Wiem czym są smutek i tęsknota – rozmowa z Pią-Kristiną Garde
Grażyna Latos: Pierwszym bodźcem prowadzącym do powstania „Świadectwa skazanych na śmierć – sześćdziesiąt lat później” było zdjęcie z obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen, które zobaczyła Pani jako nastoletnia dziewczynka. Później była książka „Świadectwo skazanych na śmierć. Odpowiedzi na ankietę i wywiady”. Te zdjęcia, które Pani widziała, widziały także setki, tysiące, czy nawet miliony innych osób. Wielu przeczytało również publikację małżeństwa Tegenów. A jednak to Pani podjęła pod wpływem tych materiałów decyzję o odszukaniu osób ocalałych z obozów. Dlaczego?
Pia-Kristina Garde: Myślę, że powód może tkwić między innymi w tym, że sama miałam niezbyt łatwe dzieciństwo i wiem czym są smutek i tęsknota. Gdy byłam mała, rodzice oddali mnie do innej rodziny a później znalazłam się w domu dziecka. Nigdy nie mogłam wrócić do mojej matki ani do domu rodzinnego, który zniszczono. Dlatego najważniejszymi pytaniami, jakie kierowałam do osób, które odnalazłam były: czy twoi rodzice jeszcze żyją, czy mogłeś ich odnaleźć i czy mogłeś wrócić do domu.
Bardzo dużo czytałam o żydowskich rodzinach i o panującej w nich bliskości. Istnieje we mnie swego rodzaju smutek spowodowany tym, że nigdy nie przeżyłam takiej wspólnoty. W życiu wydarza się jednak bardzo wiele tragedii. Ludzie rozstają się wszędzie na świecie. Tragedia Żydów była pierwszą, która do mnie realnie dotarła i dlatego naznaczyła mnie i moje życie.
GL: Na poznanie losów tych, którzy przeżyli tragedię czasu Zagłady poświęciła Pani 28 lat. Jak wyglądały Pani poszukiwania? Od czego Pani zaczęła?
PKG: Zaczęłam od przekartkowania książki telefonicznej. Później przeglądałam stare archiwa. By mieć do nich dostęp najczęściej musiałam prosić o specjalne pozwolenia, co zwykle zajmowało bardzo dużo czasu. Zwracałam się także do Czerwonego Krzyża. Zanim zaczęło się coś dziać minęło 4-5 lat. Zdarzało się tak, że dostawałam list, w którym pojawiało się kilka nazwisk. Bezzwłocznie na niego odpowiadałam, ale zanim dostawałam kolejny list czasem znów mijały lata. Dlatego cały projekt zabrał tyle czasu. Inną przyczyną był fakt, że nie wszyscy chcieli zostać odnalezieni.
GL: Być może część osób nie chciała być odnaleziona, bowiem nigdy nie opuściła Auschwitz. Są tacy, którzy nawet jeśli przeżyli i nawet jeśli opuścili mury obozów koncentracyjnych, tak naprawdę w nich pozostali. Są oczywiście i tacy, którym udało się rozpocząć nowe życie. Których wśród Pani rozmówców było więcej?
PKG: Zdaje się, że większość z nich zaczęła nowe życie, ale z jakim rezultatem, to już inna historia. Czasem na zewnątrz wyglądają jak szczęśliwa rodzina, mają pracę i różne zajęcia, ale wewnątrz, duszą, są w Auschwitz.
Kilka lat temu siedziałam na cmentarzu Żydowskim, gdy podeszła do mnie pewna kobieta i zaczęła opowiadać o swojej rodzinie z warszawskiego getta. Opowiadała o tym, jak bardzo blisko była kiedyś ze swoją matką. Jej matka zmarła, a ona już po wojnie, wyszła za mąż. Jej mąż chciał się jednak z nią rozwieść właśnie dlatego, że ona wciąż jeszcze była w getcie. Nie była w stanie zostawić swojej matki i tej pamięci. Były to dla niej tak mocne związki, że w żaden sposób nie dało się ich rozwiązać.
GL: W 1977 roku wydała Pani książkę o umierających w Szwecji i Anglii „Istnieje inny sposób”, natomiast w 1999 o artystach u schyłku życia „Dom artystów – zaczarowana kwatera”. Wiele lat poświęciła Pani na odszukiwanie „skazanych na śmierć”. Można, by sądzić, że to, co jest dla Pani szczególnie interesujące i ważne, to kwestia życia po życiu, czy życia przed śmiercią.
PKG: Zawsze pracowałam z ludźmi, którzy budzili u mnie smutek, żal, ale zrozumiałam to dopiero teraz. Wcześniej miałam ambicje by zostać lekarzem, ale nie posiadłam odpowiedniej wiedzy. Znalazłam jednak inny sposób i pracowałam w rozmaitych domach pomocy, przy ludziach umierających. To co mnie interesuje, to cała powaga tej sytuacji. Już jako mała dziewczynka zajmowałam się grobami, którymi nikt inny się nie opiekował. Prawdopodobnie jest jakaś diagnoza, którą powinnam usłyszeć, ale nawet jeśli, to ja i tak muszę to robić.
GL: Zdaje się, że ma Pani jakąś niesamowitą potrzebą niesienia pomocy. Może ma to związek ze studiami aktorskimi, które Pani skończyła. Czy to wcielanie się w innych mogło wpłynąć na Pani zdolność współodczuwania?
PKG: Bardzo możliwe, że tak właśnie się stało. Przez pięć lat studiowałam w szkole teatralnej w USA, gdzie bardzo dużo pracowaliśmy nad różnymi zmysłami. Właśnie w czasie studiów nauczyłam się koncentrowania na jednym człowieku. Bardzo często mówię mojemu synowi, że najlepsze, co można dać drugiemu człowiekowi, to niepodzielna uwaga.
Kiedy zaczęłam spotykać się z ludźmi, którzy mają bardzo interesujące i zupełnie inne od mojego życie, teatr przestał być ważny. Ci ludzie zaczęli zaspokajać pewną potrzebę. Nie było jednak tak, że tylko oni coś mi dawali. Ja także dawałam im coś od siebie. Korzyści z naszych spotkań są więc obustronne. Dla ludzi, których odnalazłam bardzo istotne było to, że ktoś chce ich wreszcie wysłuchać, poświęcić im szczególną uwagę. Ich historii nie można jednak eksploatować. Gdyby to miała być eksploatacja, to dawno bym swój projekt skończyła. To nie jest projekt, na którym się zarabia. To ja przez lata płaciłam za to, by móc to robić. Moje bogactwo obliczam w zupełnie inny sposób. Nauczyłam się, żeby niczego nie oczekiwać i cieszyć się z niespodzianek, które funduje nam życie.
Kiedy podróżowałam po Polsce, na ulicach zauważałam babcie z wnuczętami. Zwróciłam też uwagę na najróżniejsze domy: bardzo bogate i bardzo biedne. Pomyślałam wtedy o jednej z bohaterek mojej książki, która zawsze powtarzała, że to co jest najważniejsze w życiu, to relacje. Nawet jeśli mieszkamy w jakiejś dziurze, to najważniejsze, by mieć kogoś, kto będzie z nami blisko. Moje relacje, spotkania, jakie odbyłam, są moim bogactwem.
GL: Jest Pani blisko z bardzo wieloma osobami, które Pani odnalazła, co jest chyba dość nietypowe. Podczas jednego ze spotkań wokół książki wspomniała Pani o pewnym wywiadzie z Hanną Krall. Ta jedna z najbardziej znanych polskich reporterek wyznała w nim, iż swoich rozmówców pozostawia za sobą, że nie może ich ze sobą nosić. Pani swoich nosi. Czy to noszenie nie wymaga jakiejś szczególnej siły?
PKG: Przede wszystkim muszę powiedzieć, że nie chciałabym być porównywana z Hanną Krall, bo myślę, że jest fantastyczną pisarką, ale rzeczywiście, czytając wywiad z nią zdziwił mnie bardzo jej stosunek do rozmówców. Zdziwiło mnie to, że umiała pójść dalej, pozostawić ich za sobą. W moim przypadku nie jest tylko tak, że to ja ich noszę. Oni także noszą mnie. Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Od pewnego czasu namawiają mnie, żebym już zostawiła tę tematykę, żebym zaczęła żyć, cieszyć się życiem. Ostatnio rozmawiałam z pewną Polką, która tak bardzo martwiła się moim losem, obawiając się, że za bardzo się w to zaangażowałam, że musiałam ją uspokajać.
GL: Ma pani zamiar przestać się tak angażować?
PKG: Nie, nie. To się nigdy nie uda. Ci, których odnalazłam, ich dzieci i wnuczęta, są teraz moją rodziną, której właściwie nigdy nie miałam.
GL: Dziękuję za rozmowę.