Więcej, ostrzej i bardziej wbrew
Rozmawiając z demokratami świadomymi nie ma na ogół różnicy zdań, jeśli chodzi o stwierdzenie, że demokracja jest niczym bez pewnego wspólnego obszaru pojęciowego, pewnego systemu zasad, bez którego niemożliwe jest nie tylko tworzenie społeczeństwa, ale nawet koegzystencja. Jedni ów obszar nazywają bezprzymiotnikowo „wartościami” bądź „tolerancją”, inni owe „wartości” opatrują przymiotnikiem „chrześcijańskie” bądź „europejskie”. Jednak im jestem starszy i im więcej czasu mijało czy mija mi na podobnych rozmowach, tym bardziej przekonuję się, że ta dyskusja jest kompletnie bezsensowna z jednego prostego powodu. Z takiego mianowicie, że jednemu z największych nosicieli idei, w dużej mierze tożsamych ze współczesnymi wartościami cywilizacyjnymi, Kościołowi, odmawia się coraz częściej prawa do publicznej dyskusji, pod pretekstem jego konserwatyzmu, nieumiejętności adaptacji do czasów, a przede wszystkim w rzekomej trosce o wolność światopoglądową. Czy słusznie?
Nie da się ukryć, iż Kościół w dużej mierze przejawia rażący momentami wręcz dyletantyzm i brak znajomości realiów. Nie jest to zapewne wynikiem pogorszenia się poziomu edukacji księży, ile raczej relatywnie wyższego poziomu wykształcenia ich owieczek, niż miało to miejsce niechby i parędziesiąt lat temu, oraz rosnącej komplikacji rzeczywistości. Nie jest to problemem w kwestiach „dekalogowej” moralności, do której ciężko się przyczepić, próbując wskazać chociażby najmniejszą niespójność logiczną [dyskusje na temat dowodów na istnienie Boga zostawmy teologom, logikom i filozofom]. Wystarczy jednak wychylić się odrobinę w kwestii „etyki podstawowej”, by zapędzić najlepszego nawet teologa w kozi róg. Ot, chociażby w banalnej kwestii rozciągłości płacenia za oprogramowanie. Oazami jasności i klarowności jest tu np. stanowisko episkopatu jednego z kościołów latynoamerykańskich, który niepłacenie za oprogramowanie nazwał explicite grzechem, czy artykuły na portalach katolickich, zachwalające Linuksa. Wystarczy bowiem udowodnić w rozmowie z teologiem, że niezapłacenie za program X nie jest czyjąś stratą, ani nawet niczyją utraconą korzyścią, a każdy zastanowi się dziesięć razy, zanim „piracenie na własny użytek” nazwie grzechem. Przykładowo – od żadnego księdza nie usłyszałem jeszcze zarzutu, że ktoś [nie, nie ja - mam dwie legalne gry windowsowe, masę bezpłatnych linuksowych i zero czasu na więcej], kto ściągnie sobie „pirata”, pogra dwie godziny i grę odinstaluje, dopuszcza się kradzieży. Bo w tym przypadku różnice między grą skrackowaną a demem są jedynie umowne, ponieważ producent nie zarobi na niej ani tak, ani tak. Podobne pytania można mnożyć. Czy pracując w fabryce alkoholu na rzecz zwiększenia sprzedaży, przykładam rękę do grzechu pijaństwa, czy raczej zrzucam grzech na „użytkowników końcowych”, samemu pełniąc raczej zaszczytną funkcję żywiciela rodziny? Co, jeśli z mojej pensji, na którą składa się może rozpacz czyjejś rozbitej przez pijaństwo rodziny, finansuję np. operację chorego dziecka? Czy wolno oszukać państwowego Lewiatana, wymigując się od płacenia horrendalnych podatków, skoro każdy widzi, jak one są trwonione, a ceną za nadmierną praworządność będzie bezrobocie moje i mojej rodziny, a więc obiektywne zło? Uwierzcie, nawet niegłupi księża w odpowiedzi na te pytania chowają się w dobrodziejstwa logiki rozmytej…
Kolejną rzeczą, za którą Kościół „zbiera baty”, jest kwestia etyki seksualnej. O ile bowiem spór o aborcję wydaje się być pochodną różniących się aksjomatów, z definicji nie podlegających dyskusji, o tyle kwestia antykoncepcji jest w dużej części odbierana, w zależności od stosunku do Kościoła w ogóle, jako kompletnie bezprawna ingerencja w sferę seksualną, bądź też jako zestaw absurdalnych zakazów, do których ciężko znaleźć uzasadnienie.
W całym sporze „okołołóżkowym” z Kościołem najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że w tym przypadku najjaskrawiej wychodzi na jaw kompletny brak przygotowania merytorycznego „antyklerykałów”, którzy z uporem godnym lepszej sprawy oponują przeciwko „kalendarzykowi małżeńskiemu” czy stosunkom przerywanym. Biedni, mówiąc językiem biblijnym, najwyraźniej „nie wiedzą, co czynią”, albowiem kalendarzyk jest metodą antykoncepcyjną, z której zalecania Kościół – o ile mi wiadomo – już dawno się wycofał, polecając na jej miejsce metodę objawowo – termiczną, której skuteczność bije na głowę stosowanie prezerwatywy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, iż propagując tę metodę, Kościół naraża się na ostrą kontrę w postaci – śmiem twierdzić – zaprzeczania jednemu z podstawowych atrybutów małżeństwa. Wspomniana metoda zakłada bowiem [z grubsza rzecz biorąc] absencję seksualną w dniach największego libido kobiety! I chociaż każdy teolog gorąco zaprzecza, jakoby Kościół zabraniał czerpania przyjemności z seksu, to [przepraszam za wyrażenie] koń, jaki jest, każdy widzi. Od wstrzemięźliwości seksualnej jeszcze nikt nie umarł, tyle że w kontekście powyższego teza o „najpełniejszej wspólnocie ciała i ducha” małżonków wydaje się być nie do obrony. Przynajmniej w sferze ciała.
Równie wielką katastrofą, jak wspomniane stanowisko w kwestii antykoncepcji, jest interpretacja tworu o nazwie „nauka społeczna Kościoła”. Mimo lat studiów ekonomicznych, mimo wielokroć potwierdzanej empirii, mimo – last but not least – pięćdziesięciu lat ustroju, który sprowadził Polskę do grona pariasów ekonomicznych Europy, do worka pn. „nauka społeczna Kościoła” z uporem godnym lepszej sprawy wrzuca się wciąż przeróżne barwy, odcienie i smaki socjalizmu, mającego rzekomo „dbać o najbiedniejszych”. Widzę tu pewną paralelę w stosunku do „idei europejskich” - i tam, i tu jedną z naczelnych pozostaje zasada pomocniczości. Z grubsza chodzi o założenie, iż państwo powinno interweniować tylko w przypadku, gdy kapitał prywatny ma zbyt małą stopę zysku [np. własność dróg miejskich] bądź też wtedy, kiedy własność publiczna wydaje się być bardziej akceptowalna społecznie [np. państwowa waluta]. Tyle teoria… nad praktyką interpretacji tej zasady [ani w socjalistycznej do imentu UE, ani na coniedzielnych kazaniach i późniejszych „modlitwach o godne życie”] rozwodził się nie będę.
Kościół, jak już wspomniałem, w wielu kwestiach nie potrafi niestety odpowiedzieć na stawiane pytania, od innych umyka, nie chcąc nadmiernie zrażać sobie parafian. A jednak ten Kościół, którego czuję się [mocno nadpsutym, ale jednak] ziarnem, musi mieć więcej głosu w świecie. Musi mówić mocniej, jeśli nie chcemy wrócić na drzewa!
Sprzeczność? Pozorna.
Wszyscy znamy bonmot Churchilla: „Demokracja jest złym ustrojem, ale nikt jeszcze nie wynalazł lepszego”. Podobnie Kościół można odbierać jako tyranizującego czy wręcz butnego orędownika wartości… z tym, że nikt nie wynalazł lepszego. Każdemu, kto ośmieli się zaprotestować przeciwko takiej tezie, proponuję prosty eksperyment: zostawić, niby przez zapomnienie, banknot stuzłotowy na tak wyklinanych ostatnio „moherowych mszach”, a następnie, kiedy zgłosimy się po jego odbiór do zakrystii, pozostawienie go w dowolnym innym „skupisku demokratycznym”. Czas „połowicznego rozpadu” banknotu w tym drugim przypadku przyprawi o rozpacz każdego szanującego się fizyka jądrowego, gwarantuję.
Drugi argument będzie nieco bardziej oklepany. Kościół, poza „przedstawicielami” w postaci purpuratów, jest, jak uczy Katechizm, ogółem wiernych. A skoro ludzie mogą organizować się, dzwoniąc do radia, podpisując petycje, zakładając partie polityczne, głos Kościoła, jako płaszczyzny moralno – religijnej, jest – czy ma być – taką samą „tubą”, jak każda inna, partyjna, stowarzyszeniowa czy etniczna. Jeśli twierdzimy, że religia winna być oddzielona od polityki [w sensie „na złość klechom pozwolimy kraść”], to coś złego dzieje się z naszą religią, a nie z naszym społeczeństwem. Bo tak naprawdę sporów stricte religijnych, gdzie można by postawić zarzut desekularyzacji, jest naprawdę niewiele. Może spór o “invocatio Dei” [może, bo jest to raczej spór o historię, niźli o wolność światopoglądową], może o kształt przysięgi parlamentarnej… i niewiele więcej. Cała reszta, włączając w to tradycyjny już spór o aborcję, o nauczanie religii w szkołach, jest albo sporem stricte światopoglądowym [na temat aborcji poglądy można mieć różne, ale nic nikomu do tego, czy moje poglądy wynikają z religii, czy z przekonania - demokracja nie powinna mieć na to wpływu], albo jest problemem rozdmuchanym sztucznie, będącym konsekwencją innych patologii [spór o religię w szkołach istnieje tylko tam, gdzie istnieje obowiązkowe szkolnictwo publiczne; w szkole prywatnej decyduje o tym dyrektor i rodzice]. A tak naprawdę, cała obawa o desekularyzację jest obawą tylko jednej strony. Kościół bowiem - cokolwiek nie mówić by o jego inklinacjach socjalistycznych - dość stanowczo optuje przeciw przeróżnym eksperymentom społecznym, które są ulubioną zabawką lewicy. To trochę tak, jakby z racji tego, że filateliści są przeciwko wojnie w Iraku, próbować pozbawić tychże filatelistów prawa głosu.
Po trzecie wreszcie, państwo „neutralne światopoglądowo” to fikcja. A jeszcze większą fikcją jest neutralna światopoglądowo demokracja, gdzie – jak wspomniałem – niezbędny jest „kręgosłup ideologiczny”. Z tą fikcją boryka się Francja, gdzie absurd powyższego pokazały aż za dobrze sprawy sądowe o nakrycia głowy muzułmanek. Fikcję tę obnaża wreszcie cała Europa, gdzie „letni katolicy” zastępowani są „gorącymi muzułmanami”. Owczy pęd zachodnich antyklerykałów do walki z pozostałościami katolicyzmu można wytłumaczyć w obliczu narastającej islamizacji już chyba tylko nieznaną dotychczas nauce świeckiej [tylko świeckiej, bo chrześcijaństwo określa to terminem „opętania”] formą aberracji umysłowej.
W obliczu dogorywającej kultury i schodzącej na psy moralności Kościół ma wielką szansę powrotu do roli Wielkiego Przewodnika – nie tylko w sferze religii, ale również w kwestii edukacji, nauki postawy obywatelskiej, czy wreszcie w sferze wychowania młodych ludzi. Nieskrępowany [przynajmniej teoretycznie] sondażami, wskaźnikami popularności i kadencyjnością władz, poza samym Bogiem ma wielkie szanse poprowadzić ludzi do krainy Prawdy, Dobra i Piękna [„… bądź nie podzielający tej wiary”, chciałoby się złośliwie dodać]. Niech tylko szeregowi księża pójdą do szkół, a ci starsi stażem – niech przestaną wydawać najnowsze przekłady Biblii, gdzie, wg dowcipu krążącego po necie, nie ma już Pana Jezusa i dwunastu apostołów, a zjawia się za to Dżizas i dwunastu ziomów. Bo droga przypodobania się ludziom to droga na zatracenie, zarówno w wymiarze Boskim, jak i ludzkim. Jak słusznie zauważył J.K.-M. w jednym ze swoich tekstów, ludzie po wysłuchaniu kazania mogą posłuchać księdza i się nawrócić, albo dalej tkwić w grzechu. I to jest normalne. Normalność się kończy, kiedy treść kazania poddaje się pod głosowanie. A niczym innym nie są “kolejne zmiany user-friendly”, mające przybliżyć, ułatwić i pomóc zaakceptować.
A wszystkim, którzy czują się członkami tego Kościoła [czyli również i sobie] życzę odwagi, ażebyśmy codziennie mieli odwagę stawiania się znakiem, któremu sprzeciwiać się będą.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.