Wenecjanka
Mówiła, że jej ojciec handlował suknem z Lewantem, że jego majątek był solą w oku marsylskich jakobinów, a ponieważ nie lubił się dzielić pieniędzmi, skończył na szafocie jako wróg ludu, ona zaś, ratując głowę, uciekła do Paryża, gdzie właściciel oberży dał jej pracę i kąt do spania. W pięknym roku 1802, gdy Robespierre od ośmiu lat leżał w grobie, a Napoleon Bonaparte został dożywotnim konsulem, zawarł pokój z Anglią, rwących się do walki Polaków wysłał na Santo Domingo i wojna – tak jak przedtem rewolucja – wreszcie się skończyła, wszystkie paryżanki twierdziły, że pochodzą z dobrych domów i w czasach jakobinów straciły majątek, siedziały w więzieniu albo tylko cudem go uniknęły. Jak było, tak było, nigdy nie sprawdził pochodzenia Eugenii, lecz jedno wiedział na pewno – umiała czytać i pisać. Kiedyś w łóżku dla zabawy napisała mu palcem na plecach, że go kocha, potem, widząc jego zachwyt, zaczęła do niego pisać miłosne liściki, a gdy się przyznał, że nie umie ich przeczytać, została jego nauczycielką. Słono liczyła sobie za lekcje, za to była dyskretna. Kiedy pod Austerlitz dostał Legię Honorową i awans z sierżanta od razu na kapitana, potrafił przeczytać w armijnym biuletynie, że wyróżniono go za nadzwyczajną odwagę.
Legię też mu odebrali! Pies drapał związaną z nią rentę, ale ta chwila, gdy zerwali mu gwiazdę Legii z munduru… Niech piekło pochłonie Muriel de Voss!
Z rumorem odsunął krzesło, rzucił serwetkę na stół i poszedł do swego gabinetu. To było jego królestwo. Nikomu nie wolno tu było wchodzić bez zezwolenia. Nawet Adam, któremu pozwalał prawie na wszystko, szybko zrozumiał, że to zakazany ląd.
Gaston powiedział mu kiedyś, że na starych mapach, w miejscach, o których nic nie wiedziano, pisano: „Hic sunt leones”, i że to znaczy „tu są lwy”. W jego domu gabinet był takim lądem, a on lwem.
Zdjął z szyi klucz i otworzył szafę żelazną. Kiedyś otwierał ją po to, by nacieszyć oczy złotem i klejnotami, jednak szybko mu się to znudziło. Odsunął woreczki pełne złotych monet, włożył ręce głębiej, namacał stalową kasetkę, wyjął ją i położył na biurku.
Przez chwilę przyglądał się wzorowi z drobnych gałązek splecionych z ciałem węża. Toledański rzemieślnik, który ją zrobił, był mistrzem w swoim fachu. Wąż oplatał kasetkę, a w jego otwartej paszczy umieszczono zamek. Biada jednak złodziejowi, który wyjąłby klucz tkwiący w splocie wężowego ciała, włożył go do zamka i przekręcił. Nie otworzyłby kasetki, lecz uruchomił mechanizm wysuwający z wężowego pyska zatruty kolec.
Flandin na własne oczy widział, jak to działa. Gdy na jego rozkaz służący przekręcił klucz i ostrze wbiło się w czarną dłoń, Murzyn krzyknął z bólu, a ręka dosłownie spuchła mu w oczach. Biegał w kółko, wrzeszcząc jak opętany, dopóki nie runął na ziemię, wijąc się w konwulsjach. Stopniowo cichł, bo brakowało mu tchu, charczał, oczy wyszły mu z orbit, z ust ciekła krwawa piana, wreszcie skonał.
„Trzeba ją zniszczyć, bo co będzie, jeśli jad nadal działa, a po mojej śmierci spróbuje ją otworzyć Konstancja albo, co gorsza, Adam?” – pomyślał, naciskając przeciwległe rogi kasetki.
Krótsza ścianka odskoczyła, Flandin pociągnął za uszko i wysunął hebanową szkatułkę. W środku była paczka listów, a pod nią owalny portrecik.
Znał te listy na pamięć, mimo to usiadł przy biurku, brał jeden za drugim i czytał. Gdy skończył, ułożył je w stosik, przewiązał wstążką i schował do kieszeni. Potem przysunął sobie portrecik, oparł głowę na dłoni i zapatrzył się na twarz kobiety, która kiedyś miała zostać jego żoną. Z zamyślenia wyrwał go dopiero dzwonek na obiad.
W jadalni czekał Nicolas. Nie usiadł przy stole, nie wziął sobie nic do picia, po prostu czekał, oparty o kominek.
– Good morning, Sir – rzekł na widok Flandina.
– Bonjour, Nicolas. Ça va?
– Ça va bien – odrzekł Nicolas, prostując się z uśmiechem.
To była ich gierka – zawsze witał się po angielsku, a Flandin przywoływał go do porządku: „W tym domu mówi się po francusku”. Czy retoryczne „jak się masz?” przypominało mu utraconą ojczyznę, czy raczej chodziło o to, że choć od siedemnastu lat mieszkał w Ameryce, słabo mówił po angielsku?
Stare drzewo niełatwo przesadzić – trzeba je wykopać z całym dookolnym gruntem, takim jak choćby ten obiad o dwunastej, gdy Jankesi przekąszali coś w biegu, a w tym domu ceremonialnie zasiadało się do stołu. „Moi dziadkowie jedli w południe i ja też jem o tej porze” – powtarzał Flandin.
– Dziękuję panu za zaproszenie.
Flandin machnął ręką.
– Darujmy sobie te grzeczności. Czego się napijesz? Absyntu?
Nie czekając na odpowiedź, nalał do dwóch kieliszków i dopełnił je wodą z lodem.
Nicolas spojrzał na ażurową łyżeczkę do cukru, przez który zwykle wlewało się wodę, by osłabić piołunową goryczkę, ale nie poprosił o cukier.
To był jedyny znany mu dom w Pensylwanii, w którym przed posiłkiem podawano absynt. Jankesi go nie znali albo się go bali – powtarzali za Francuzami, że mieszkająca w nim Zielona Wróżka pragnie zawładnąć ludzką duszą. Może rzeczywiście tego chciała, ale w zamian dawała zapomnienie o bólu.
„Oto ja nakarmię ten lud piołunem i napoję je wodą żółci – przyszły mu na myśl słowa proroka Jeremiasza, gdy bez mrugnięcia okiem popijał gorzki trunek. – Może słodycz osłabia przeciwbólowe działanie absyntu i dlatego Flandin nie dodaje do niego cukru?”
Od dawna wiedział, że jest jego synem i powinien się nazywać Flandin, nie Belloy, nigdy jednak nie myślał ani tym bardziej nie mówił o nim „ojciec”. Matka umarła, gdy Nicolas miał jedenaście lat, a wcześniej dała mu zapieczętowany list i kazała w paryskich koszarach odszukać majora Fabrice’a Flandina. Otworzył list, choć mu zabroniła, i wtedy się dowiedział, że zanim wyszła za człowieka, którego uważał za ojca, była kochanką Flandina i to z nim poczęła dziecko.
Nieraz się zastanawiał, czemu wyszła za Michela de Belloy, głupca i nieroba, który gdy miał coś do zrobienia, od razu czuł, że to przechodzi jego siły, okręcał głowę chustką i kładł się do łóżka. Może chciała męża, który się nie domyśli, że dziecko nie jest jego?
Flandin nalał sobie zupy, zanurzył w niej łyżkę, lecz nie jadł, tylko znowu sięgnął po absynt.
– Kazałem kucharzowi przygotować pieczone kurczęta, a ten łotr mi na to, że wiosną jastrzębie porwały wszystkie pisklęta i trzeba by po nie posyłać do Filadelfii. Gospodarstwo się rozprzęga bez kobiecej ręki… Zjadłbym pieczyste, takie jak kiedyś w oberży Pod Czerwonym Kogutem. Wiesz, że tam poznałem twoją matkę?
– Tak, sir.
– Była dobrą kobietą, ale nie miałem wyboru, musiałem ją zostawić. Rozkaz to rozkaz. Pomaszerowaliśmy wtedy na Hanower i wróciłem do Paryża dopiero jesienią osiemset czwartego, tuż przed koronacją Bonapartego. Była już mężatką, z rocznym dzieckiem na ręku.
„Twoim dzieckiem” – pomyślał Nicolas.
– Podobno do mnie pisała, ale nie dostałem żadnego listu. Wiesz, jak jest na wojnie.
„Nie wiem, stary łgarzu. A co byś zrobił, gdybyś dostał ten list? Ożeniłbyś się z nią?”
Ten tekst jest fragmentem książki Bogny Ziembickiej „Wenecjanka”:
Flandin zjadł trochę zupy, skrzywił się, przytknął serwetkę do ust i głośno beknął.
– Qui ne pète ni ne rote est voué à l’explosion – mruknął.
To było jedno z jego ulubionych powiedzonek. Doskonale wiedział, że jego gość ich nie znosi.
Nicolas uśmiechnął się jakby nigdy nic, myśląc: „Jako lekarz mogę cię zapewnić, że ta twoja mądrość to bzdura. Jeszcze nikt nie eksplodował dlatego, że przy stole powstrzymywał się od pierdzenia czy bekania”.
Służący wnieśli jęczmienne placki, tłuczone ziemniaki, kukurydzę, zieloną fasolkę i pieczeń wołową.
Nicolas jadł, kątem oka obserwując Flandina, który tylko grzebał w talerzu. Choroba wyraźnie postępowała. Co to jest? Katar żołądka? Wrzód? Bezoar? Zabije go wcześniej niż sterane serce? Że też ten uparty staruch nigdy nie dał mu się zbadać!
– Wyborna pieczeń – powiedział, ocierając usta serwetką i sięgając po kieliszek z winem.
Flandin mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Zjadł trochę ziemniaków, mięsa nie tknął.
„Jak tak dalej pójdzie, to umrze z głodu. Na tytoniu i absyncie długo nie pociągnie” – pomyślał Nicolas.
– Zjadłeś? – Flandin odsunął talerz. – To chodźmy do biblioteki, chcę z tobą porozmawiać.
Jankesi, którzy na co dzień żuli wirginijski tytoń, palili fajkę lub własnoręcznie skręcane cygaretki, chętnie się częstowali sprowadzanymi z Kuby cygarami, dlatego w bibliotece stały cedrowe skrzyneczki z najlepszymi trynidadami. Flandin przyzwyczaił się jednak w wojsku do papierosów, tyle że teraz palił tytoń nie w skrawku armijnego biuletynu, lecz w cienkiej bibułce, i już od dawna nie skręcał ich sam.
– Nalej mi koniaku – powiedział do Nicolasa, sięgając po cygarniczkę z morskiej pianki, brunatną ze starości. – A ty weź sobie, co tam chcesz.
Nicolas nalał koniaku do dwóch kieliszków i podał jeden Flandinowi.
„Ciekawe, czy Adam coś tu zmieni, gdy odziedziczy ten dom. Wstawi swoje książki zamiast tych kupionych hurtem i nigdy niezdejmowanych z półek? A może przeprowadzi się do Nowego Jorku albo nawet do Francji? Stary kutwa mocno ściska kiesę, bo myśli, że w ten sposób nauczy go wartości pieniądza. Tylko że ten fircyk nigdy nie musiał pracować. Odziedziczy wszystko i wyda lekką ręką. Gdybym to ja był na jego miejscu…”
– Więc jednak się żenisz? – spytał nagle Flandin, wydmuchując w górę kłąb szarego dymu.
– Tak, sir.
– Kiedy?
– W Boże Narodzenie.
„Jeśli wygłosi swoją ulubioną maksymę o małżeństwie…”
– Małżeństwo jest jak oblężona twierdza – zaczął Flandin.
– Tak, wiem – przerwał mu Nicolas. – Ci, którzy stoją pod jej murami, chcą się do niej dostać, a ci w środku chcą się z niej wydostać.
Flandin nie cierpiał, gdy mu przerywano, tym razem jednak tylko się uśmiechnął.
– W twoim wieku też w to nie wierzyłem. Cóż, niedługo sam się przekonasz. Ale wcześniej… – urwał i spojrzał na Nicolasa, jakby go widział pierwszy raz w życiu.
„Tak, to najlepszy wybór – pomyślał. – Wysoki jak Gaston, ciemnowłosy. Do tego jest lekarzem, jak on. To powinno uśpić jej czujność. Przystojny, nawet bardziej niż ja w jego wieku. Ech, mieć znowu trzydzieści lat!”
Nicolas spokojnie popijał koniak, jakby nie zauważył lustrującego wzroku Flandina.
„Zimny jak głaz. Może dlatego jest dobrym lekarzem. Tak przynajmniej mówią. Na pewno pracowitym. Kiedyś powiedział Konstancji, że nie potrzeba mu wakacji, bo same przypadki chorobowe dają dość odmiany i urozmaicenia”.
– Denerwujesz się przed trudną operacją?
Nicolas odstawił kieliszek.
– Nie. Po prostu jestem skupiony. Nie myślę o człowieku na stole, tylko o chirurgii.
Chciał dodać: „Poza tym mam świadomość, że przynoszę ulgę w cierpieniu”, jak zawsze, gdy odpowiadał na to pytanie, ale zrezygnował. Flandin za dobrze go znał, żeby uwierzyć w jego współodczuwanie z pacjentami.
„Zimny, ale sprytny, do tego brutalny i pozbawiony skrupułów – pomyślał Flandin. – To dobrze dla mnie, bo kogoś takiego mi trzeba, i dobrze dla niego, bo tacy ludzie najszybciej tu do czegoś dochodzą”.
Kiedy Europejczycy przybyli do Ameryki, pierwsze, co musieli zrobić, to zabić ludzi, którzy tu mieszkali. Ich szumne hasła – wolność, jedność, sprawiedliwość, powściągliwość – są śmiechu warte. Zbrojni w siłę ducha! Ciekawe, skąd w takim razie zainteresowanie szybkostrzelnym rewolwerem, który wiosną prezentował jego wynalazca pan Samuel Colt? Absurdalna cena – dwieście dolarów! półroczny zarobek drobnego farmera! – niewielu odstraszyła. Ponaglali Colta, by jak najszybciej zaczął produkcję.
In God we trust! W Bogu pokładamy nadzieję! Flandin już dawno przestał wierzyć w Boga. W Ameryce jednak co niedziela razem z Konstancją i Adamem siadał w pierwszej ławce w kościele, który sam ufundował. Lubił porządek i wiedział, że ludzie muszą się czegoś bać: gilotyny, pistoletu, Boga, króla. Inaczej świat zejdzie na psy.
Gdy nowy proboszcz, świeżo przybyły z Francji, ośmielił się mu powiedzieć, że zabijanie Indian jest grzechem, z którego katolik powinien się wyspowiadać, Flandin spojrzał na niego z pogardą. „Tu, w Ameryce, mamy inne przykazania. Nie kradnij, chyba że okradasz Indian. Nie zabijaj, chyba że zabijasz czerwonoskórych” – odrzekł i przestał się pokazywać w kościele.
Każdy Jankes, nawet obudzony o północy, wyrecytuje, jak się zaczęła historia jego kraju: w grudniu 1620 roku Mayflower dopłynął do brzegów Nowej Anglii. Pielgrzymi zeszli na ląd, dzięki opiece boskiej, determinacji i pracowitości przetrwali ciężką zimę, a jesienią wyprawili pierwsze Święto Dziękczynienia – upiekli indyka i zaprosili Indian. Uczta z Indianami! Bajki dla dzieci! Poza tym jeśli ten kraj założyli Anglicy, to skąd w Pensylwanii tylu mieszkających tu od stuleci Niemców i Szwedów? Skąd tu Hiszpanie? I wreszcie co z Francuzami, którzy sto lat przed Anglikami z Mayflower osiedlili się w Wirginii? A ta opuszczona indiańska wieś, w której Pielgrzymi przetrwali pierwszą zimę? Jej mieszkańcy nie popłynęli sobie do Europy, tylko biali wcześniej ich zabili.
Historię piszą zwycięzcy. Za sto lat potomkowie Nicolasa będą pokazywać grób kardynała Jeana-Baptiste’a de Belloy w Notre Dame i mówić, że pochodzą z tej samej rodziny. Patrząc na ich bogactwo, nikt się nie domyśli, że Michel de Belloy, rzekomy ojciec Nicolasa, karciarz i szuler, skończył z przetrąconym karkiem w paryskim rynsztoku. Nikt też nie będzie wiedział, że założyciel dynastii Flandinów był bękartem, który po raz pierwszy najadł się do syta, gdy miał siedemnaście lat, bo wybuchła rewolucja i mógł bezkarnie wedrzeć się do domu jakiegoś arystokraty. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, od plądrowania spiżarni przeszedł więc do łupienia Wandejczyków, Austriaków, Hiszpanów, Rosjan, w końcu czerwonoskórych.
Flandin miał niezawodne oko. Ten, kogo wziął na muszkę, był już trupem. Z życiem udało się ujść tylko generałowi Saunierowi – pod Możajskiem, akurat gdy Flandin w niego wymierzył, jakiś kozak ciął generała w ramię, Saunier spadł z konia i nigdy się nie dowiedział, że Rosjanin niechcący uratował mu życie, bo kula trafiła go w lędźwie, nie w głowę.
W Ameryce strzelba niejednemu przyniosła majątek, Flandin jednak ani myślał uganiać się po lasach za sobolami, borsukami, gronostajami, lisami polarnymi czy niedźwiedziami. Skupował skóry od traperów i Indian, starając się nie narazić ani Kompanii Północno-Zachodniej, ani Kompanii Zatoki Hudsona, które kontrolowały handel futrami w Nowej Francji i których wpływy sięgały aż za wielkie amerykańskie jeziora. W końcu, po kilku latach lawirowania między gigantami, by nie dać się zmiażdżyć w ich trybach, postanowił zrobić jeden interes, za to dobry, a potem się wycofać. Przez całą jesień jeździł od jednego indiańskiego wodza do drugiego, dawał prezenty i obiecywał więcej na wiosnę, gdy przyjedzie kupować futra. Jeszcze zanim stopniały śniegi, te same okolice objechał Nicolas, przypominając o umowie i przywożąc podarki: wodę ognistą, koce, ubrania. W maju obaj przetrząsali wymarłe wsie, ładowali futra na wozy i odjeżdżali, nie płacąc, bo nie było komu. Koce i ubrania, które Nicolas zebrał w szpitalach po chorych na odrę i ospę, spełniły swoje zadanie – dla Indian te choroby oznaczały śmierć.
Zarobił wtedy mnóstwo pieniędzy, za które kupił jeszcze więcej ziemi. Kupowanie ziemi Indian za ich własne pieniądze! Złoty interes!
Flandin nikomu o tym nie opowiadał, Nicolas też umiał milczeć. Towarzyszący im przewodnicy, woźnice i traperzy byli zaufani i dobrze opłacani, a jednak ktoś coś komuś szepnął, ludzie zaczęli gadać, nawet niezbyt rozgarnięty proboszcz napomknął o konieczności oczyszczenia sumienia. Tak, tajemnica pozostawała tajemnicą, dopóki wiedział o niej jeden człowiek.
Ten tekst jest fragmentem książki Bogny Ziembickiej „Wenecjanka”:
– Dam ci dom w Nowym Jorku i drugi w Filadelfii. Do tego pięćdziesiąt tysięcy dolarów w złocie i kilka garniturów biżuterii dla twojej narzeczonej, które sobie sam wybierzesz – powiedział Flandin po długiej chwili milczenia.
Nicolas nie zapytał, skąd ta nagła królewska hojność. Wstał, sięgnął po butelkę i dolał im koniaku.
– Nie mam na myśli testamentu, dostaniesz to wszystko jeszcze przed ślubem, gdy tylko wrócisz z Europy.
– Z Europy? – spokojnie spytał Nicolas, jakby fortuna, którą mu obiecano, nie zrobiła na nim wrażenia.
Flandin rzucił mu spojrzenie pełne uznania. Cenił zimną krew.
– Chcę, żebyś pojechał do Wenecji i przywiózł stamtąd dwie kobiety, matkę i córkę.
Nicholas się uśmiechnął.
– Skoro posyła pan mnie, to znaczy, że nie przyjechałyby tu z własnej woli i że mam je do tego skłonić. Uprowadzenie nie wchodzi w grę, prawda?
– Trafiłeś w sedno. Chciałbym je mieć żywe. A porwanie i całe tygodnie na morzu… Za duże ryzyko.
Wyobraził sobie, że Muriel umiera w więzach pod pokładem – w końcu była już stara – albo wyskakuje za burtę. Nie, to za lekka śmierć dla tej diablicy. Najpierw zobaczy, jak czarni zabawiają się z jej córką, jak pod nimi kona, a potem… potem… Jest tu wiele ciemnych lasów i głębokich jezior…
Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Nicolasa.
„Muszę mu opowiedzieć o swojej przeszłości, w dodatku powiedzieć prawdę, bo inaczej nie będzie mógł wykonać zadania” – pomyślał.
– Miałem dziewiętnaście lat, gdy zaciągnąłem się do armii rewolucyjnej. Wysłano nas do Wandei. Wiesz, że Wandea się zbuntowała, wypowiedziała posłuszeństwo rządowi?
Nicolas kiwnął głową.
„Wie, że utopiliśmy bunt we krwi – pomyślał Flandin. – Nic nie mówi, żeby nawet ton głosu nie zdradził jego stosunku do wojny domowej. Jest chytry jak wąż”.
– Dostaliśmy wyraźne rozkazy: zabić wszystkich Wandejczyków, nie zważając na wiek ani płeć, ich domy spalić, bydło wyrżnąć, zniszczyć pola. Potem Konwent się tego wyparł, całą winę zrzucił na Carriera, który w Nantes przewodniczył komitetowi rewolucyjnemu. Carrier skończył na szafocie i wszyscy odetchnęli z ulgą, bo winny został ukarany i wreszcie mogliśmy zapomnieć o Wandei. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Nicolas rzucił mu pytające spojrzenie.
– Wiem, stare dzieje, ale nie dla wszystkich, jak się okazało. Szesnaście lat później w Hiszpanii spotkałem kobietę, która oskarżyła mnie o to, że zabiłem jej rodzinę, a ją samą wziąłem siłą. Sprawa pewnie przeszłaby bez echa, w końcu nie takie rzeczy dzieją się na wojnie, tylko że ona miała wpływowego kochanka. Gaston Laval, którego opętała i który potem się z nią ożenił, sypnął złotem, no i młyny sprawiedliwości zaczęły mleć.
Flandin wyjął z kieszeni portrecik i położył go przed Nicholasem.
– To ona?
– Nie, to Julie Saunier, moja narzeczona z tamtych czasów.
– Dowiedziała się o tej historii?
– Muriel de Voss, bo tak się nazywa ta czarownica, napisała do jej ojca, generała Sauniera, który nie był mi przychylny. Zgodził się na ślub pod wpływem próśb żony i córki, a gdy dostał list, od razu we wszystko uwierzył i wysłał do Saragossy sędziego, by odebrał zeznania od tej wiedźmy. Ja zgodnie z prawdą przysiągłem, że jej nie pamiętam. W Hiszpanii toczyła się wojna, którą powoli przegrywaliśmy, sędzia, ryzykując życie, dotarł jednak do Saragossy, ale nie odnalazł mojej oskarżycielki i już miałem nadzieję, że ktoś skręcił jej kark i cała sprawa spełznie na niczym, gdy Saunier dostał drugi list, z Wenecji, od Gastona Lavala. Gaston był kiedyś moim przyjacielem, lecz ta kobieta coś mu zadała i ślepo jej wierzył. Sfinansował podróż kilku śledczych, którzy mieli zbadać sprawę, gościł ich w swoim domu, a kiedy wrócili do Paryża, zostałem aresztowany.
– Przekupił ich?
Flandin westchnął. Wyciągnął rękę i postukał palcem w portrecik.
– Widzisz ten pierścionek?
Nicholas nachylił się nad obrazkiem.
Julie Saunier, jasnowłosa i niebieskooka, z lekkimi rumieńcami na policzkach, które były jeszcze po dziecięcemu pulchne, trzymała prawą dłoń na sercu, a na jej palcu błyszczał pierścionek ze szmaragdem. Malarz wiernie oddał urodę klejnotu – czystą barwę kamienia, piękny szlif, blask otaczających go wiankiem brylantów.
– Zaręczynowy? – spytał Nicholas. – Musiał sporo kosztować. Szmaragd ma chyba kilkanaście karatów.
– Dwadzieścia. Zdobyłem go w Wandei.
– Ach! – wykrzyknął Nicholas. – Należał do Muriel de Voss?
Flandin spojrzał na niego z uznaniem.
– Podobno dostała go od swojej babki. Nie tylko opisała go śledczym, ale jeszcze narysowała. No i okrzyknięto mnie gwałcicielem, złodziejem, a do tego krzywoprzysięzcą, choć nawet dziś mógłbym przysiąc na życie Adama, że jej nie pamiętam.
Nicholas uśmiechnął się lekko.
– Masz rację – rzekł Flandin. – Skoro miałem jej pierścionek, to pewnie mówiła prawdę. Tylko że to była wojna! Wojna, rozumiesz?! Wykonywałem rozkazy! Jak można za to sądzić żołnierza?
– Osądzono pana?
– Odbyło się coś na kształt rozprawy. Saunier mnie oskarżał, choć jak świat światem poszkodowany, nawet pośrednio, nigdy nie występuje w roli prokuratora. Sędzią był jego przyjaciel, z góry źle do mnie nastawiony. Nie miałem obrońcy, nie pozwolono mi przedstawić żadnych świadków. To była farsa. – Jednym haustem opróżnił kieliszek. – Uznali, że jestem winny, zdegradowali mnie, pozbawili Legii Honorowej i wtrącili do madryckiego więzienia, gdzie miałem czekać na proces. Łajdaki!
– I co? Napoleon pana ułaskawił?
– W pewnym sensie. Zaczęła się druga wojna polska i potrzebował doświadczonych żołnierzy. Zwolniono mnie po cichu i jako szeregowego wysłano do Rosji, zapowiadając, że jeśli przeżyję, to stanę przed sądem, ale wezmą pod uwagę moje wojenne czyny. Nikt nie przewidział, że ta kampania będzie klęską Napoleona, i potem nikt już nie miał głowy, żeby się mną zajmować.
– A pańska narzeczona?
– Jak to narzeczona… Z początku płakała, potem ojciec zabrał ją do Wenecji, poznała Muriel de Voss i uwierzyła we wszystko, co ta czarownica jej opowiedziała, do tego stopnia, że oddała jej swój pierścionek zaręczynowy. Chciałbym go mieć z powrotem.
Nicholas kiwnął głową.
– Jaki ma pan plan? – zapytał.
– W przyszłym tygodniu z Nowego Jorku wypływa fregata Star of Africa. Jej kapitan przysięga na wszystkie świętości, że dopłynie do Genui w dwa tygodnie.
Nicholas uniósł brwi.
– Też w to nie wierzę – powiedział Flandin. – Ale obiecałem mu, że zapłacę podwójnie, jeśli dopłynie w dwadzieścia dni. Chciałbym, żebyś w połowie sierpnia był w Wenecji, rozkochał w sobie córkę tej wiedźmy Matyldę, zaręczył się z nią, a najpóźniej w październiku, zanim się zaczną zimowe sztormy, wsiadł na statek do Nowego Jorku razem z narzeczoną i jej matką. Przywieziesz je tutaj, do mnie. Potem możesz się żenić z tą swoją Doris.
– Jaka ona jest? – zapytał Nicholas.
– Egzaltowana, jakby miała czternaście lat, nie osiemnaście, kapryśna, rozpieszczona, ale podobno bardzo ładna.
– Nie, nie Matylda, Muriel.
– Ta czarownica? – Flandin był zaskoczony. – Nie widziałem jej od tamtych czasów w Hiszpanii. Teraz jest stara, dobiega sześćdziesiątki. Posiwiała, tylko podobno oczy ma takie jak dawniej: zielone jak szmaragd w jej pierścionku. – Zamyślił się na chwilę. – W domu mówią na nią Jegle.
– To imię?
– Barbarzyńskie, co? Podobno urodziła się w Polsce.
– Dużo pan o niej wie.
Flandin wyjął z kieszeni paczkę listów.
– Jedna z jej zaufanych służących regularnie mi donosi o całej rodzinie. Pokażę jej te listy, żeby się pozbyła złudzeń co do ludzkiej natury. Ale wcześniej ty je przeczytaj. Dostaję je razem z francuskimi tłumaczeniami z Mediolanu, za pośrednictwem pewnego bankiera. Zatrzymasz się u niego, jadąc do Wenecji. Zaopatrzy cię w złoto i listy polecające. Otworzyłem ci u niego rachunek, żebyś w niczym nie musiał się ograniczać.
– A jeśli ta Jegle nie zechce jechać z córką do Ameryki? Mówił pan, że jest stara.
– Matylda ma przybraną siostrę, lecz nie sądzę, by ją z sobą wzięła. Nie lubi jej. Matka nie puści chyba córki samej w taką drogę… Gdyby jednak tak się stało, to masz ją otruć. Chcę, żeby konała w mękach, ze świadomością, że to ja za tym stoję i że jej córkę czeka straszny los.