Wieniawa u Starego Jozka
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Golucha „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej” (tom III).
W lokalu panował półmrok, gdyż jedynym źródłem światła były świece porozstawiane na stołach. One też oświetlały czerwone i nabrzmiałe od alkoholu twarze klientów. Ale ich blask był zbyt słaby, by rozświetlić całe pomieszczenie, stąd poruszanie się po lokalu było utrudnione. Lecz Tuwim i Wieniawa byli tu nie po raz pierwszy, dlatego szybko i sprawnie przedostali się do kontuaru, rozdając kuksańce tym, którzy nie ustępowali im dość szybko.
Za barem stał Józef Ładowski, znany w tutejszych kręgach jako Stary Jozek. Na sobie miał stary, zabrudzony fartuch, który opierał się na jego wydatnym brzuchu. Na jego kwadratowej, nalanej twarzy perliły się kropelki potu, a spod jarmułki wysuwały się resztki czarnych, kędzierzawych włosów. Jego małe, szare oczka były ledwie widoczne spod otaczających je zwałów tłuszczu, lecz zawsze ze znawstwem taksowały klientów. Jego grube, wilgotne wargi potrafiły kląć ludzi w taki sposób, że włosy stawały im dęba na głowie. Potrafił rozmawiać z każdym.
Wtajemniczeni szeptali między sobą, że bywał rozjemcą sporów między poszczególnymi hersztami. Ile w tym było prawdy, nikt nie wiedział. Dość, że ich ludzie często się tu stołowali, ale grzeczni byli tak jak dziecko w kołysce. Bo Stary Jozek sam potrafił ich ukarać za czynienie mu szkód w interesach. I dlatego właśnie stołowała się u niego także i inteligencja, która mogła być pewna, że za progiem jego knajpy nie tylko włos nikomu z nich z głowy nie spadnie, ale i mieszek będzie bezpieczny.
Stary Jozek do tego stopnia dbał o swój interes, że mieszkał wraz z rodziną nad knajpą, by móc ją stale doglądać. Mówiąc krótko, był to Żyd sumienny w swojej robocie, z lekką głową i ciężką ręką. Ale w tych stronach, gdzie jakiekolwiek bezpieczeństwo było czystą fikcją, właśnie takiej głowy i ręki było potrzeba, aby do czegoś dojść. Teraz właśnie zmierzył wzrokiem dwóch klientów, jednocześnie wycierając zakurzony bar.
Tuwima poznał od ręki, ale nie przywitał go uśmiechem, ponieważ miał on zwyczaj pić na borg i dopiero przyszłe zyski z utworów miały opłacić hulatykę. Dlatego nie raz, nie dwa przyciskać go musiał, by zapłacił, co był dłużny. Tego drugiego nie poznawał i zmarszczył brwi. Nie lubił bowiem takich, co kryli twarze. Zawsze prędzej czy późnej sprowadzali oni kłopoty.
– Piwa – zażądał Tuwim spokojnie.
– Nie ma – odparł Żyd równie spokojnie.
Poeta rozejrzał się dookoła i dostrzegł pełne kufle stojące na stołach.
– Tłuszcz wam oczy zalewa, to i nie dostrzegacie, że piwa nadmiar macie?
Jozek uśmiechnął się tylko, choć miał prawo się rozgniewać. Ale on z zasady nie gniewał się na klientów. Wystarczyło mu to, że ich oszukiwał. Tuwim przecież zawsze w końcu płacił swoje długi.
– Piwo jest dla tych, co za nie płacą – rzekł. – Jak kto chce pić za darmo, to niech do rzeki idzie albo gębę otworzy, jak padać zacznie.
Wieniawa zachichotał, a Tuwim poczerwieniał, że go taki afront przy kompanie spotykał. Ale udając, że bierze słowa karczmarza za dobrą monetę, odrzekł:
– Znacie rzeki, w których piwo płynie? Natychmiast mnie nad brzeg prowadźcie.
Wieniawa nie słuchał dalej jałowego sporu. Wodził oczami po obecnych, jakby był nieco senny. Nagle wzrok jego zatrzymał się na dziewczynie, która zdawała się szarpać z lekko już upojonym gościem. Może byłby nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ był mocno zmęczony i niemal leciał z nóg, gdyby nie błysnął mu pierścień na palcu dziewczyny. Pamiętał go ze względu na osobę, która go podarowała.
Przez głowę przeleciały mu sprzeczne myśli. Może podarował sygnet dziewczynie? Dla niego to tylko zwykła błyskotka, którą drogo sprzedać lub zastawić można. Ale przecież wytłumaczył mu, w czym rzecz. A może to jego dziewczyna? Uśmiechnął się do tej myśli. Szybko by się uwinął. Ale to mi i dziwne, bo drzewo śmielsze jest do kobiet niż on. Tylko po co posyłałby ją do miasta? On, domator i miłośnik ziemi, nie przyjechałby przecież tutaj.
Tak rozmyślając, przedzierał się ku dziewczynie, roztrącając ludzi. Po chwili stanął za człowiekiem, który stanowił zagrożenie dla jej cnoty. Bez chwili namysłu pchnął go z taką siłą, że ten zatoczył się na najbliższy stolik, i padł na niego, strącając kufle, które z trzaskiem rozprysły się na tysiące odłamków, a ich zawartość rozlała się po podłodze.
– W porządku – rzekł do dziewczyny Wieniawa. – Jesteś pod moją opieką i nic ci już nie grozi. A teraz stań za mną.
Weronika – bo ona to rzecz jasna była – spojrzała na nieznajomego, którego twarzy ani oczu nie mogła dostrzec. Ale było coś w jego głosie, co przekonało ją, że może mu zaufać. Dlatego zrobiła to, o co prosił – stanęła dokładnie za jego plecami i uspokajała oddech.
Tymczasem na sali zapanowała cisza. Orkiestra umilkła. Ucichły rozmowy i brzęk szkła. Wszyscy zamarli w odrętwieniu, mimo woli czekając, co się stanie. Niektórzy trzymali kufle w połowie drogi do ust, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wszyscy obserwowali, jak niedoszły adonis wstaje, ślizgając się na piwie.
Wśród nich był i gospodarz. Niepokoił się on trochę, bo znał tego człowieka i wiedział, że był on synem szefa resortu więziennictwa. Zawsze zostawiał dobre kwoty, więc pozwalał mu obłapiać kelnerki. A teraz wtrącił się ten nieznajomy. Spojrzał na Tuwima z gniewem w oczach. Zawsze przywlecze jakiegoś przybłędę, który staje się tylko zawadą i kłopotów przyczyną.
Tymczasem Bernard, bo tak miał na imię poszkodowany, poderwał się i skoczył ku Wieniawie. Zaczerwieniony był, oczy błyszczały mu ogniem i gniewem. Przeżuwał własne upokorzenie i wstyd. W głowie szumiało mu od potężnego uderzenia i kontury obrazu były rozmazane. Wydawało mu się też, że słyszy potężny śmiech i widzi ślady wesołości na wszystkich twarzach. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i ciężko dysząc, rzucił:
– Coś za jeden, zawalidrogo?!
– A co gadać? Wynoś się.
Bernarda zamurowało. Nie przywykł do takiego traktowania.
Bez chwili namysłu dobył szabli i skoczył ku Wieniawie. Ten jednak od dawna był na to gotowy. Żelazo świsnęło mu w ręku. Rozległ się świst szabel. Ale Bolesław był zbyt doświadczonym szermierzem, by zbyt długo bawić się z przeciwnikiem pokroju Bernarda, który stawał do orężnej rozprawy tylko wówczas, gdy inaczej nie dało się postąpić. Toteż szybko szabla wyskoczyła mu z dłoni, jakby nagle mu zdrętwiała. Broń zatoczyła krótki łuk w powietrzu i upadła z brzękiem na stół. Bernard zachwiał się od zamachu i padł jak długi, prosto w rozlane piwo i resztki szkła.
– Nie wstawaj – odezwał się Wieniawa. – Ojciec prawdopodobnie kupił ci stopień oficerski, bo nawet szablą władać nie umiesz. Po drugie: kalasz mundur swoją osobą. I módl się, żebym cię ponownie w nim nie zobaczył, bo wówczas nie poprzestanę na wytrąceniu ci broni.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Krzysztofa Golucha „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej” (tom III i IV) bezpośrednio pod tymi linkami (tom III oraz tom IV)!
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Golucha „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej” (tom III).
Stał nad Bernardem, sprawiając wrażenie oburzonego. Patrzył na jego młodą jeszcze twarz noszącą już ślady warcholstwa i przepicia. Na przekrwione gniewem oczy. I mimo woli pomyślał sobie, jak zgubną rzeczą jest rozpusta, która wysysa siły i zamyka drogę do pięknego życia już u jego początku.
– Zapłacisz za to mnie! Bernardowi Walewiczowi. Mój ojciec i ja mamy długie ręce.
– Dobrze – odrzekł Wieniawa obojętnie. – Wolę szczerą groźbę niż fałszywe obietnice. Ale zastanawiająca jest kolejność, jakiej użyłeś. Jesteś tylko nędzną hubą drzewną, wysysającą soki żywotne ze swojego ojca, bo sam jesteś niczym. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałem.
Chwycił Weronikę za rękę i nie troszcząc się o nikogo więcej, wyprowadził ją z knajpy. W przejściu rzucił Jozkowi złotą carską monetę, którą ten pochwycił w locie i uradowany zważył w dłoni. Skłonił się nisko i pomyślał: Dobry człek, hojny, tylko lepiej mu w drogę nie wchodzić.
Gdy wyszli na powietrze, poprowadził ją przez chwilę, by jak najdalej oddalili się od karczmy. Nie był bowiem pewny, czy Bernard nie spróbuje zemsty na dziewczynie. O siebie się nie bał, jego groźby obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Dla kogoś bowiem, kto wyszedł cało z Łubianki, nie było rzeczy strasznych. Gdy się oddalili, nie zwalniał kroku, bo nie chciał czasu zmarnować. Dlatego nadal szedł tak szybko, że Weronika ledwie za nim nadążyć mogła.
Przez drogę próbowała odgadnąć, kim był ten człowiek, który bez namysłu karku za nią nadstawił. Odgadywała, że pod tym szarym płaszczem kryje się mundur, więc nieznajomy musiał być żołnierzem, i to dobrym. Ale dlaczego jej pomagał? Czy nie był takim samym opojem jak tamten? Tu wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
– Nie zrobicie mi krzywdy, panie?
Westchnął.
– Gdybym chciał twojej krzywdy, to pozostawiłbym cię w tych rękach, w których byłaś. Zaczekaj chwilę. Wyjdziemy z dzielnicy żydowskiej, to zadasz mi wszystkie swoje pytania, a i ja dowiem się czegoś o tobie. Teraz pośpieszajmy, bo nie chcę budzić świętego Piotra po nocach.
Jej nieufność nieco przygasła. Bo rzeczywiście, gdyby ten człowiek chciał jej zguby, toby jej nie ratował. A może on pomoże jej znaleźć Wieniawę? Musiała tego dokonać. Ów był jej jedyną nadzieją na uwolnienie Tomasza. Tymczasem okazało się, że ta misja przerasta jej możliwości. O Wieniawę dopytać się istotnie było łatwo, bo znała go cała Warszawa. Ale zetknąć się z nim nie umiała. A nagabywani w tej kwestii oficerowie wyśmiewali ją tylko. I pewnie by się poddała, gdyby nie to, że uciekając z domu, spaliła za sobą wszystkie mosty.
Mogła być pewna, że ojciec przywitałby ją rzemieniem albo i czym twardszym. Ale nie mogła, nie mogła usiedzieć w domu! Zadręczała się myślą, że tam się Tomaszowi krzywda dzieje. Jej wyobraźnia szalała i dręczyła ją nocnymi koszmarami. Wiedziała, że Tomasz jest niewinny. Nie miała pojęcia skąd, ale wiedziała. I była pewna, że tylko ona może mu pomóc. Napędzana tą myślą, postanowiła wybrać się do Warszawy.
Była dziewczyną prostą i nie miała pojęcia, na co się porywa. Pobrała, co się dało wziąć z zapasów z ojcowej komory, i ruszyła w drogę, kierując się wskazówkami napotykanych po drodze ludzi. Tak dotarła do miasta. Widok wielkiego rojowiska ludzkiego zaskoczył ją i onieśmielił. Z wrażenia nie wiedziała, na czym należało wzrok skupić. Przytłaczały ją wielkie kościoły i kamienice. Zadziwiały konne tramwaje, ludzie ubrani i mówiący inaczej niż ci, do których nawykła. Zadziwiała ją cała ta rzeka ludzka, zamknięta jakby między dwoma brzegami, śpiesząca się nie wiadomo dokąd.
Nieprzywykła do takich porządków, kilkakrotnie o mało nie wpadła pod dorożkę, sama nie wiedząc, dokąd i po co idzie. Czuła na palcu tylko sygnet, który stał się przyczyną wyprawy, ale przezornie obróciła go tak, by nikt nie widział rubinu. Bo choć młoda, znała świat i ludzi, a zwłaszcza ich nigdy nienasyconą chciwość. Wiedziała, że szlachetny kamień łatwo może sprowadzić na nią kłopoty, jeśli wpadnie w oko jakiemuś łupieżcy.
Nad nią świeciła jednak pomyślna gwiazda. Nogi zawiodły ją wprost na ulicę, gdzie Stary Jozek prowadził swój interes. A właśnie miał on kłopot niemały, bo mu jedna z kelnerek w ciążę zaszła. Dał jej parę groszy na odczepnego, bo mówiła, że zaszła z klientem, ale nie utrata grosza była najgorsza. Największą stratą były ręce do pracy. Wprawdzie mógł wziąć kogo z licznych w Warszawie bezrobotnych, których całe tłumy wystawały na ulicach, czekając na to, aż ktoś da im jakąkolwiek robotę, ale większości z nich źle z oczu patrzyło, a on jako właściciel knajpy znał się na ludziach i wiedział dobrze, że zatrudnienie kogoś z tego motłochu nie dałoby mu żadnej korzyści. Chyba tylko wzrok miałby lepszy od patrzenia temu komuś na ręce. A właśnie tego nie chciał, dość miał pilnowania. I tak bowiem strzec się musiał przed rodziną, która tylko w jego kieszeń patrzyła.
Dlatego Weronika spadła mu jakoby z nieba. Spotkał ją, jak przyglądała się synagodze. Spodobała mu się jej twarz, na której widział uczciwość i urodę, a z niej także mógł wyciągnąć dla siebie profity. Po nieśmiałym zachowaniu poznał, że nie jest osobą miejscową. Zagaił więc rozmowę, która usposobiła go do niej jeszcze przychylniej.
Weronika uraczyła go bajeczką o dziedzicu, przed którego zalotami uciekać musiała. Stary Jozek uwierzył łatwo, bo znał już podobne wypadki. Dziwił się tylko trochę, że dziewczyna uciekała od pana, zamiast go do siebie przywiązać. Ale i to wypadło w jego oczach korzystnie. Bo jeśli dziewczyna oparła się wielkiemu panu, tym bardziej nie ulegnie jego klienteli, to i kłopotu nie będzie. Zatrudnił ją. A płacił mniej niż innym, bo słusznie rozumował, że dziewczyna nie ma dokąd pójść. Jako prawdziwy Żyd umiał i z dobroczynności wyciągać dla siebie korzyści.
Wyszli wreszcie z dzielnicy żydowskiej i Wieniawa odetchnął z ulgą. Podszedł do pierwszej ławki, którą napotkali, i usiadł. Weronika stanęła pod latarnią, a światło padało wprost na nią, oświetlając jej sylwetkę.
Wieniawa uśmiechnął się, gdy na nią patrzył.
No, no, jeśli mój Tomaszek taką perłę złowił, to chyba wykorzystał do tego cały zapas szczęścia dla innych ludzi przeznaczony – pomyślał.
– Siadaj ze mną – rzekł. – Panna nie powinna pod latarnią stawać. A i mnie lepiej w cieniu być, bo jestem tu zbyt dobrze znany. Naprawdę nie masz powodu, żeby się mnie bać. Rozumiem, że jesteś w Warszawie nowa i twoja znajomość z tym miastem nie zaczęła się zbyt dobrze, ale chyba dałem ci już dostateczny dowód mojej uczciwości, żebyś mogła mi zaufać.
– To dlaczego kryjecie, panie, swoją twarz pod kapturem jak złoczyńca?
– Bo osobie z moją pozycją nie wypada pokazywać się w tego typu miejscach – wyjaśnił. – A co do kaptura, to i mnisi go noszą, a przecież nikt ich z tego powodu złoczyńcami nie mianuje. Ale jeśli ci przeszkadza… – Odrzucił go, odsłaniając czuprynę i twarz.
Spojrzała na niego błyskawicznie i uśmiechnęła się, patrząc na jego lico i mundur. Nie umiała odróżniać stopni, ale instynktem odgadła, że ma do czynienia z człowiekiem wpływowym. Spotkanie to wydało jej się błogosławieństwem od losu. Taki człowiek mógł okazać się pomocny. Z lekkim niepokojem usiadła obok niego.
– Jesteście oficerem?
Z półuśmiechem pokazał palcem na mundur.
– Każdy może go nosić. Taki sam miał tamten. – Wzdrygnęła się. – Musicie uważać. Ludzie mówią, że to pan o daleko sięgających rękach i ludojad.
– Niech je trzyma przy sobie. Zresztą widziałaś, jak je do mnie wyciągał. I chyba przyznasz, że na dobre mu to nie wyszło. Znam ja takich, którzy zamiast ojczyźnie sławy przysparzać, zakałą się okazują. A jest ich niemało. Nie wie taki, co to ciężka praca, bo kropli potu nigdy nie wylał, a głowę wysoko nosi. Pieniądze po knajpach ostawiają, a w kraju nędza i głód.
– To co robiliście w knajpie?
Zarumienił się i dopiero po chwili odrzekł:
– Swoje wolno przepić i nie masz w tym ujmy na honorze. A ja nie przepiłem ani jednej marki, której bym uczciwie nie zarobił. A ciebie co tu przygnało? Powiesz mi? Może zdołam ci pomóc. Mnie Bernard nie dosięgnie, ale na tobie może zemstę wywrzeć.
Zawahała się. Bała się powierzać swoją tajemnicę obcemu człowiekowi. Ale rozumiała też, że prawie nie ma innej drogi.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Krzysztofa Golucha „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej” (tom III i IV) bezpośrednio pod tymi linkami (tom III oraz tom IV)!
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Golucha „W tajnej służbie II Rzeczypospolitej” (tom III).
Do knajpy nie mogła już wrócić. Stary Jozek krzywy pewnie będzie, że z jej przyczyny pod jego dachem dostojny gość został ośmieszony. I Bernard też pewnie zemsty Bogu nie zostawi, bo rzecz stanie się głośna w całej Warszawie. A co mu ona była winna? Pozostawał jej tylko ten człowiek, który spadł jej niczym z nieba. Ale jakie miał zamiary? Kim był?
– Potrzebuję znaleźć w Warszawie człowieka – wykrztusiła wreszcie.
– Niełatwe to zadanie – odrzekł. – Ale spróbuję ci pomóc. To twój krewny? Do niego przyjechałaś? Jeśli tak, to muszę ci powiedzieć, że źle się tobą dotąd zajmuje. Ale jeżeli jesteś pewna, że cię przyjmie i dobrze się tobą zaopiekuje, to ja ci w tym przeszkadzać nie będę, a pomogę, w czym będę mógł. Lepiej jednak, byś opuściła tę dzielnicę.
– Ja żadnych krewnych w tym mieście nie mam. I obcym mi się ono wydaje i strasznym. Owe hałasy, dźwięki, do których nie przywykłam. A nigdzie nie ma pól, lasów, świeżego powietrza. Tu do snu nie śpiewają ptaki, tylko hałasują tramwaje, kupcy i Bóg jeden wie, kto jeszcze. Spać tu nie mogę. I ludzie jacyś inni.
– Ludzie wszędzie jednakowi – odparł. – A że tobie tu źle, nic dziwnego, bo do klatki nawyknie tylko ten, kto się w niej urodził. I mnie tu ciężko. Tylko że człowiek jest jak gwóźdź: tkwić musi tam, gdzie go wbiją. Ale jeśli tu krewnych nie masz, to po kiego czorta przyjechałaś? Jeśli nawet nie mogłaś zostać u siebie na wiosce, to mało jest innych miejsc, gdzie czułabyś się jak u siebie. Mów mi, kogo chcesz znaleźć, to pomogę, bo mało jest ludzi w tym kraju, których bym nie znał.
Wzruszyła ramionami, biorąc jego słowa za chełpliwość.
– Jesteście oficerem. I tego, kogo chcę spotkać, pewnie znacie, więc mi spotkanie ułatwicie.
– Jestem człowiekiem wielu talentów – przyznał nieskromnie. – Mam obroniony dyplom lekarski, znam się na malarstwie i poezji, a wojakiem zostałem z przypadku. No i znam prawie każdego, kto w tym kraju cokolwiek znaczy. Więc jeśli ja ci nie pomogę, to nikt ci nie pomoże.
Spojrzał w jej twarz, jakby chciał sam z niej prawdę wyczytać. Ona odpowiedziała mu śmiałym wejrzeniem. Ich wzrok skrzyżował się i poznała, że może mu zaufać. Przez chwilę zbierała myśli, wreszcie rzekła:
– Szukam Wieniawy-Długoszowskiego. Ale jego najłatwiej na ludzkich językach spotkać można, a samego zobaczyć trudniej. Znacie go albo chociaż wiecie, jak można dostać się do niego?
Twarz Bolesława pokryła się czerwienią i desperacko przysłonił usta dłonią. Zastanowiło ją to, ale żadne podejrzenie nie zrodziło się w jej umyśle. Poczuła się tylko urażona i oczy zwęziły jej się ze złości – wydawało jej się, iż mężczyzna śmieje się z niej.
– Znam go lepiej niż ktokolwiek inny – odparł, tłumiąc wesołość. – Ale twoja uroda najlepszą do niego przepustką, bo on na kobiece wdzięki łasy.
– Wiem. Mówili nawet, że założył się kiedyś, że przejdzie nago przez Garwolin.
Czego to ludzie nie wymyślą! – pomyślał ze złością. A wszystko przez to, że nie mają zajęcia.
– To ja – odparł. – I nie wierz w to, co o mnie mówią.
– Mogę to wam zaufać? – zapytała, patrząc na niego z takim zdumieniem, że bał się, by nie zemdlała.
Ale ona była tylko zdumiona. I nie bardzo jeszcze pewna, czy może mu wierzyć.
– Udowodnię, że mówię prawdę. Ten sygnet dał ci Tomasz Grobel. Ale schowaj go głęboko, bo ma on imię, straszne imię. Z Tomaszem znamy się jeszcze z więzienia. Zgaduję, że on cię do mnie przysłał.
Posłusznie zdjęła sygnet i ukryła go. Potem spojrzała na Wieniawę i rzekła prosząco:
– Jeśliś mu przyjaciel, to ratuj go. On jest małomówny i sam się bronić nie będzie potrafił. A ma przed czym, bo go o zabójstwo oskarżają. Zgaduję, że wiecie, po co do domu wrócił?
– A jakże – potaknął. – Ciągle tylko o tej swojej ziemi gadał, jakby srebro i złoto rodziła. Ale on tam na niej krewniaków chyba miał.
– Tak. Jego siostra gospodarkę objęła, bo się nikt nie spodziewał, by mógł wrócić. Ale nie na dobre jej to wyszło, bo gdy Tomasz wrócił, to jej już tyle ziemi było potrzeba, co nad nią.
– Zmarła?! – zakrzyknął Długoszowski.
– Ona tak, ale jej chłop został na świecie i zaraz sobie nową babę znalazł. Tomasz zaś chciał swoje grunta z powrotem objąć, bo… – Urwała i dokończyła zarumieniona: – Bo się chciał ze mną żenić. Jak tam było, nie wiem, bo mi ledwie parę słów szepnął, gdy z chałupy jak oparzony wyskoczył. Wiem, że szwagier w nocy udusić go chciał, tylko rady nie dał. Potem policja przyszła. I widziałam, jak go brali. Chyba ubił któregoś z nich.
Wieniawie omal nie wymsknęło się siarczyste przekleństwo. Ani przez myśl mu nie przeszło, by Tomasza bez pomocy pozostawić. Ale wiedział, że sprawa niełatwa będzie. Bo pierwsze zabójstwo mogło pod obronę konieczną podpadać, ale drugie gmatwało położenie. Wiedział, że Tomasz, jeśli czym zawinił… to naiwnością i nieokrzesaniem, którego na wojnie nabył. Wiedział, że takim jak on niełatwo przywyknąć do praw rządzących normalną społecznością. A przecież nie można było oddzielnych praw dla weteranów tworzyć.
Objął głowę rękoma, próbując zmusić ją do myślenia, ale nie szło mu ono składnie. Prawo musiało Tomasza potępić, bo inaczej jaki by się przykład innym dało? Powstałby niebezpieczny precedens, który rozzuchwaliłby tylko przestępców, a policjantów pozbawił pewności, że państwo stanie za nimi w każdej sytuacji. Z drugiej strony wiedział, ile Groblowi zawdzięczał. Ile razem wspólnie przeszli złego i dobrego. I myślał, jak sprawić, by się Tomasz prawu wymknął.
Miał wielu przyjaciół. Ale takich, którzy tylko zyski z tej przyjaźni czerpać chcieli. I mógł być niemal pewien, że żaden z nich nie zechce mieszać się w gardłową sprawę. Komendanta zaś prosić nie chciał. Rozumiał, że postawiłby go w potwornie kłopotliwym położeniu. Jako naczelnik państwa nie mógł pogłaskać przestępcy, wówczas naraziłby bowiem na szwank własną reputację i dał parlamentarnej opozycji broń do ręki. I tak mógł mieć kłopoty, gdyby to jemu, Wieniawie, udowodniono udział w tej sprawie. Ale o to teraz Bolesław mniej dbał.
Weronika przypatrywała się twarzy Długoszowskiego z widocznym napięciem. Starała się nie przegapić najmniejszego jej ruchu. Jednocześnie paliła ją niecierpliwość. Tak bardzo chciała, by coś w końcu powiedział. By zdjął z niej ten ciężar, pod którym już prawie upadała, i wyzwolił jej głowę od nadmiaru myśli. Chciała, by dzielił z nią jej troskę i pomógł ją oddalić.
Ale mężczyzna milczał jeszcze przez czas dłuższy i na jego twarzy znać było wielkie skupienie. Widać nad właściwymi sposobami rozmyślał, ciągle mrugając powiekami i masując się po skroniach. Wreszcie opuścił ręce wzdłuż ciała i spojrzał na Weronikę. Dostrzegł jej błagalny wzrok i uśmiechnął się boleśnie.
– Wiedział Tomasz, kogo do mnie przysłać, by o pomoc prosić. On wie, że żadnej kobiecie odmówić nie potrafię.
Odetchnęła.
– Nie ciesz się – zaznaczył. – Sprawa bowiem nie rysuje się w zbyt jasnych barwach. To pierwsze zabójstwo nic nie znaczy, bo łatwo wyjaśnić, kto korzyść z czyjej śmierci by miał. Ale sprawa z policjantem ma się gorzej. Tu prawo zaatakuje go z całą zajadłością. Owszem, sprawiedliwość bywa czasem ślepa na łotrostwa, ale tylko wtedy, gdy ją złotem oślepić.