znowu musiały zamarudzić przy wychodzeniu z baraku, a teraz stoją w środku pierwszego rzędu, by tak rzec, jak na patelni. Niedobrze. Z przodu narażonym się jest na bezlitosne spojrzenia aufzejerek. Claire, podstarzała artystka kabaretowa, i jej ukochana, cherlawa Cilly, obie z Berlina, już czysto zewnętrznie dostarczają personelowi wartowniczemu niejednego pretekstu do agresji. Mają pecha, jeśli dzisiaj apel będzie odbierać Bergmann. Bergmann nie znosi lesbijek i wyczuwa je na kilometr. W drodze do obozu los związał mnie z Lisą, Stéphane, Emmą, Suzi i Nierozłączkami. Spotkałyśmy się w jednym z etapowych więzień. Siedem nocy bombardowań za zmieniającymi się kratami dało każdej z nas okazję do szczegółowej opowieści o swym dotychczasowym życiu i okolicznościach aresztowania. Od tego czasu tworzymy paczkę. Bez osobistych kontaktów giniesz w tłumie. Jesteśmy teraz w obozie prawie sześć miesięcy. Czy to krótko? Czy to długo? Któż byłby to w stanie ocenić w miejscu, gdzie nawet najmniejsze jednostki czasu zastygają w wieczność. Pewne jest tylko to, że przybyłyśmy o całe lata za późno, dowodzą tego nasze pięciocyfrowe numery na rękawach. Już dawno rozdzielone zostały wszystkie w miarę dobre stanowiska, a uprzywilejowane miejsca mocno trzymają w rękach „stare” więźniarki. Zgodnie z obozowym porządkiem kobiety przybyłe po 1943 roku podczas przydzielania prac każdego poranka traktowane są jako verfügbare, „dyspozycyjne”. Jesteśmy pariasami, jesteśmy ostatnie z ostatnich w obozowej hierarchii.
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
„Ach-tung!” Natychmiast stajemy na baczność. To nagłe naprężenie dziesiątek tysięcy kobiecych ciał przebiega jak poryw wiatru przez długi szereg. Zza narożnika stojącego na skraju baraku skręcają dwie biodrzaste aufzejerki w wysokich butach z cholewami. Obie mają prymitywne twarze. Już dawno odwykły od współczucia, jeśli kiedykolwiek je miały. Inaczej nie mogłyby przecież bez poważnych trudności wykonywać tej pracy; bezwzględność to najwyższy nakaz w służbie Rzeszy i walce z wrogami ojczyzny. Zatrzymują się niemal dokładnie przed nami. Spod czarnej peleryny jednej z nich wysuwa się ręka z tabelą i kolumnami liczb. Porównują listy; to żałosny widok patrzeć, z jaką gorliwością Nachmann stara się dogodzić umundurowanym strażniczkom. Jakbym miała przeczucie: druga aufzejerka to akurat Bergmann, do tego najwidoczniej poirytowana. Cienką szpicrutą, którą nosi na pętli, uderza nerwowo w cholewy.
Po uzgodnieniu stanu liczbowego z pozostałymi blokowymi następuje parada. Wyobrażam sobie, że ten kwadrans to jeden z najbardziej satysfakcjonujących momentów w całym przebiegu dnia strażniczki, kiedy niczym udzielna władczyni kroczy przed milczącymi szeregami swych poddanych, pani całej armii niewolników, których lęk wzmacnia jeszcze jej poczucie władzy. W milczeniu przyglądamy się, jak Bergmann czubkiem szpicruty uderza czyjąś rękę, przesuwając ją na szew pasiaka, gdzie indziej podbija w górę czyjś podbródek – wszystko to gesty, które nie mają innego znaczenia jak tylko to, by nam, podludziom, uzmysłowić nasze miejsce na fizycznym i moralnym marginesie. Kto stoi całkiem z przodu i poddany jest lustrującemu spojrzeniu, musi stosować zasadę mimikry i, unikając wzroku aufzejerki, martwo wpatrywać się w jej ucho: ja cię nie widzę, więc ty mnie też nie widzisz. Wiem, że Cilly, ten kłębek nerwów, sobie z tym nie poradzi. Zatroskana obserwuję, jak mierzy się wzrokiem z najokrutniejszą z aufzejerek. Mija kilka sekund, a Bergmann wpatruje się w partnerkę Claire, nie spuszczając z niej oka. Bo oczywiście natychmiast spostrzegła Nierozłączki, trafnie przypisując je do grupy więźniarek, wobec których pod przykrywką oficjalnej podwójnej moralności żywi najgłębszą pogardę. Jasne też jest,
że przyczepiła się do słabszej. Już myślę, że z nimi koniec, kiedy Bergmann gwałtownym ruchem odwraca się i kontynuuje paradę.
–O mały włos – szepcze do mnie Lisa.
Ona też obserwowała ten epizod, niewielkie intermezzo, wydawałoby się tak przypadkowe, tak nieważne, że nikomu z zewnątrz nie przyszłoby do głowy, iż w ciągu tych kilku sekund znowu zapadła decyzja o „być albo nie być” jakiegoś człowieka. Słyszałam kiedyś, że goryle, w zasadzie łagodne zwierzęta, wpadają w szał, gdy spojrzeć im prosto w oczy. Cilly musi mieć anioła stróża.
Wyjący dźwięk syreny wznosi się i opada: koniec apelu. Nasza sztuba ustawia się po przydział pracy w szeregu „dyspozycyjnych”, które zgodnie z widzimisię kierownictwa obozu mogą być skierowane do wszelakich możliwych robót w charakterze specjalnego komanda. Przy stole przed barakiem 19 arbeitsführer, szef od pracy, rozdziela numerki – grubawy, przysadzisty esesman z poobgryzanymi paznokciami, którego można by uznać za dobrotliwego, gdybyśmy nie wiedziały już, że jego pozorna jowialność wypływa z najgłębszej pogardy.
Defilujemy przed nim pojedynczo. Przed podjęciem decyzji lustruje każdą z nas pospiesznym spojrzeniem. Ja dostaję osiem-kreska-pięć. Podwójna liczba oznacza podwójny przydział, pierwszy od porannego apelu do przerwy obiadowej, następny od drugiej do wieczornego apelu, na którym sprawdzają, ile więźniarek w czasie pracy nieodwołalnie odpadło i można je skreślić, robiąc miejsce dla nowo przybyłych.
Do momentu rozpoczęcia pracy o ósmej mamy jeszcze kilka minut. Idziemy z powrotem do baraku, by dostać się do ustępu. W ciągu kolejnych czterech i pół godziny nie będzie już ku temu okazji. Klozety obrzydliwie cuchną; w naszym baraku mamy przypadki czerwonki. Jeśli któraś była na tyle zdyscyplinowana, że zdołała zaoszczędzić połowę kromki chleba z poprzedniego obiadu, może ją teraz skonsumować na śniadanie. Porównujemy swoje przydziałowe numerki. Z naszej paczki tylko Stéphane dzieli ze mną komando.
–Jak myślisz, co to może być?
Wszystkie zadajemy sobie takie pytanie. Zmieniają numerki. Nigdy nie oznaczają one tego samego.
–Poczekaj.
Znowu syrena.
Godzina ósma. Na dworze, na obozowej ulicy stoją kierowniczki poszczególnych komand. Grupę osiem-kreska-pięć wita Böhm : do sortowania. Wstający dzień ostatecznie wypędził cienie nocy ze wszystkich zakamarków. Ulica i plac obozowy zanurzone są w łagodnym świetle poranka, a jego równomierna jasność podkreśla płaską strukturę obozu. Jolanta, Polka, jeszcze osłabiona po tyfusie, dochodzi jako ostatnia.
–Wysłać ci specjalne zaproszenie?
Już zakasowała uderzenie pejczem. Jolanta zaciska usta; ma 63 lata i jest jedną z najbardziej utalentowanych rzeźbiarek w swym kraju, wyróżnioną wieloma nagrodami artystycznymi. Ale powinna wiedzieć, że Böhm z przyjemnością daje wyraz swemu przekonaniu, iż wszyscy Polacy to leniwa hołota.
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
Nie mamy daleko. Wychodzimy przez podwójną bramę i zmierzamy do otoczonej płotem parceli, na której stoją dwie ciężarówki z opuszczonymi klapami. Naszą grupę 35 kobiet ogarnia niepokój. Chodzą słuchy, roznoszą się pogłoski, które mimo wszystkich wątpliwości uparcie się utrzymują – że mianowicie w naszym obozie codziennie gazuje się ludzi, chociaż nie ma tu prawie wcale Żydówek; że w Ravensbrück wprawdzie nie działają komory gazowe, ale jest kilka ciężarówek, do których wnętrza podczas jazdy wprowadza się spaliny. Tutaj, w największym obozie kobiecym Rzeszy, śmierć bawi się w chowanego jeszcze bardziej niż gdzie indziej. Nie tylko Żydzi są zgładzani. Śmierć wszystkim wrogom brunatnej ojczyzny! A ta ojczyzna ma wielu wrogów. Bardzo wielu.
–Naprzód, wy gęsi ślamazarne! Pogonić wam kota? – wrzeszczy Böhm i znowu bierze zamach.
Człapiemy zboczem w dół, na łąkę. Opada mnie gwałtowny lęk i mam wrażenie, że się duszę. Ja jeszcze nie chcę umierać. Mam przecież dopiero 21 lat. Jednocześnie coś we mnie, czego nie dosięgła panika, zastanawia się rzeczowo, cóż to za gatunek zoologiczny te gęsi ślamazarne.
Kiedy wreszcie docieramy do ciężarówek, dzielą nas na dwie grupy. Sześć kobiet wyładowuje z pierwszego samochodu kubeł, w którym pochlupuje chemiczny roztwór. Ostry środek dezynfekujący drażni błonę śluzową. Dokoła rozlega się kichanie, cieknie nam z nosa i oczu.
–Co to za świństwo? – jedna z głównej grupy pyta zdezorientowana.
–W tym rozpuści się to, co jeszcze zostanie z ciebie po spacerku, kapujesz? – Hanne, berlinianka, znana jest z makabrycznego poczucia humoru. Ona już nie ma się czego bać. Wychudzonej jak szkielet, ciężko chorej na płuca bliżej do śmierci niż do życia.
Drugiej grupie przydzielają drewnianą skrzynię z otwieraną boczną ścianą, tak wysoką, że można by w niej zapakować słonia. Tu też jest sześć kobiet.
Nasza reszta ustawia się między pierwszą a drugą ciężarówką w podkowiastym półkolu z aufzejerką pośrodku, która siada na składanym krześle i wszystko bacznie śledzi. Dostajemy powyginane, blaszane wiadra wypełnione mydlinami, każda jedno. Można zaczynać. Stéphane trzyma się blisko mnie. Stoimy obok siebie i obserwujemy, jak pierwsze na polecenie Böhm zdejmują z ciężarówki sztuki odzieży i wrzucają je do wiader, jedną po drugiej. Teraz i my spostrzegamy, że wnętrze ciężarówki aż po dach wypełnione jest brudnymi ubraniami. Podają je nam pojedynczo, nasączone środkiem dezynfekującym. Mamy wysortowywać rzeczy podarte, bezużyteczne, pozostałe prać, a potem podawać dalej do sąsiadki, która powtarza tę czynność. Jeśli jakaś rzecz przetrwa wszystkie próby wytrzymałości, ostatnia w szeregu wrzuca ją wyżętą prawie do sucha do drewnianej skrzyni. Na początku praca nie wydaje się szczególnie ciężka. Ale pranie cuchnie zgnilizną, środek dezynfekujący trzyma się tylko po wierzchu. Im mocniej trzemy, tym wyraźniej wyłażą wielkie czarne plamy.
–To krew, pani aufzejerko – mówi jedna zielonowinklowa; te z zielonymi trójkątami przybywają do nas z więzień, bo tutaj jest podobno bezpieczniej niż w bombardowanych miastach – to nie schodzi.
Böhm odwraca głowę.
–Krew naszych bohaterów – mówi. – Krew naszych żołnierzy z lazaretu w Fürstenbergu. Z szacunkiem, wy szmaciary!
–Tak jest, pani aufzejerko – odpowiada echo z naszych szeregów.
Rzuconą mi kolejną sztukę odzieży rozwijam za plecami Böhm. To dziecięce wdzianko, całe nasiąknięte krwią. Spoglądamy na siebie porozumiewawczo. Stéphane rozplątuje po kolei kobiecą halkę, pasek do pończoch obrębiony koronką, niemowlęce śpioszki. Kobieta z naprzeciwka – koleżanki mówią do niej Misza – przewraca się do przodu; całkiem spokojnie, z na wpół otwartymi ustami osuwa się na ziemię. Koleżanki zaraz rzucają pranie do wiadra, biegną na pomoc.
–Rozejść się – zrywa się Böhm i wrzeszczy.
–Misza zemdlała, pani aufzejerko.
Nasza nadzorczyni zdaje się być rozbawiona. Podchodzi do nieprzytomnej, spogląda na nią, kręcąc głową.
–Słabe nerwy, co? Co też z was za dupy! To krew bohaterów – powtarza – każda Niemka może być dumna. Ale wy tego nie rozumiecie, patałachy.
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
Przypomina mi się wieczór w baraku, kiedy Martina szeptem opowiadała nam historię z komandem ogrodowym. Grożono im przykładnymi karami, gdyby nie dochowały milczenia. Pewnego ranka ich komando uzbrojone w łopaty wyruszyło w drogę, ponoć do willi szefa obozu, gdzie miały założyć ogródek skalny. Tymczasem zaprowadzono je nad długi, otwarty rów, kazano posypać jego zawartość chlorowanym wapnem i zakopać – był wypełniony po brzegi ciałami – kobiet, dzieci. Wszystkie nagie. Jeszcze teraz czuję bezsilną złość. Ale na co zda się gniew wobec przemocy? Robak, który buntuje się w cieniu ciężkiego buta.
Słońce stoi wysoko. Robi się nieznośnie gorąco. Nasze grube pasiaki ciemnieją od potu. Kostki kręgosłupów rysują się ostro pod materiałem na zgiętych plecach. Milcząco bierzemy do rąk mokre kłęby materiału, wyżymamy je, podajemy dalej. Chude jak patyki ręce pracują samodzielnie, bez kontaktu z mózgiem. Palące słońce pada na 35 ogolonych głów. Co chwila któraś zaczyna się chwiać, zamyka na kilka sekund oczy, żeby przezwyciężyć zawroty głowy; wychudzone szkielety z wydętymi od głodu brzuchami.
–Szybciej, szybciej, ślicznotki. Chyba że chcecie przegapić obiad?
–Nie, nie, pani aufzejerko.
Na każde, nawet najbardziej idiotyczne pytanie personelu obozowego mamy odpowiadać głośnym chórem. Wokół nas rozciąga się lekko pofalowana, idylliczna meklemburska kraina w barwach jak z romantycznego albumu – światło i dal. My jednak zajmujemy się odzieżą z plamami krwi zamordowanych i sprawdzamy jej przydatność dla morderców.
Z dala dobiega odgłos syreny.
Böhm wyciąga gwizdek:
–Południe! Zbiórka do wymarszu! Naprzód!
Obojętnie rzucamy na trawę, co która ma akurat w ręce, ustawiamy się piątkami. Perspektywa wrzucenia czegoś do brzucha ożywia przejściowo nasze wątłe siły witalne. Zwartą marszową grupą wkraczamy przez podwójną bramę pod napisem „Arbeit macht frei” z powrotem do obozu. Ze wszystkich stron nadchodzą więźniarki zafasować zupę. Po dwieście kobiet w barakach próbuje naraz przepchnąć się do sztubowej, która blokowym i uprzywilejowanym więźniarkom wydaje jałowy ziemniaczany wywar z przelewających się kotłów. Haller, geniusz matematyczny, wyliczyła – blisko dwa tysiące kobiet na 450 legowisk w jednym baraku, doliczając przejścia między pryczami, oznacza niespełna półtora metra kwadratowego na jedną więźniarkę. Leżymy w pięć na jednej pryczy. Sposobem sardynek w puszce: głowa obok nóg, na przemian.
Stéphane przepchnęła się do mnie. W kąciku ust drga jej jakiś nerw; ona nie słyszała o tamtym rowie.
–Umyć ręce, najpierw umyć ręce – powtarza kilka razy.
Ale nie ma już czasu na umywalnię; biorąc do rąk chleb, obkładamy go krwią zamordowanych tam, za bramami obozu.
–Nie myśl o tym – mówię. – Popatrz, dostałaś piętkę. Człowieku, ale masz szczęście!
Końcówka bochenka to rzecz specjalnie upragniona. Kawałek sklepionej skórki stwarza iluzję, że chleba jest więcej. Stéphane uśmiecha się i cieszy. Twarz na powrót się jej wygładza.
Znowu trzeba się ustawiać, tym razem w piątkowe komando. Pięć jest w obozie liczbą magiczną, napotykamy ją co krok.
–Dokąd idziemy, pani aufzejerko?
–Piaskowa Góra – odpowiada krótko.
Milczenie, w jakim wyrusza nasza grupa, oznacza szok, przerażenie. Tak reagują skazańcy, którzy dopiero w ostatniej minucie dowiadują się, że idą na stracenie. Przeklęta Piaskowa Góra. To nie praca, to męka, wykoncypowane do najdrobniejszego detalu tortury ciała i duszy, niemające żadnego innego celu jak tylko dodatkowe dziesiątkowanie stanu osobowego obozu. My, „dyspozycyjne”, znowu ruszamy na front. Przeżyją wyłącznie najsilniejsze. Będę jedną z nich? To pytanie zadają sobie w tym momencie chyba wszystkie.
Nasz oddział liczący 120 kobiet ciągnie przez miasteczko Fürstenberg. Na parapetach lśnią pelargonie, kot drzemie w promieniach słońca. Kilku mężczyzn stoi wokół ławki, na której siedzi starszy człowiek i opowiada coś, gwałtownie gestykulując. Kobieta z założonymi rękami wygląda przez okno. Niewiarygodny jest ten spokój, zaledwie kilkaset metrów od naszego obozu. Ciekawe, czy zamykają się w domach popołudniami, kiedy wiatr przywiewa na ulice cuchnący dym z krematorium? Na odgłos naszych człapiących kroków mężczyźni spoglądają w tę stronę i zaraz odwracają wzrok. Kobieta podnosi się znad białego groszku i pospiesznie zamyka okno.
–Śpiewać – raz-dwa – wrzeszczy aufzejerka.
Z przodu intonują „Przy studni koło bramy”, pewnie dlatego, że akurat mijamy kilka lip w letniej szacie. To nie jest marszowa piosenka. Te z tyłu mylą krok. Miała nam dodać animuszu, ale milknie żałośnie po kilku taktach.
Jeszcze kawałek drogi przez pagórkowato wznoszący się teren i docieramy na płaskie wzgórze, na którym szeroko rozlewają się palące promienie słońca. Jesteśmy na miejscu i spoglądamy w dół na sztuczną dolinę. Tam, na dole stoi stąd prawie niewidoczna studnia, wykopana przez komando budowlane. Przy studni koło bramy...
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
Nadjeżdża unterscharführer Pflaum. Samochód wznosi tumany piachu. Spocona aufzejerka w szarej kurtce mundurowej stoi na baczność i melduje naszą gotowość do pracy. Pflaum, piękny i gładki jak zawsze – na plecach marynarka opina mu otyłe siedzenie – ciągnie z samochodu białego szpica na smyczy. Wstrzymujemy oddech. Unterscharführer ma w całym obozie sławę sadysty nienawidzącego kobiet, któremu sprawia przyjemność upokarzanie i dręczenie więźniarek, zależnie od nastroju i humoru.
Ustawiają nas w pary. Każda dostaje drewnianą skrzynię z dziurami na palce w bocznej ścianie. Grupa więźniarek ma napełniać piachem po brzegi to drewniane nosidło. Potem parami trzeba biegiem znosić je zboczem w dół, do studni. Tam czekają już wybrane słabe, starsze kobiety, które mają pompować wodę na piasek w nosidle, aż cały nią nasiąknie. Kobiety przy pompie są chore, niemal doszczętnie zagłodzone i po powrocie do obozu skreślą je z listy albo co gorsza wyksięgują jako „niezatrudnialne”. Opowiadała mi o tym Renate ze szrajbsztuby.
Nasz brygadzista prawdopodobnie mnie nie znosi. Bo skąd wpadł na pomysł, by przydzielić mi do skrzyni z piaskiem akurat Kolanko?
–Kolanko, to ty tutaj?
–Sauerkamp napisała na mnie meldunek. Przyszła kryska... – mówi Kolanko z grymasem uśmiechu. – Znowu nie mogłam utrzymać języka za zębami.
Wszystkie w bloku lubią tę pełną życia istotę, która tak dziwacznie chodzi – po trzech krokach zgina kolana, jakby nogi były za słabe, by udźwignąć ciężar niewielkiego, szczupłego ciała. To pozostałość po torturach Gestapo w czasie pobytu w więzieniu. Kolanko też jest polityczna i za pomocą sprawdzonych metod próbowano wydobyć z niej nazwiska towarzyszy walki. Silne nerwy to jeden z warunków przetrwania. Dziesięć nieskończenie długich dni i nocy na stojąco w celi z nogami po łydki w wodzie w połączeniu z ciężką atrofią mięśni przyniosło jej przezwisko Kolanko.
Rozdzielają nosidła. Jak na zawodach sportowych Pflaum gwiżdże na start. Rusza pierwsza para ze skrzynią pełną piachu. My jesteśmy czwarte z kolei.
–Jak ty to sobie wyobrażasz, żebyśmy sobie z tym poradziły? Nie doniesiemy ani jednej. W dół jakoś pójdzie. Ale potem z całym tym cholerstwem pod górę, do tego twoje nogi, i to ze dwadzieścia razy aż do wieczora.
–Ja utykam rytmicznie – mówi Kolanko pogodnie. – Popatrz: raz-dwa-trzy-kolanko, raz-dwa-trzy-kolanko. Musimy się tylko zgrać. Ty się po prostu dopasujesz. Tak oszczędza się siły, rozumiesz?
Ruszamy. W połowie drogi Pflaum pewnie przeciera oczy, kiedy mijamy go, rytmicznie kulejąc. Biały szpic u jego boku macha ogonem i popiskuje. Chyba uznał, że to świetna zabawa. Mam wrażliwe ręce pianistki; palce nie wytrzymują ciężaru na uchwycie. Dostaję zadyszki już na pierwszym odcinku. Ale Kolanko komenderuje bezlitośnie: raz-dwa-trzy-kolanko. Skąd ta delikatna istota bierze tyle sił? Bez tchu docieramy do kobiet przy studni. To szkielety, dwie wychudzone zjawy. Obok nich strażnik pilnuje, by stały wyprostowane. Nielitościwe słońce rozpala gołą skórę na głowie, która piecze i się kurczy. Kobiety chwieją się na nogach. Popękane usta spragnione są wody. Stoją przy studni, ale nie wolno im się napić. Ani łyka. Za to muszą nam teraz pomóc podnieść skrzynię. Osiem bezsilnych rąk próbuje uchronić ją przed przewrotką, za to byłby murowany meldunek na wszystkie cztery. A meldunek oznacza karę. Lagerführerka Binz ma fantazję sadystki.
Kilka razy przepychamy skrzynię, aż znajdzie się w stosownym miejscu pod wylotem pompy. Kobiety zaczynają pompować. Ramię pompy jest zardzewiałe, trudno nim poruszać, w panującej dookoła ciszy wydaje kwiczące odgłosy. Teraz szybko, musimy wracać. Z oddali widzimy już, że zataczając się, nadchodzą kolejne. Piasek jest ciężki od wilgoci. Musimy wytężyć wszystkie siły, by podnieść ociekającą wodą skrzynię. Strażnik zapalił sobie papierosa i przygląda się obojętnie.
Biegiem z powrotem, marsz, marsz, raz-dwa-trzy-kolanko. Pod górę, na wzgórze. Moją prawą rękę na zmianę z lewą pokrywa imaginarna skorupa lodu. W więzieniach śledczych Gestapo nie poddano mnie wprawdzie kuracji wodnej, ale przekłute i wypalane paznokcie też nie poprawiają krążenia. Teraz jestem rada, że przypadła mi Kolanko, ten dyg w marszu na moment odciąża.
Pflaum usadowił się w połowie wysokości wzgórza. Uchwytem skórzanego pejcza rytmicznie uderza w cholewy butów. Znowu nadchodzi para klaunów, mówi do swego psa. Chyba jest rozbawiony naszym marszem. Pozwala nam przejść. Tylko ile razy jeszcze uda się nam to powtórzyć? Untersturmführer znany jest z nieobliczalności.
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
W głowie pulsuje mi krew. Po siódmym ładunku rozgrzanie ustępuje poczuciu zimna. Marznę, kiedy ustawiamy się do kolejnego transportu. Z góry widzimy, jak pierwsze się przewracają. Nasza aufzejerka podaje Pflaumowi megafon:
–Wstawać i to zaraz!
Podnoszą się z trudem z ziemi, chwytają skrzynię, zataczają się i idą dalej. Potem, kiedy już całkiem opadną z sił, nie wstaną, a przed nocą pozbiera się je razem z innymi, które padły w drodze, i przyniesie do obozu. Później pójdą przez komin, a my wszystkie pozazdrościmy im odzyskanej wolności: praca czyni wolnym.
Kolanko podwinęła wysoko rękawy pasiaka. Ręce ma – tak jak twarz – usiane piegami. Już czwarty raz trafiła do komanda na Piaskowej Górze, chyba esesmani lubią jej utykanie. Ale ona zdaje się nic sobie z tego nie robić.
–Co się stanie z całym tym wysypanym tu piaskiem? – pytam.
–Jak wyschnie, zniosą go w odwrotnym kierunku – odpowiada.
–To jest najbardziej nieznośne – mówi Svoboda, intelektualistka, też z naszego baraku – ta bezsensowność. Natężać resztki sił na coś, co nie ma w ogóle sensu.
Loewerens, Holenderka, spogląda z gniewem:
–A co, wolałabyś, żeby to miało sens? Skoro tak koniecznie chcesz kolaborować, to...
–Uspokójcie się! – stojąca przed nami Raisa, czerwonoarmistka, zdobycz wojenna po kampanii w Rosji, zwraca w ich stronę swą mokrą od potu twarz. – Trzeba oszczędzać siły.
I znowu kolej na nas. Kolanko porusza się już z widocznym trudem. Oddycha krótkimi haustami, na czole wystąpiły jej żyły. Optymistyczny grymas uśmiechu, jej znak rozpoznawczy, zniknął. Zygzakiem zmierzamy do studni. Niczego już nie zauważam, widzę tylko rozedrgane powietrze. Za każdym krokiem skrzynia jest cięższa. Droga powrotna pod górę wymaga natężenia ostatku sił.
–Szybciej! Biegiem! – komenderuje Pflaum. Nasze utykanie, już od dawna pozbawione rytmu, najwidoczniej przestało być zabawne. Całkiem nieoczekiwanie Kolanko nagle staje i opuszcza skrzynię. W pochyłej pozycji mokry piasek osuwa się na ziemię.
–Niezdolna do chodzenia, panie untersturmführerze! – melduje zachrypnięta.
Zwariowała? Musi przecież wiedzieć, że za żadne skarby nie wolno drażnić Pflauma. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko też upuścić skrzynię i stanąć na baczność.
–No, no. Niezdolna do chodzenia. Patrzcie tylko. Mam ci trochę pomóc, co? – oczy stały mu się teraz wąskie jak szparki. Przechodzi mi przez głowę, że ma za wysoki głos jak na mężczyznę. Nienaturalny ton tego głosu sprawia, że marznę.
–Skrzynia w górę! Ruszcie się!
Schylamy się, by znowu podnieść ładunek. Ostry, gryzący ból w okolicach nerek. Pflaum smagnął nam bykowcem po plecach. Potykam się na pochyłym podłożu, padam do przodu, chcę już tylko rozprostować znużone ręce i nogi na gorącej ziemi i po prostu leżeć. Strach, że stanę się obiektem jednej z jego sławetnych orgii biczowania, każe mi stanąć na nogi. Kolanko oberwała jeszcze bardziej. Stała tuż przy nim. Nie mam odwagi na nią spojrzeć. Uginając się pod ciężarem, pokonujemy ostatni odcinek drogi do miejsca wyładunku.
–Chyba nie wytrzymam do wieczora – dyszy Kolanko w czasie wyładunku. Na plecach na jej pasiaku widać krwawe plamy.
–Musisz – mówią inne, podobnie wyczerpane – wytrzymaj.
– Musisz – mówię i ja – oni tylko czekają, aż zdechniemy. Nie rób im tej przyjemności. Potem Kristin opatrzy ci plecy.
Norweżka Kristin, lekarka, żona niemieckiego Żyda, uderzyła w twarz gestapowca, który przyszedł po jej męża. Publicznie, przy ludziach. Od tego czasu jest u nas, w Ravensbrück. Męża wysłali transportem do Buchenwaldu.
Kiedy nisko stojące słońce nie jest już tak gorące i rozświetla całą okolicę czerwonawym blaskiem, aufzejerka gwiżdże do odwrotu. Koniec męki. Zbiórka. Esesman Pflaum chusteczką strzepuje kurz z munduru, potem wsiada ze swym szpicem do samochodu i odjeżdża.
Kolanko ma wykrzywioną z bólu piegowatą twarz. Kilka z nas dodaje jej otuchy.
–Przysięgam, że jeśli jeszcze raz zrobi mi coś takiego, zabiję go jak psa!
Chociaż wszystkie jesteśmy skrajnie wyczerpane, żadna z nas nie padła. Cieszy to szczególnie te z czerwonymi trójkątami. To też jest opór. Bierny opór jest wówczas cenny, kiedy już nie można sprzeciwiać się czynnie. Przez uciążliwy teren maszerujemy milcząco z powrotem do obozu. Nikt nie śpiewa, raz-dwa; towarzysząca nam aufzejerka z kościstą twarzą i wąskimi ustami w obliczu naszego stanu ma przypływ ludzkiego współczucia. Nie wydobyłybyśmy z siebie nic poza chrapliwym charkotem. Gardła mamy wyschnięte. Człapiemy niczym garstka niedobitków pokonanej armii. Podeszwy obozowych pantofli przydzielonych nam z zasobów magazynu odzieżowego pełne są dziur; stopy bolą i krwawią.
Jeszcze raz w przeciwnym kierunku przechodzimy przez miejscowość Fürstenberg, która zachowuje się tak, jakby nic nie słyszała o wojnie i wydarzeniach na świecie. Na drzewach w ogródkach kołyszą się w lekkich powiewach wiatru dojrzewające owoce. Poszczekuje na nas niewidoczny pies. Z kościelnej wieży – widnieje na niej metalowy kur, który łapie promienie zachodzącego słońca – dobiega monotonny dźwięk zegara wybijającego osiemnastą godzinę dnia. Szukam kwiatów w oknach. Straciły swe barwy po tej stronie ulicy, która już leży w cieniu. Z domów, zza czystych firanek dobiega brzęk talerzy. Pewnie już nakrywają do kolacji, spokojni mieszkańcy spokojnej miejscowości. Nie chcę sobie wyobrażać, co tam stawiają na stole, my zaraz dostaniemy swoją zupę. Zastanawiam się, czy nie przeszkadza im smród spalenizny, który ciągnie z obozu nad miasteczko i wciska się przez szpary do mieszkań. Palone kości mają inny zapach niż palone drewno. Czyżby nikt się nie zastanawiał, skąd się bierze ten dym, który osmala ściany ich domów?
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
Przed nami, na środku jezdni dzieci grają w piłkę. Mają okrągłe, dobrze odżywione buzie, śmieją się głośno i beztrosko, nie przeszkadza im, że się zbliżamy, dopiero kiedy jesteśmy tuż przy nich, zbiegają na bok. Jeden z chłopców rzuca piłkę w naszą stronę. Łapie ją Mania, wysoka Polka, i oddaje mu z cieniem uśmiechu. Z przeciwnej strony ulicy zbliża się szybko korpulentna kobieta – włosy blond związane na karku w nordycki węzeł – i odciąga od nas dziecko.
–Nie wolno tak robić, Friedhelm, słyszysz?! To zbrodniarki, wrogowie państwa, muszą chodzić pod obstawą.
Twarz malca, przed chwilą pełna jeszcze dziecinnej beztroski, przybiera nieprzyjazny wyraz. Wcześnie uczą się posłuszeństwa bez pytań, moi młodzi rodacy, z którymi nic mnie już nie łączy.
Wchodzimy do obozu. W powietrzu dobrze znany smród słodkawego dymu, brukwi i nieokreślonych chemikaliów. Znowu, jak w południe, ze wszystkich stron zbliżają się zewnętrzne komanda i ustawiają na placu apelowym do przeliczenia. Dołączamy do nich. Głód przysłania zmęczenie.
–Josepha, masz tę porcję margaryny z ostatniej soboty?
–Mam. Ale podrożała.
–Ile chcesz?
–Ile dajesz?
–Półtorej porcji chleba. Świeży, wczorajszy i dzisiejszy.
–Zdechniesz, jak zjesz tłuszcz bez chleba.
–No i co z tego. Dajesz tę margarynę?
–W porządku. Tylko tobie.
Przychodzi mi do głowy, że tak zjadłabym coś słodkiego, powinnam więc wymienić z Lewczyńską swój jutrzejszy chleb na porcję marmolady. Na pewno ma jeszcze tę odrobinę; choruje na raka żołądka i nie zależy jej na słodyczach.
Pojawia się Braunsteiner, by odebrać apel. Niezadowolona, z obiema rękami wciśniętymi w kieszenie szarych spódnicospodni, staje przed nami na rozstawionych nogach, wysłuchuje raportu blokowej, macha ręką, kiedy wydaje się, że trzeba nas jeszcze raz przeliczyć. Ją też popędza głód; koleżanki już czekają w kantynie dla SS.
Z powrotem do baraku, zatopić się w całkowitej anonimowości ciasno zbitej masy dwóch tysięcy ciał, czterech tysięcy nóg i rąk na przestrzeni dwóch i pół tysiąca metrów kwadratowych. Okien nie można otworzyć; powietrze wpada tylko przez dziurawy dach.
Wodnisty wywar z brukwi, zwany zupą, łagodzi drapiącą suchość w gardle, ale nie wystarcza na zapełnienie żołądka. W soboty dostajemy dodatkowo przydział 20 gramów margaryny rybnej i odrobinę rozrzedzonej marmolady. Mając przedsmak wyhandlowanej w jutrzejszą środę słodyczy, już teraz w wyobraźni czuję ją na języku. Wydaje mi się, że łatwiej mogę się obyć bez chleba z kasztanowej mąki niż bez cukru. Strumień spoconych ciał przewala się przez wąskie przejścia w stronę legowisk, stopniowo rzednie, a pojedyncze postacie w pełnym stroju wspinają się na prycze. Tylko nieliczne zdobywają się na wysiłek przepchnięcia się do umywalni, by się oczyścić z brudu. Po co tam chodzić, głosi obozowe hasło, zdejmij tylko ubranie i samo pójdzie. Aluzja do wszy, od których aż się roi w szwach pasiaków.
Moje miejsce jest na skraju. W czasie snu szczególnie te z brzegu muszą uważać i leżeć bez ruchu, jeśli nie chcą ryzykować upadku. Najlepszą ochroną jest objęcie ręką nogi sąsiadki. Daje to oparcie. Jednak w nocy często ta noga staje się zimna – brud i śmieci sprzyjają wszelakim infekcjom, najczęściej ze śmiertelnym skutkiem. Nieprzypadkowo bloki od 15 do 31 zwane są slumsami. Nasz blok ma numer 17. Od tych, które dzielą z nami zabrudzony materac z plecionego papieru, rzadko można dowiedzieć się czegoś bliższego. Zbyt często się zmieniają.
–Przestań smarkać – mówi ta z drugiego skraju pryczy do ogolonej na łyso nowej, która usadowiła się między nami z podciągniętymi nogami. – Chcę spać.
Nowa mruży oczy, z wahaniem przesuwa płaską dłonią po głowie, wzdryga się.
–I dlatego beczysz? – pytam. – Wszystkie przez to przeszłyśmy. To taki zwyczaj na powitanie.
–Ale wy macie włosy.
–Odrosły – mówię.
Uspokojona, że ma się do kogo odezwać, opowiada, że ledwo weszła do baraku, jedna z kobiet wymierzyła jej potężny policzek. Powiedziała, że ma natychmiast przestać płakać, bo może to udzielić się innym. Wiele więźniarek nie ma sił i nie przeżyłoby ataku płaczu – relacjonuje nowa.
–Mówiła z obcym akcentem?
–Mówiła po francusku, kiedy spostrzegła, że rozumiem. Powiedziała też, jak się nazywa: de Chaumont albo tak jakoś.
–Przestańcie gadać! – wrzeszczy sąsiadka z lewej, krzepka zielonowinklówka.
Wyciągam się płasko na pryczy, pokazuję nowej, że ma zrobić to samo. Z tym policzkiem to musiała być Danielle. Nasza hrabina. Też polityczna, współorganizatorka ruchu oporu w Alzacji. Okazuje wiele serca towarzyszkom niedoli, a to tutaj, w slumsie, rzadka cecha.
Powyższy tekst pochodzi z książki Anji Lundholm pt.: „Wrota piekieł. Ravensbrück”
Na zewnątrz, za zakurzonymi oknami baraku matowy blask lamp łukowych stapia się z poświatą wschodzącego księżyca, tworząc rozproszoną jasność. Jeśli w nocy pęcherz mi nie wytrzyma, będę musiała wstać i przemaszerować przez pół obozu, by dotrzeć do zewnętrznych latryn. Zbyt brzydzę się klozetów w baraku, są brudne nie do opisania. W świetle księżyca zobaczy mnie strażnik, zatrzyma i będzie chciał się dowiedzieć, czego tu szukam po nocy. Znowu nie udaje mi się zasnąć. Chociaż jestem tak zmęczona – ale to właśnie dlatego.
Przy pryczach w tylnej części baraku wybucha kłótnia:
–Mój chleb! To bydlę ukradło mi chleb! – krzyczy stara kobieta.
–Poszukaj tylko. Na pewno się znajdzie.
–Nie, nie ma. Leżał tu, pod materacem. To ona, ona mi się przyglądała, jak go chowałam.
–Kto? Kto? – odzywa się kilka głosów.
–No ta tutaj, ta Cyganka!
Reagują wszystkie Cyganki, a jest ich wiele. Twardo bronią swojej. „My, Sintisy nie kradniemy, łżesz, ty sama jesteś bydlę.”
Przerzucają się obelgami. Leżące w pobliżu biorą stronę jednych albo drugich. Kłótnia zaczyna grozić bijatyką. Nagle pojawia się sztubowa.
–Spokój i to zaraz! Albo napiszę meldunek!
–Odmówiłaś już wieczorną modlitwę, Walpurga? – odzywa się szyderczy głos z jednej z górnych prycz, nawiązując do jej liliowego winkla.
Inne przyłączają się zachwycone.
–To jeszcze nie koniec świata, pani sztubowa, nadejdzie dopiero pojutrze!
–Zawsze te Cyganki, nie, pani sztubowa?
Rechoty. Tamtej wcale nie do śmiechu. Odpowiedzialna za nieskazitelny porządek w baraku nadstawia głowę, jeśli zdecydowanie nie zainterweniuje. Ma raczej flegmatyczny sposób bycia. Przez moment stoi w drzwiach z bezradnie opuszczonymi rękami, potem jeszcze raz podnosi głos:
–A teraz spokój! Ani słowa więcej! Cisza nocna!
Odwraca się i wchodzi do swojej sztuby.
Cyganki wślizgują się na powrót pod cienkie, wysłużone końskie derki do swoich pociech. Jako jedynym w obozie pozwolono im zatrzymać dzieci, o ile mają one więcej niż osiem lat. Ze skraju pryczy pode mną dobiega niski pomruk Bienhold:
–Wy, Cyganki, musicie bardziej uważać.
Pochylam się do niej.
–Co masz na myśli?
–One są szczególnie narażone. Jeszcze bardziej niż my.
–Nie sądzę. Zostawiają im nawet dzieci.
–Oni już mają swoje powody!
Mówi z takim naciskiem, że mimo całego zmęczenia budzi to we mnie ciekawość. Bienhold ma już za sobą Dachau i Auschwitz, zna się na rzeczy. Schylam się jeszcze niżej.
–Jakie powody?
–Uważaj, bo stracisz równowagę – mówi i dodaje: – Suhren czeka tylko na przyjazd doktora Schumanna, a potem się zacznie.
–Kto to jest ten Schumann i co ma się zacząć?
–Schumann to ten, co prowadzi program eutanazji. Jak już się tutaj pojawi, to wszystkie cygańskie dzieci pójdą na sterylizację. Dlatego do tego czasu zostają z matkami. Żeby nie budzić podejrzeń.
Przełykam ślinę.
–A potem, jak już je wysterylizują...
–To je zabiją – mówi obojętnie Bienhold. – Bo chodzi o taki eksperyment medyczny. Zwłoki pokroją i dokonają obdukcji, żeby przebadać zmiany. A teraz daj mi już spokój.
W baraku zrobiło się cicho. Wyczerpane więźniarki śpią głęboko i bez snów. Przez szczeliny w dachu nocny wiatr przynosi odległe odgłosy. Nawołuje puszczyk. Stratowana ziemia zaczyna śpiewać, subtelny, wysoki ton skargi wypełnia powietrze. Za murami, w mieszkaniach personelu SS niesłyszalne zegary tykają w rytm przemijających godzin naszego życia. Boję się.