„Wieża Eiffla” na Polesiu – Kresy, które chce się odkrywać
Paweł Czechowski: Książek i opracowań o Kresach pojawia się co roku multum. „Wieża Eiffla nad Piną...” jest jednak tak nietypowa pod tym względem, że dość ciężko jest mi jednoznacznie scharakteryzować jej gatunek. Nasuwają mi się takie sformułowania jak „historia gospodarcza” czy „historia społeczna”. Czy jednak pomyliłbym się wiele mówiąc, że to „historia formowania państwa”?
Anna Smółka: „Wieża Eiffla nad Piną...” to wszystkiego po trochu w wersji reportażowej. Postawiłyśmy sobie za cel znalezienie konkretnych bohaterów, co wcale nie było łatwym zadaniem. Ale to książka non-fiction, gdzie nie wolno niczego dopisać, pokolorować. Czasem znajdowałyśmy fantastyczną historię, ale brakowało źródeł. Odtwarzałyśmy kresową codzienność na podstawie dokumentów, prasy, listów i wspomnień. Chciałyśmy stworzyć obraz jak najbardziej plastyczny. Wszystkiego dotknąć i powąchać, przejść się brukowanymi uliczkami przedwojennego Wilna i drewnianymi kładkami nad błotem w Pińsku, zobaczyć zabiegi urzędników o przydział służbowego mieszkania w Brześciu i usłyszeć, jak padają bazaltowe słupy w Janowej Dolinie. Jeśli podajemy jakieś statystyki to tylko dlatego, że patrzyli na nie nasi bohaterowie, porównując się z konkurencją – w produkcji sklejki czy radioodbiorników. To nie są suche liczby, ale miara ich sukcesu życiowego.
Agnieszka Rybak: Chciałyśmy pisać o marzeniach związanych z nowo odzyskanym państwem. Oczekiwania były ogromne. Zanim powstała II RP, architekci trzymali już w szufladach projekty budynków w stylu narodowym. Odpowiedzią na powszechny po wojnie kryzys mieszkaniowy była fabryka drewnianych domów w Persenkówce pod Lwowem i śmiały projekt budowy domów dla urzędników państwowych. Kiedy pojawił się w Polsce Gabriel Narutowicz, projektant największych w Europie elektrowni wodnych, mówiono, że może jeszcze nie teraz, ale za kilka lat to już na pewno w Polsce powstanie elektrownia wodna. Kto dziś pamięta, że pierwsze próby wykorzystania Sanu do celów energetycznych podjęto w 1921 r.?
P.Cz.: W 1918 r. Polska odradza się, a w jej granicach po wielu trudach znajdują się Kresy. Dlaczego zarządzanie tymi ziemiami było takim wyzwaniem? I dlaczego, mimo wielu problemów, to właśnie tam powstało tyle ambitnych projektów?
A.S.: Kresy składały się z dawnych ziem zaboru austriackiego i rosyjskiego. Obie części ogromnie ucierpiały w czasie I wojny, przyczynili się do tego szczególnie Rosjanie z ich taktyką spalonej ziemi używaną od czasów najazdu Napoleona w zastępstwie triumfów militarnych. Galicja przeżyła trzy wojny – I światową, polsko-ukraińską i polsko-bolszewicką. Część rosyjska już przed I wojną światową była mocno zapóźniona cywilizacyjnie. Tereny te Rosja po ostatnim rozbiorze w 1795 roku wcieliła bezpośrednio do Rosji, dlatego Rosjanie nazywali je guberniami zachodnimi, a Polacy ziemiami zabranymi. Rosjanie od razu podjęli politykę depolonizacji tych terenów, a prześladowanie Polaków spowodowało zastopowanie rozwoju społeczno-gospodarczego zachodzącego w tym czasie w Europie i na pozostałym obszarze ziem polskich.
Kolejną trudnością w zarządzaniu Kresami były tarcia z mniejszościami narodowymi – Ukraińcami, Żydami, Białorusinami. Każda mniejszość była reprezentowana przez często skłócone ze sobą ugrupowania o odmiennych światopoglądach i podejściu do państwa polskiego. A państwo polskie miało w ciągu 20 lat 30 ekip rządowych z różnym pomysłem na mniejszości – od prześladowań i ostrej polonizacji do próby budowania równouprawnienia. Czasem w jednym województwie tak, a w drugim inaczej. Na dodatek na Kresach wojna nie skończyła się wraz z podpisaniem traktatu ryskiego, bo Rosja bolszewicka natychmiast rozpoczęła tam to, co dziś nazywamy wojną hybrydową, próbując te tereny oderwać od II RP. Ginęli ziemianie, urzędnicy, policjanci i żołnierze. Dopiero utworzenie KOP w 1924 zakończyło działania zbrojne, ale grupy dywersyjne zorganizowane przez Czeka wciąż tkwiły w pogotowiu. Na terenach zamieszkiwanych przez Ukraińców nacjonaliści ukraińscy dokonywali zamachów nie tylko na Polaków, ale i na skłonnych dogadać się z państwem polskim Ukraińców. Warszawa miotała się rozpaczliwie raz próbując marchewki, a raz kija, pod koniec lat trzydziestych został tylko kij.
Zakończenie wojen i ukształtowanie się państwa polskiego dało nowy bodziec do rozwoju; było ostrogą do tworzenia ze zgliszczy nowego świata. Największy entuzjazm odczuwali Polacy, bo wreszcie mieli swoją wyśnioną Polskę. Powiew nieznanej dotąd wolności we własnym kraju, która przekłada się na wolność osobistą i możliwość realizacji własnych marzeń wyzwolił wielką energię. Także przedstawiciele mniejszości, mimo że nie byli faworyzowani, mieli możliwość skorzystać z tego strumienia energii, czego przykładem jest rozwój „Elektritu” [Towarzystwa Radiotelegraficznego – dop. red.] w Wilnie.
A.R.: Od początku było jasne, że Polska chce bardziej związać te ziemie ze sobą, stąd pomysł na osadnictwo wojskowe. Projekt był krytykowany jako sztuczna i krzywdząca miejscową ludność kolonizacja, bo miał na celu zmienić proporcje narodowościowe. Dziś zapominamy, że Polacy na Wołyniu stanowili zaledwie 20 proc. Ale projekty miały także cywilizować, wnosić know-how, bo na Kresach były rejony, gdzie nadal uprawiano ziemię metodą trójpolówki. Nowoczesne pomysły powstawały po to, by zachęcić do polskości. Najambitniejsze w Polsce centralnej i nad morzem, jak Gdynia czy opiewany przez Melchiora Wańkowicza Centralny Okręg Przemysłowy. Kresy chciały brać udział w modernizacji kraju. Gdynia i COP przetrwały w naszej pamięci i weszły w skład Polski po II wojnie światowej. Ambitne kresowe przedsięwzięcia zniknęły lub zmieniły charakter i właścicieli, znalazły się poza Polską i uległy zapomnieniu. A przecież na Kresy wyłożono duże środki z budżetu.
Polecamy książkę Agnieszki Rybak i Anny Smółki pt. „Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP”:
P.Cz.: W podróż po Kresach zapraszają Panie nietypowo, zaczynając od dziejów polskiej flotylli i Czarnobyla. Flotylla kojarzy się z morzem, Czarnobyl z katastrofą z lat 80. Tymczasem w książce mowa o... bitwie polskiej marynarki pod tą miejscowością. Co to za historia?
A.S.: Rozpoczynamy od historii bardzo zapomnianej. Marynarka Wojenna w II RP kojarzy się albo z obrazem przedstawiającym Józefa Hallera, który dokonuje zaślubin Polski z morzem, albo z późniejszymi walkami polskich okrętów w czasie II wojny światowej. Tymczasem marynarze toczyli swoje pierwsze boje pod polską banderą – większość z nich brała udział w wojnie pod banderą Rosji, Prus lub Austrii – właśnie na Polesiu.
Zaczęło się bardzo kresowo. Jest wiosna, więc Polesie stoi w wodzie, a po nim biegają bolszewicy wspierani przez swoją flotyllę rzeczną. Polscy żołnierze nie mają jak manewrować wśród wody i błota. Dawny carski oficer marynarki, książę porucznik Giedroyć, widzi cztery popsute motorówki. Wkrótce są naprawione, a Warszawa dosyła mu marynarzy. Pierwszą potyczkę toczą w okolicach malowniczego Horodyszcza, widząc błyszczący w słońcu krzyż kościoła św. Anny. A potem największą bitwę właśnie pod Czarnobylem, gdzie spotykają się dwie poleskie rzeki, tworząc szerokie rozlewisko.
Tak rodzi się flotylla pińska, która dostanie w 1927 roku znakomitego dowódcę Witolda Zajączkowskiego o bardzo ciekawym życiorysie. Carski oficer, przemytnik i marynarz estoński w jednej osobie był pasjonatem budowy okrętów i pchał swoich inżynierów do konstruowania coraz to nowych modeli, łącznie z monitorami bezzałogowymi! A jednocześnie wszystko razem nie bardzo miało sens, bo flotylle były już formacją przestarzałą.
Ta historia bardzo nas wciągnęła, ale też klęłyśmy pod nosem, bo nie jesteśmy specami od militariów, a większa część bibliografii do tego rozdziału składała się z bardzo kompetentnych, ale dla nas nieprzydatnych informacji o jednostkach flotylli, ich uzbrojeniu i innych detalach czysto wojskowych. No i musiałyśmy przekopać się przez kilkaset relacji marynarskich z Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, żeby odnaleźć to, co nas we flotylli najbardziej interesowało.
A.R.: Ciekawostką jest to, że choć my dziś nie pamiętamy o tych bitwach, doskonale zdawali sobie z nich sprawę Sowieci, którzy w latach 50. wyegzekwowali od Muzeum Narodowego zwrot bander zdobytych w wojnie polsko-bolszewickiej. Zachowało się zaledwie kilka, w tym ta spod Czarnobyla.
P.Cz.: Nie jest chyba przypadkiem, że w tytule widnieje „wieża Eiffla”, o której swego czasu donosiło „Echo Pińskie”. To symbol wielkich kresowych ambicji w lokalnym wydaniu?
A.S.: „Echo Pińskie” nawoływało nie tylko o wieżę Eiffla wykonaną z drewna, która miała być symbolem Ligii Morskiej i Kolonialnej, ale o lotnisko w Pińsku i własną radiostację. Ambicje były wielkie, bo uzasadnione wielką historią tych ziem i wielkimi nazwiskami jej mieszkańców: Adama Naruszewicza, św. Andrzeja Boboli, książąt Skirmunttów i Druckich-Lubeckich. Akurat w wypadku Polesia część tych ambicji była obojętna Poleszukom, żyjącym w swoich archaicznym świecie i nieufnie przyjmującym rzeczywistość XX wieku.
A.R.: Polesie bardziej niż wieży czy lotniska potrzebowało pracy u podstaw: szkół, szpitali, ambulatoriów, środków higieny. Na te tereny pod koniec lat 30. trafiły siostry urszulanki matki Urszuli Ledóchowskiej. Kiedy czytamy ich raporty, widzimy skalę problemu – oblepione muchami chaty, niedożywione dzieci, analfabetyzm. Ksiądz Jan Zieja, postać wybitna, wówczas pracujący na Polesiu, przytacza opinię jednego z Białorusinów, że gdyby Kościół pracował tam dłużej, całe Polesie byłoby katolickie i to bez nawracania. Wystarczało, że pojawili się tam ludzie, którzy pomagali. Ale tego na Polesiu nie zrobiło państwo polskie – zabrakło czasu.
P.Cz.: W pamięci zbiorowej Polaków Kresy Wschodnie jawią się raczej jako część wizji romantycznej, świata utraconego. Dlaczego tak często zapominamy o bardziej przyziemnym spojrzeniu – Kresów zmagających się w wielu miejscach z zacofaniem, zniszczeniami wojennymi, gospodarczymi trudnościami – a także wielkimi wyzwaniami związanymi z przezwyciężaniem owych trudności?
A.S.: Kresy są przedmiotem dwóch narracji – sentymentalnej, według której był to kraj zgodnego współżycia narodów i miejsce chwały I i II Rzeczypospolitej. I drugiej tworzonej przez dekonstruktorów i antynostalgików, twierdzących że Polacy na Kresach byli najeźdźcami i – co modne od pewnego czasu – kolonizatorami i zajmowali się głównie prześladowaniem mniejszości narodowych. W tym sporze ginie skomplikowana rzeczywistość kresowa. Kresy rozpalają dyskusje, bo mają w sobie ogromną potęgę mityczną, na jej tle kopalnie i fabryki sklejki są czymś przyziemnym. Mity zostały. Fabryki i kopalnie przepadły. Mityczna potęga Kresów zapisana jest w literaturze, muzyce i całej naszej kulturze – stanowi nieodłączną część polskiej tożsamości.
Na kresowym Olimpie mieszkają tytani poezji XIX wieku: Słowacki, Mickiewicz, a w XX wieku Miłosz i Zagajewski. Bohaterowie literaccy, którzy kształtowali wyobraźnię i życiowe wybory Polaków przez sto lat – Trylogia. Nie bez powodu najczęstszym pseudonimem w AK był „Kmicic”. Twórcy polskiej opery – Moniuszko. Piłsudski z jego fukaniem na wszystko co nie kresowe: „Polska to obwarzanek: Kresy urodzajne, centrum – nic”. Nie tylko Marynarka Wojenna rodzi się na Kresach, ale i polskie lotnictwo – we Lwowie (przy tym najsłynniejsi polscy lotnicy są Kresowiakami – Żwirko ze Święcian, a Wigura z Żytomierza, tak jak Paderewski). I tak można by w nieskończoność. O urodzajności Kresów, o której mówił Piłsudski, długo można dyskutować. Ale dwie przyczyny są bezdyskusyjne. Kresy to wbrew nazwie większość obszarów I Rzeczypospolitej Obojga Narodów i prawie równo połowa kraju w II RP. Do tego wielonarodowa, co trudne politycznie, ale płodne kulturowo.
Kopalnia bazaltu musi przegrać z Wernyhorą, a radioodbiorniki „Elektrit” z Miłoszem. To jedna część zapomnienia. A druga to dramatyczne losy „kresowych Buddenbroków”. Giną, wyjeżdżają na zawsze z Polski albo lądują w komunistycznych więzieniach. Rzadko zostawiają po sobie wspomnienia tak dobre literacko jak wspomnienia ziemian. To menadżerowie, a nie literaci. Nie znalazł się też żaden Reymont, który by tę ich ziemię obiecaną opisał. Komunistyczna cenzura najpierw nie puszcza prawie nic, a potem tylko wybrane fragmenty kresowego życia, żeby dać społeczeństwu jakiś wentyl. A „Buddenbrokowie” to kapitaliści, więc się w tę szparę nie mieszczą.
A.R.: Uważam, że to zapominanie, spychanie na margines ludzi tworzących potencjał gospodarczy dotyczy nie tylko Kresów. Po prostu uwodzi nas romantyczna wizja historii: walki, bohaterowie, którzy giną dla ojczyzny, a nie ci, którzy dla niej potrafią pięknie żyć. Ci, którzy budują potęgę kraju bywają mniej efektowni w codziennej pracy, ale przecież jakże przydatni! To specyfika polska: nie budujemy etosu pracy. Nie przypadkiem opowiadając o Konopackich nazywamy ich „Buddenbrookami” odwołując się do literatury niemieckiej. Polska nie doczekała się ani „Buddenbrooków”, ani „Forsythów”3, choć przecież byłyby wzory do sportretowania jak Kronnenbergowie.
Polecamy książkę Agnieszki Rybak i Anny Smółki pt. „Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP”:
P.Cz.: Pisząc „Wieżę Eiffla...” sięgały Panie często do międzywojennej prasy lokalnej. Jak ówcześni dziennikarze podchodzili do planów zagospodarowania wschodniej części II RP? Czy panowała nuta hurraoptymistyczna, czy może raczej chłodny pragmatyzm?
A.R.: Odpowiem cytatem znalezionym w „Kresach Ilustrowanych” w 1925 r. To rozmowa dziennikarza z Marianem Grejmem, właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego, które w Brześciu budowało elektrownię. Grejm zdradza, że jako pierwszy ma zamiar założyć fabrykę ceramiki w Kobryniu, produkującą do 4 mln. sztuk rocznie. „Materiał do roboty doskonały, tylko trzeba chcieć. – A pan chce? – Czy ja chcę? Zaśmiały się oczy mojego interlokutora. Widocznem było, że nie tylko chce, ale i może”. To przykład tego wspólnego entuzjazmu – przedsiębiorców i mediów. Jednak prasa, tak jak dzisiaj, sprawdzała, na ile różne obietnice władz są realizowane i podejmowała interwencje.
W całej Polsce słynna była sprawa Drui. Druja położona po obu stronach Dźwiny bardzo ucierpiała przez zmianę granic i odcięcie od portów bałtyckich. Znalazła się na samej granicy, druga część miasta należała już do Łotwy. I cichutko sobie umierała. Wtedy ktoś w Warszawie wpadł na pomysł, żeby zbudować w Drui wielki port przeładunkowy dla całej Wileńszczyzny i okolic i pchać tędy rzeką towary do portu w Rydze. Gazety rozpisywały się o kresowej Gdyni. Po kilku latach szumu projekt ostatecznie został odłożony do lamusa.
A.S.: Mnie zaskoczył fakt, że tak mało miejsca prasa codzienna w województwach wschodnich przed wojną poświęca przedsiębiorcom. Niewiele jest wywiadów i historii poszczególnych firm. Dziś znany przedsiębiorca jest interesującym dla publiczności bohaterem, dziennikarze proszą o rozmowę, piszą reportaże. Północno-wschodnie Kresy były ostoją żubrów, a szlacheckie Wilno gardzi tym, co Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał „duchem kupieckim”. Na przykład w czasie szperania po gazetach wileńskich trudno było znaleźć jakiekolwiek informacje o „Elektricie” poza reklamami i informacją o strajku w fabryce. Żadnego zainteresowania założycielami fabryki i jej rozwojem – największej fabryki w Polsce i największego pracodawcy w Wilnie. Pojawia się Chwoles, ale Rafał. Bo jest znakomitym malarzem i można obejrzeć w „Słowie” jego obraz. Ubogi żydowski malarz – tak. Jego bogaci krewni kapitaliści – nie.
P.Cz.: Czy na Wschodzie ciężko było założyć biznes? Historia Ignacego i Wacława Konopackich oraz miejscowości Mosty pokazuje nam przykład prężnie działającego – i przecież nie jedynego – przedsiębiorstwa kresowego.
A.R.: Pod wieloma względami było łatwiej: choćby o tanią, choć niewykwalifikowaną siłę roboczą. O potencjale tych ziem decydowały zasoby naturalne: drzewo, piasek, bazalt, glina, a nie było wielkiej konkurencji. Jednocześnie to tereny ze słabą infrastrukturą – brakowało dróg, a te, które były, nie nadawały się do użycia przez znaczną część roku. W pierwszych latach II RP istniało też duże ryzyko, że przedsiębiorcę okradną grasujące bandy. To taki dziki Wschód. Mimo wszystko się opłacało i warszawskie firmy, zwłaszcza w branży drzewnej, szukają dla siebie niszy na Kresach i tam inwestują – zwłaszcza nad rzekami, bo wtedy można ominąć kłopot transportu drogą lądową.
Inwestuje też państwo – kopalnia w Janowej Dolinie to projekt publiczny. W pobliskim Berestowcu skrzykują się samorządy Krakowa, Lwowa i Tarnowa i wydobywają bazalt. A trzeba pamiętać, że nadal działają jak przedsiębiorstwa majątki ziemiańskie. W Sądowej Wiszni, majątku Marsów położonym 40 km. od Lwowa, na kilku hektarach właścicielka założyła plantację poziomek. Szwedzki samochód-chłodnia dostarczał je na liściach kapusty na lotnisko we Lwowie. Stamtąd odlatywały do Londynu, do Harrodsa.
A.S.: Przeżywanie razem z naszymi bohaterami różnych perypetii na drodze do sukcesu kazało nam czasem zagłębić się w sprawy pozornie bardzo przyziemne. Ciekawie jest obserwować wysiłek rządu, żeby przyspieszyć odbudowę Kresów. Wielka w tym zasługa Gabriela Narutowicza, który jako pierwszy minister robót publicznych dał szerokie uprawnienia swoim urzędnikom, żeby skrócić administracyjną drogę różnych projektów i przygotował przepisy zakładające np. pomoc prywatnym właścicielom w odbudowie domów.
Brak funduszy pchał urzędników ministerstwa do poszukiwania rozwiązań niestandardowych. Na Polesiu zaczęto promować na początku lat 20. glinobudownictwo, czyli stawianie domów z gliny. Nota bene dziś takie projekty są realizowane przez zagorzałych ekologów; w domu z gliny mieszka były wiceminister środowiska w rządzie Jerzego Buzka Radosław Gawlik. W Internecie pełno pochwał i reklam domów z gliny, ale mało kto je buduje. Tak samo było na Polesiu. Specjalne komisje jeździły od wsi do wsi namawiać Poleszuków, żeby sobie postawili domy z gliny. A ci z poleszucką chytrością wykręcali się jak mogli. Warto byłoby skrupulatnie prześledzić przedwojenne przepisy i efekty ich stosowania. Państwo polskie mogłoby mieć z tego korzyści.
Kiedy przeczytałam relację jednego z oficerów flotylli pińskiej, jak to pod koniec roku trzeba było koniecznie wydać pieniądze, żeby nie dostać od szefostwa w Warszawie reprymendy, w wyniku czego na szybko robiono zakupy, często zupełnie niepotrzebne, to mi się przypomniały grudniowe korytarze jednej z instytucji państwowych, w której pracowałam. Wszyscy biegali i jęczeli, że nie wydali wszystkich pieniędzy i szukali gorączkowo pomysłu, co z nimi zrobić. Minęło prawie sto lat, a nic się nie zmieniło.
Polecamy książkę Agnieszki Rybak i Anny Smółki pt. „Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP”:
P.Cz.: Czy w trakcie prac nad książką odniosły Panie wrażenie, że któraś z opisywanych postaci wykazała się pewnym wizjonerstwem w swoim działaniu? Że starała się przekroczyć granicę, którą stawiała jej kresowa rzeczywistość międzywojnia?
A.S.: Wszyscy nasi bohaterowie byli wizjonerami. Zrobić pierwsze słuchowisko radiowe w plenerze, ustawiać drogie mikrofony nad Wilią, kiedy w każdej chwili może spaść deszcz. Zbudować wielką fabrykę w szlacheckim mieście z własnym laboratorium, budować monitory bezzałogowe na wysychających rzekach poleskich. Wyczarować w środku pustej łąki wzorcową osadę przy kopalni i postawić nad Niemnem nowoczesną fabrykę sklejki z własnym laboratorium. Na to wszystko trzeba być wizjonerem.
A.R.: Takim wizjonerem Kresów, mającym w dodatku przez pewien czas siłę sprawczą, był Henryk Józewski, przez dziesięć lat wojewoda na Wołyniu. Jego projekt cywilizacyjny: otwarcie na kulturę ukraińską spowodował duże zmiany. Nie powiódł się, ale to już temat na inną książkę.
P.Cz.: Czy sumując te wszystkie historie można wyklarować jeden obraz tego, jak na Kresach widziano zagadnienia takie jak „nowoczesność”, „rozwój”, „postęp cywilizacyjny”?
A.R.: Przykład Janowej Doliny wskazuje, że po pierwszej nieufności nowoczesność przyjmowano z nadzieją. Ludzie szybko się bowiem orientowali, że dzięki prężnie działającej kopalni bogaci się okolica. Konopackim z Mostów pracownicy zgotowali fetę przy okazji uruchomienia kolejnego budynku fabryki. Przedsiębiorcy wpatrzeni w socjalne rozwiązania w zachodniej Europy budowali pracownikom domy, szkoły i organizowali kluby sportowe.
A.S.: Nas uwiodło kilka zapomnianych historii, to za mało, żeby się podejmować generalizowania. Uderzyły nas podobieństwa – przy wszystkich różnicach, bo naszym pradziadom było zdecydowanie trudniej – z naszym własnym doświadczeniem z roku 1989. Polska odzyskuje suwerenność i wszystkich ogarnia szaleństwo. Z jednej strony trwa ostry spór polityczny, z drugiej gdzieś na dole tłumy ludzi rzucają się na nieznane sobie wody. Historia braci Konopackich czy Chwolesów mogłaby się też wydarzyć w latach 90.
P.Cz.: Ile z tych wszystkich – nazwijmy to – projektów przetrwało na Kresach do dziś? Co pozostało np. ze starannie przecież zaplanowanej, Janowej Doliny, którą spotkał straszny los...?
A.R.: Fabryka Konopackich działa do dziś jako „Mostowdrew”. Przedsiębiorstwo jest nadal największym pracodawcą w okolicy, życie w Mostach kręci się wokół tej usytuowanej w centrum miasta fabryki. Większość budynków w Brześciu służy nowym mieszkańcom. Wywieziony z Wilna przez Sowietów „Elektrit” działa pod inną nazwą w Mińsku. Najsłynniejszym jego pracownikiem był Lee Harvey Oswald, przypuszczalny zabójca prezydenta Kennedy’ego. Wileńska radiostacja – kolebka polskiego teatru radiowego – zakończyła działalność na zawsze we wrześniu 1939 roku. Co smutne nie zachowało się jej archiwum. Najtragiczniejszy los spotkał Janową Dolinę. Zostały po niej pochowane w trawie w lesie kamienie z fundamentów, fragment schodów i dwie płyty nagrobne w miejscu, gdzie był dawny cmentarz. Tym, którzy zaplanowali jej zniszczenie, udało się ten zamysł zrealizować...