Więc pijmy wino, szwoleżerowie!
Nie przerwał grania, nie przerwał śpiewania, nie puścił ani jednej fałszywej nuty. Tylko zmienił pozycję i stracił przytomność. Podobną historię wyczytałem kiedyś we wspomnieniach muzyka słynnego Dżemu. To było na jednym z koncertów. Bodajże gitarzysta, uwalony jak nieboskie stworzenie, skojarzył w trakcie występu, że na scenie grało ich mniej niż zazwyczaj. Mimo to granemu właśnie kawałkowi niczego nie brakowało. Przywołany cichcem techniczny potwierdził nieobecność basisty, a nie mogąc go znaleźć, najzwyczajniej w świecie poszedł tropem po kablu od wzmacniacza. Basista odnalazł się na drugim końcu kabla – w garderobie. Był w stanie ciężkiego upojenia, co nie przeszkadzało mu w wygrywaniu swojego przydziałowego „dum... dum... dum...” w sposób absolutnie nie kolidujący z resztą akompaniamentu.
Powyższe anegdotki kwalifikują się do imprezowych legend i pewnie takimi pozostaną. Choć porządny nałóg jest nieodłączną cechą szanującego się muzyka rockowego, to nasze kochane rządy nie pozwalają nam na co dzień na odrobinę szaleństwa we współczesnym świecie. Uzasadniają to smutną do bólu mantrą o naszym bezpieczeństwie. I za nic mają cytowanego już nieraz w moich felietonach Benjamina Franklina, stwierdzającego: Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na bezpieczeństwo, ani na wolność.
Jeśli nie przykład, to co?
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest jednak jedno. Dla doraźnych korzyści spora część społeczeństwa skłonna jest zgodzić się z tym, że palenie papierosów powinno być zakazane, prohibicja wprowadzona, a liberalizacja narkotyków na pewno nie u nas. Nawet rzeczony Franklin, obok wspomnianego bon motu wolnościowego rzekł kiedyś, że za to, co kosztuje jeden nałóg, można wychować dwoje dzieci.
Fakt, że losy bliskich i dalekich nie stanowią wystarczającej przestrogi, nie jest jednak według mnie wystarczającą przesłanką do tego, by ograniczać nałóg wbrew czyjejś woli. Mimo oczywistego dobra, jakim jest odstawienie konkretnej osoby od kieliszka, papierosa czy skręta, upieram się przy tym, że wolność – rozumiana również jako wolność do zmarnowania swojego życia – winna być najważniejsza. Dlaczego? Bo pozbawieni wolności wyboru staniemy się niegodni miana istot myślących. I „człowiek” przestanie brzmieć dumnie.
Jeśli fakty nie pasują do teorii...
... tym gorzej dla faktów – mawiają cynicy. Zdemonizowanie przez media nałogów wynika w linii prostej z natury mediów. Bo nie jest sztuką wrzucić wszystkich narkomanów do jednego worka i gremialnie zakazać wszystkiego. Sztuką jest podźwignąć się ze szponów, przetrwać i zasłużyć na miano człowieka. A tacy ludzie – wychodzący z nałogu – rzadko kiedy stają się bohaterami naszej epoki.
Z punktu widzenia statystyki lepiej jest oczywiście, kiedy młodzież nie tyka się dragów, kiedy jako kontrapunkt dla pijaństwa promuje się szlachetne skądinąd inicjatywy pokroju Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Szkopuł jednak w tym, że jest to swoista urawniłowka. Zarówno odporność na nałogi, jak i sytuacja psychiczna sprzyjająca popadnięciu (lub nie) w nałóg jest, jak mawia moja przyjaciółka lekarka, „cechą osobniczo zmienną”.
Polscy przeciwnicy alkoholu organizują się w grupy – pół biedy, jeśli niefinansowane z budżetu – walczące z piciem procentowych trunków. Nie zauważają, że topos „picia wódki na umór” jest nieaktualny od, lekko licząc, paru lat. Owszem, miejsce wódki zajęło piwo, pite przez coraz młodszych i coraz częściej, ale też z naszych ulic wydają się znikać ludzie pijani w sztok, eliminowani przez wilczy kapitalizm i konieczność stawienia się nazajutrz „w robocie”. Nawiasem mówiąc, dowodzi to kolejnej zalety gospodarki rynkowej. Socjalizm, mimo kar za bumelanctwo, nie rozprawił się z ciężkim pijaństwem nawet w jednej dziesiątej tak skutecznie, jak brak zasad.
Is fecit cui prodest
Będąc wiedzionym mięsopolską teorią spisku, wskazanie beneficjentów nałogowej histerii przychodzi mi oczywiście bez trudu. Najważniejszą grupą są oczywiście wspomniani już rządzący, którym sprowadzenie ludności do roli stada baranów przychodzi z łatwością i to z dwóch powodów. Pierwszym jest oczywiście perspektywa mniejszych problemów w przyszłości – ludźmi ograniczonymi łatwiej się manipuluje. Drugim – fakt, że z dumą można pokazać publiczności zdegenerowanego narkomana, a następnie tego samego narkomana odratowanego, robiąc przy okazji za jego wybawiciela.
Znacznie, znacznie trudniej (i mało opłacalnie) jest pokazać zdecydowanie osoby odpowiedzialne – jakże niemedialnych ludzi, którzy NIE wpadli w nałóg dzięki własnej konsekwencji i silnej woli. A pokazanie narkomana i zdobycie się na stwierdzenie, że być może nie sięgnąłby on w ogóle po narkotyki, gdyby rodzice nie pozostawili jego wychowania państwowej szkole, jest już arcyniemedialne. Amerykanie już dawno udowodnili, że państwowa opieka socjalna zabija prywatną dobroczynność. Tam, gdzie kwitnie państwowy system socjalny, obumiera prywatny odruch charytatywny. Nie ma podstaw, by sądzić, że z nauką odpowiedzialności jest inaczej.