Warszawa 1944: „Najgorsze walki uliczne od czasów Stalingradu”
Zobacz też: Powstanie Warszawskie w Histmag.org
Tego dnia, kiedy Wanda Lurie urodziła swoje jedyne już dziecko, które wyrosło później na chemika, ja obserwowałem kolumnę stu piętnastu obszarpanych niemieckich jeńców, którzy dopiero co skapitulowali. Wyszli właśnie z budynku PAST-y. Po dwudziestodniowym oblężeniu załoga obsadzająca jedenastopiętrowy budynek wreszcie poddała się żołnierzom batalionu „Kiliński”, który posługiwał się między innymi produkowanymi przez nas miotaczami ognia.
Oblężenie zakończyło się, kiedy ktoś poinformował nas o rzadko wykorzystywanym małym podziemnym wejściu do piwnicy. Zastanawiał się, czy wróg jest równie nieświadomy jego istnienia. Okazało się, że tak.
Batalion „Kiliński” wkroczył w nocy i natychmiast wziął górę, otwierając ogień i atakując z bliska zaskoczonych strażników na parterze. Ocalali uciekli na wyższe piętra i w dół klatki schodowej potoczyli granaty. Żołnierze „Kilińskiego” odpowiedzieli, rozpalając pod nimi ogromny ogień. Najpierw użyli pompy strażackiej, by zalać to miejsce benzyną, później zaś podpalili ją miotaczami ognia. Kiedy żywioł zajął budynek, powstańcy go opuścili, obstawili wyjścia i czekali na dalszy rozwój wydarzeń. O godzinie trzynastej Niemcy zaczęli wychodzić z zadymionych ruin z rękami uniesionymi do góry.
Podczas ostatnich walk niemiecka załoga PAST-y straciła trzydziestu ludzi, zatem całkowita liczba ich ofiar wynosiła pięćdziesiąt sześć. W tym samym czasie zginęło lub zostało rannych pięćdziesięciu ośmiu żołnierzy batalionu „Kiliński”, przy czym ośmiu poniosło śmierć podczas ostatniego szturmu na centralę telefoniczną.
Dołączyłem do tłumu obserwującego odprowadzanie niemieckich jeńców do jakiegoś budynku szkolnego. Nie było gwizdów ani wymachiwania pięściami. Ludzie po prostu przypatrywali się z zaciekawieniem. Więc tak wyglądają pokonani niemieccy żołnierze? Pozbawiono ich skórzanych pasów, na których zaczepione było ich wyposażenie. Bez broni, hełmów, w rozpiętych ubraniach wyglądali niemal jak cywile. Nie mieli już rąk uniesionych do góry i szli normalnie. Zauważyłem, że niektórzy z nich czuli się na tyle zrelaksowani, by uśmiechać się do młodszych kobiet z tłumu gapiów, a niektóre z nich odwzajemniały uśmiechy.
Wiadomości radiowe, które przechwycono krótko przed ich kapitulacją, ujawniły, że położenie Niemców stawało się coraz bardziej rozpaczliwe. Kończyła im się żywność, woda i amunicja. Aby uzupełnić ich zapasy, próbowano wykorzystać pojazdy pancerne. Kiedy nie udało im się przedostać przez nasze barykady, podjęto próby zrzucania amunicji na budynek PAST-y z samolotu zwiadowczego Fieseler Storch. Jednak zwinny, mały górnopłat Luftwaffe był za wolny, by ryzykować zbyt wiele podejść. Tak czy inaczej, nigdy nie udałoby się zrzucić tyle, by miało to jakieś znaczenie.
Pod koniec oblężenia morale tej niewielkiej załogi gwałtownie spadło; później pojawiły się doniesienia o co najmniej jednym samobójstwie. Żołnierze niemieccy pewnie poddaliby się wcześniej, gdyby mieli pewność, że przyjmiemy ich kapitulację. Ale skąd mógł mieć taką pewność którykolwiek Niemiec, świadom zbrodni, jakie serwowano nam od 1939 roku? W istocie jednak wciąż byliśmy gotowi pokazać im, że jesteśmy od nich lepsi. Na dowód tego zdjęcia z kapitulacji załogi PAST-y ukazały się w „Biuletynie Informacyjnym”, który w jakiś sposób zawsze wpadał w ręce Niemców. Każdy mógł się przekonać, że jego żołnierzy uznano za jeńców wojennych i tak też zarejestrowano. Generał Bór nie przychylił się też do sugestii pewnej starszej kobiety, której list otwarty do niego – nakłaniający, by w ramach zapobiegania nalotom wrogich jeńców trzymać na płaskich dachach budynków – również ukazał się w „Biuletynie”. Sfotografowani mężczyźni nie wyglądali też jak ludzie obawiający się, że ktoś strzeli im w głowę na jakimś fabrycznym placu.
Powyższy tekst jest fragmentem książki:
Niesamowity zwrot akcji, w wyniku którego oprawcy z Woli i Ochoty wrócili do swoich ofiar, by ułaskawić tych, którzy mieli tyle szczęścia, aby nie zginąć od postrzału, był w całości konsekwencją interwencji generała Ericha von dem Bacha. Jego motywy były, delikatnie mówiąc, niejednoznaczne. W Rosji kierował likwidacją tysięcy Untermenschów, zarówno pochodzenia żydowskiego, jak i nieżydowskiego. Najwyraźniej doznał w tym czasie czegoś na kształt załamania nerwowego, choć niedługo potem wrócił do siebie i znów zabrał się do gorliwej pracy.
Być może czuł, że Polska różni się od Rosji – w końcu Polska była ojczyzną gorliwych katolików posługujących się alfabetem łacińskim, ukochanego przez niego Chopina, a nawet części jego własnego nazwiska (którym nigdy nie posługiwał się w Polsce). A może w mniemaniu von dem Bacha nas, Słowian zachodnich, nie można było uznać za Untermenschów? Po wojnie przeprowadził wiele działań, które nazywał swoim „historycznym uczynkiem dla ludzkości”, co zdecydowanie pomogło mu później uratować skórę. Dzięki Amerykanom i Brytyjczykom występował podczas procesów norymberskich jedynie w charakterze świadka. Rosjanie pragnęli go powiesić, ale alianci postarali się, by wszystkie prośby o ekstradycję ze strony Polski i Związku Sowieckiego odrzucono. W ostatecznym rozrachunku skazano go jednak za zabójstwo niemieckiego obywatela, dokonane w czasach, zanim jeszcze naziści zdobyli władzę, i zmarł w więzieniu.
Przed amerykańskimi i brytyjskimi śledczymi von dem Bach starał się sprawiać wrażenie, że w głębi duszy jest tylko zawodowym żołnierzem, który lubi mieć czyste pole bitwy. „Oddziały, które plądrują i mordują, przestają walczyć”, brzmiała jedna z pereł mądrości, jakie im wygłosił. Niedługo po objęciu dowodzenia w Warszawie wyskoczył rzekomo ze swojego sztabowego kabrioletu, by powstrzymać rozstrzeliwanie ludności cywilnej. Zresztą i tak wszyscy ludzie byliby już martwi, gdyby nie trudności, jakie oprawcy mieli z ponownym rozpaleniem stosu pogrzebowego, przepełnionego po wcześniejszej rzezi. Po tym wydarzeniu von dem Bach wydał rozkaz przerwania masowych mordów na cywilach. Banditen, tacy jak ja, to jednak co innego. Wkrótce doszły nas słuchy o trzech pojmanych nastoletnich harcerzach z naszych Szarych Szeregów, którym polecono układać zwłoki w dole mogilnym. Pracę mogli skończyć dopiero wtedy, kiedy zostało w nim miejsce już tylko dla nich.
Jakkolwiek von dem Bach wydawał się wówczas zadowolony z egzekucji pojmanych polskich powstańców, wykonywanych z taką samą częstotliwością, z jaką przeprowadzano je wobec Rosjan, uznał, że mordowanie kobiet i dzieci jest nieproduktywne. Niektórych ocalałych wywieziono w kierunku zachodnim, do nowego niemieckiego obozu dla uchodźców w Pruszkowie. Inni – często byli to Żydzi podający się za gojów – unikali pojmania i docierali na nasz wyzwolony obszar, który robił się coraz mniejszy i łatwiejszy do obrony. Opowieści, które przynosili ze sobą uciekinierzy, nie tyle nas przerażały lub skłaniały do poddania się, ile raczej umacniały naszą determinację przetrwania tak długo, by nawet Stalin nie mógł nas już ignorować.
Himmler miał wówczas powiedzieć podchorążym Waffen SS, że w Warszawie toczą się najgorsze walki uliczne od czasów Stalingradu. Von dem Bach od samego początku zdawał sobie sprawę, że nie będzie żadnej drogi na skróty. Później był z siebie dumny, ponieważ odrzucił złożoną przez Luftwaffe propozycję, zakładającą wycofanie jego wojsk, by pozwolić lotnictwu bombardować nas tak długo, aż się poddamy. W tym czasie nie był to jednak taki trudny wybór. Czasy świetności Luftwaffe dawno minęły i nawet alianci – dysponujący znacznie potężniejszymi siłami powietrznymi – zauważyli, że samym bombardowaniem z powietrza nie da się wygrać bitwy lądowej. Świetnym przykładem było tu Monte Cassino – naloty nie wzruszyły nieugiętych niemieckich spadochroniarzy. Do tego potrzebna była polska piechota Andersa.
Piechota von dem Bacha nie dawała mu powodów do zadowolenia. Jego wątpliwości budziła w szczególności, i to niebezpodstawnie, marna skuteczność Rosjan Bronisława Kaminskiego. „Każdy strzela w innym kierunku i nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ma strzelać”, podsumował. Oddziały wsparcia Wehrmachtu narzekały ponadto na ich dodatkową aktywność; największą odrazę budziły gwałty i morderstwa popełnione w szpitalu onkologicznym. Skarżyli się głównie artylerzyści obsadzający działa samobieżne Sturmgeschütz (StuG) – były to siedemdziesięciopięciomilimetrowe armaty zamontowane na podwoziu czołgowym, w całości zakryte płytą pancerną.
Świadomy, że część jego wojsk pozostawia wiele do życzenia, von dem Bach ucieszył się, pozyskawszy doświadczonego byłego dowódcę dywizji Wehrmachtu. Generał brygady Günther Rohr wyróżnił się w maju 1940 roku, zajmując kluczową francuską pozycję w Ardenach. Jednak od tamtej pory jego szanse na rozwój kariery zniweczyły ostre ataki reumatoidalnego zapalenia stawów. Mimo to pomiędzy długimi okresami urlopów zdrowotnych brał na siebie wszelkie dostępne zadania i wyrobił sobie reputację człowieka, który potrafi optymalnie wykorzystać nawet najmniej obiecujący materiał. Rohr stacjonował wcześniej we Lwowie, gdzie nabyłem swoje pierwsze dziecięce doświadczenia z oblężenia. Na szczęście dla niego do miejsca, które naziści woleli nazywać Festung Lemberg, został wysłany zbyt późno, by obwiniano go za jego utratę, ale w samą porę, by zdążyć się stamtąd wydostać, zanim Sowieci domknęli okrążenie.
Powyższy tekst jest fragmentem książki:
Miesiąc później znalazł się na południu Warszawy jako dowódca jednostki nazwanej raczej nazbyt szumnie Kampfgruppe Rohr. Wzmocnić ją miały różne oddziały Wehrmachtu, w tym niewielka liczba piechoty. Ale oprócz obsługi StuG i służb zaplecza odpowiedzialnych za transport, logistykę i łączność większość żołnierzy pod jego dowództwem stanowili ludzie Kaminskiego. Tym razem jednak czary Rohra nie zadziałały – rosyjskim renegatom niezmiennie brakowało kompetencji.
Próbę wykorzystania ich do strzeżenia i administracji nowego obozu przejściowego i ośrodka tymczasowego dla cywilów w Pruszkowie, który założono na miejscu targu warzywnego zwanego Zieleniakiem, potraktowali jako kolejną zachętę do rabunku, gwałtu i mordu. Nie podjęto żadnych starań, by zapewnić tam podstawowe urządzenia sanitarne czy wodę pitną. Rozjuszyło to von dem Bacha i Rohra, ponieważ obóz ten miał być magnesem, który odciągnie cywilów od terytorium Armii Krajowej. Kiedy Rohr odwiedził Zieleniak, podeszło do niego kilka zrozpaczonych młodych Polek, błagając o ochronę, lecz ich dręczyciele natychmiast rzucili się, by je odciągnąć. Ludzi Kaminskiego rozpędziła w końcu seria puszczona nad ich głowami przez wywodzącą się z Wehrmachtu eskortę generała. Dla Rohra miarka się przebrała. Przekonał von dem Bacha, że w grupie bojowej nie ma miejsca dla Kaminskiego i jego brygady, należy więc znaleźć dla nich inne oddziały.
Kaminski miał już zbyt wiele za uszami, by zasługiwać za drugą szansę. Za plądrowanie groziła kara śmierci, a białoruski komendant zdążył przynieść Himmlerowi za dużo wstydu, by ten mógł dalej przymykać na niego oko. Pod koniec miesiąca ogłoszono, że generał brygady SS Bronisław Kaminski zginął w zasadzce polskich terrorystów w drodze na konferencję dowódców w Łodzi. A jednak jego domniemani zabójcy nie odtrąbili sukcesu, choć dysponowali przecież licznymi środkami masowego przekazu w kraju i za granicą. Mimo to kiedy pułkownika Frołowa i jego starszych oficerów zabrano na oględziny ostrzelanego pojazdu ich byłego szefa, sprawiali wrażeniem, że uwierzyli oficjalnej wersji zdarzeń. Prawdę mówiąc, nie mieli dużego wyboru. Niedługo później von dem Bach wysłał ich do słabo zaludnionej Puszczy Kampinoskiej położonej na północnych peryferiach miasta, gdzie próbował utworzyć kordon, który miał zapobiec przemytowi broni i ludzi do centrum Warszawy.
Nie to jednak było priorytetem von dem Bacha. Za swój najważniejszy cel Niemcy obrali przegonienie nas z pozycji, które zajmowaliśmy wzdłuż zachodniego brzegu Wisły, zapewniających Armii Czerwonej otwartą przeprawę na drugą stronę rzeki. Wśród nich najistotniejsze były, idąc z północy na południe, nadbrzeżne dzielnice: Żoliborz, Stare Miasto, Powiśle i Czerniaków, ciągnące się przez co najmniej trzy kilometry wybrzeża. Nieco na zachód od nich znajdowało się Śródmieście, gdzie spędziłem pierwszych pięć tygodni powstania. Pod swoją kontrolą mieliśmy również część Mokotowa, choć nie tę, w której mieszkała moja matka.
Von dem Bach zdecydował się zacząć od Starego Miasta, wraz z jego rozległym widokiem na Wisłę i mosty. Grupa bojowa Reinefartha z brygadą Dirlewangera na przedzie znajdowały się już u bram. Natknęły się tu jednak na inne okoliczności niż na Woli i szybko zaczęły ponosić ciężkie straty. Polacy górowali nad nimi liczebnie. Około siedmiu tysięcy polskich bojowników, w większości członków zgrupowania „Radosław” o bardzo wysokim morale, broniło blisko stu tysięcy cywilów (z których połowę stanowili uciekinierzy z zachodnich przedmieść). Reinefarth miał o połowę mniej ludzi, od których oczekiwano jeszcze przebicia się przez dobrze skonstruowane barykady. Te budowano na ogół wzdłuż jednej trzeciej długości ulicy, aby nadchodzący Niemcy weszli niczym przez lejek do strefy śmierci, gdzie można było ostrzeliwać ich z trzech stron. Kiedy traciliśmy terytorium, zazwyczaj udawało nam się je odbić, a czasami nawet przechwycić kilka cudownych, lekkich, szybkostrzelnych niemieckich karabinów maszynowych MG 42 oraz inne skarby. Raporty Bora do polskiego rządu emigracyjnego w Londynie były zwykle zwięzłe i taki był też ostatni, który kończył się zdaniami: „Wieczorem wyrównaliśmy sytuację serią kontrataków. Duże zniszczenia i straty w ludziach”.
Powyższy tekst jest fragmentem książki:
Pancerne jednostki wsparcia Reinefartha wzmocniono, by przełamać barykady. Oprócz dział samobieżnych StuG Niemcy dysponowali Hetzerami, użyczonymi im przez 9. Armię Nikolausa von Vormanna, która trudziła się, by utrzymać Rosjan na wschód od rzeki. Były to najnowsze niszczyciele czołgów w posiadaniu Wehrmachtu, podobnie jak StuGi skonstruowane przez osadzenie szybkostrzelnego działa na podwoziu czołgowym. Na szczęście dla nas Hetzery strzelały głównie pociskami przeciwpancernymi, które zazwyczaj przelatywały przez barykadę, nie wybuchając – jeśli więc nie trafiły bezpośrednio w człowieka, były stosunkowo nieszkodliwe. W każdym razie podatność na obrażenia obu tych pokracznych pojazdów gąsienicowych w walce na krótki dystans znacznie wzrosła, kiedy w nocy 12 sierpnia RAF dokonał dwóch zrzutów broni na Starówkę. Wewnątrz niektórych pojemników znajdowały się PIAT-y, ekwiwalent bazooki w piechocie brytyjskiej. Skrót PIAT pochodzi od angielskiej nazwy Projector Infantry Anti-Tank – granatnik przeciwpancerny piechoty. Do każdego z nich otrzymaliśmy sześć pocisków przeciwpancernych z głowicami kumulacyjnymi. Zawsze nam ich brakowało, choć razem z naszymi koktajlami Mołotowa i własnoręcznie robionymi granatami typu filipinka mogły znacznie utrudnić życie załogom Hetzerów i StuGów.
Jak to w życiu bywa, zaraz po otrzymaniu dostawy broni przeciwpancernej garnizon staromiejski poniósł swoją pierwszą poważną porażkę. Wczesnym wieczorem nastąpiła kolejna próba przełamania ważnej barykady przy ulicy Podwale. Tym razem trzy StuGi ostrzelały powstańców bez większych rezultatów, a nacierającej za nimi piechocie nie udało się przeprowadzić udanego ataku. Wówczas jednak Niemcy sprowadzili pojazd, który wyglądał jak mały czołg z otwartym dachem, przypominający bardziej ciągnik, z dużą sześcienną obudową silnika. Jedynym widocznym członkiem załogi był kierowca. Kiedy pojazd dostał się pod ostrzał karabinów maszynowych, kierowca zatrzymał go nagłym szarpnięciem przy samej barykadzie i uciekł.
Obrońcy rzucili się z radością na swoje trofeum. Po serii eksperymentów odkryto, że pojazd ma dwa biegi – do jazdy w przód oraz wstecz. Na krótką chwilę barykadę otwarto, po czym ciągnik wyruszył w stronę siedziby Bora w otoczeniu rosnących tłumów, gdyż tempo jego jazdy nie przekraczało prędkości marszu.
Bór znajdował się poza kwaterą i wracał właśnie pieszo ze swoimi adiutantami. Widząc przed sobą poruszenie, pospieszył, by zobaczyć, co się dzieje. Około minuty później, niemal dokładnie o godzinie dziewiętnastej, wybuchło blisko pięćset kilogramów materiałów wybuchowych zawartych w tym, co sprawiało wrażenie obudowy silnika. Zginęło około stu dwudziestu żołnierzy Armii Krajowej i niemal sześćdziesięciu cywilów. Dokładną liczbę trudno było ocenić. Wielu zostało rozdartych na strzępy. Bór i jego adiutanci wyszli bez szwanku, choć siła wybuchu zwaliła ich z nóg, a niektórzy z nich doznali lekkiego wstrząśnienia mózgu.
Maszyną, która wywołała ten zamęt, był pojazd niszczący marki Borgward. Niemcy posiadali także coś, co później mieliśmy widywać dużo częściej: pojazd Goliat, wyglądający jak model czołgu z pierwszej wojny światowej. Był o wiele za mały, by pomieścić jakąkolwiek załogę, i sterowano nim zdalnie za pomocą sześciusetmetrowego kabla. Doprowadziwszy go jak najbliżej celu, operator naciskał guzik detonujący materiały wybuchowe, których ilość nie przekraczała czwartej części ładunku Borgwarda. Eksplozja rozrywała na kawałki pojazd wraz z większością przedmiotów znajdujących się w jego najbliższym otoczeniu. Umieszczony we właściwym miejscu był w stanie poczynić dużo zniszczeń.
Borgward, o czym Bór przekonał się osobiście, był jeszcze bardziej skuteczny. Sterowanie nim było jednak znacznie trudniejsze, ponieważ z założenia miał być pojazdem wielokrotnego użytku. Kiedy kierowca zbliżył się do swojego celu na tyle, na ile starczyło mu odwagi, uciekał, operator zaś przesuwał pojazd jeszcze kawałeczek dalej za pomocą sterownika radiowego i wypuszczał ładunek. Przed jego detonacją wycofywał Borgwarda na bezpieczną odległość. Wówczas kierowca wracał do maszyny i odjeżdżał.
Powyższy tekst jest fragmentem książki:
Jest mało prawdopodobne, że Niemcy zamierzali wykorzystać Borgwarda w roli tak niszczycielskiego konia trojańskiego na ulicy Podwale. Szczytem ich ambicji było zapewne wysadzenie w barykadzie dość dużej dziury, by mógł się przez nią przedostać czołg. Zawiodło prawdopodobnie sterowanie radiowe. Później ładunek wybuchł albo dlatego, że był niestabilny, albo też za sprawą zirytowanego operatora, który ujrzawszy, że jego Borgward został przechwycony, zdecydował się mimo wszystko wysłać sygnał detonacji.
Poza tym przypadkowym sukcesem, w którym Bór omal nie stracił życia, Reinefarth nie miał wiele szczęścia. Jego ataki powstrzymywane były raz po raz, nawet kiedy zwiększał swoje siły o lekkie działa przeciwlotnicze czy miotacze ognia. Jednocześnie granatniki PIAT zbierały coraz większe żniwo wśród jego jednostek pancernych. Odpowiadał nalotami na tyle intensywnymi, na ile mógł sobie pozwolić w tych napiętych dla Rzeszy czasach. Stare drewniane konstrukcje na Starym Mieście były bardzo łatwopalne, a zrzucane ze sztukasów bomby zapalające wzniecały na rynku pożary. Mimo to morale większości ludności cywilnej ukrytej za kamiennymi murami wciąż było wysokie i nikt nie wzywał Bora do kapitulacji. Przeciwnie, powtarzano sobie, że wkrótce Rosjanie przekroczą Wisłę. Trzeba tylko wytrzymać jeszcze kilka dni.
W drugiej połowie sierpnia także Śródmieście znalazło się pod „ogniem nękającym”, jak zwą go artylerzyści. Po wydarzeniach, do których doszło na Starówce, niemal się z tego cieszyliśmy. Ostrzał prowadzono dwojakimi środkami. Nebelwerfer był wieloprowadnicową wyrzutnią rakiet. W locie pociski niosące materiały wybuchowe bądź zapalające wydawały charakterystyczny trzeszczący dźwięk. Amerykanie i Brytyjczycy nazywali je czasami „moaning Minnies” (z ang. „jęczące Maryśki”). My nazywaliśmy je „ryczącymi krowami”. Same rakiety miały dość małe gabaryty, były jednak skuteczne we wzniecaniu pożarów na wyższych piętrach budynków.
Na drugim końcu skali znajdowały się dwutonowe bomby rzucane na nas z moździerzy Karl Gerät. Zostały zaprojektowane z myślą o bunkrach na francuskiej linii Maginota, choć po raz pierwszy wykorzystano je w 1941 roku przeciwko sowieckim twierdzom Sewastopola i Brześcia Litewskiego. Były samobieżne, osadzono je na wielkiej ramie z podwoziem gąsienicowym. Miały prawie dwanaście metrów długości i wymagały kilku zmodyfikowanych czołgów do transportu amunicji oraz dźwigu, który unosił i ładował pociski. Sam moździerz wymagał dwudziestoosobowej załogi. W całym Wehrmachcie było tylko sześć takich dział i każde z nich miało swoją nazwę. Dwóm nadano imiona Adama i Ewy, a pozostała czwórka, podobnie jak opera Wagnera, upamiętniała starych bogów nordyckich: Ziu, Thora, Odyna i Lokiego.
Pierwszym, który przyjechał do Warszawy, był Ziu. Został rozstawiony w jednym z parków w zachodniej części miasta i 19 sierpnia był gotów do akcji. Ostatecznie sprowadzono trzy moździerze, choć przez większość czasu Niemcom wystarczały dwa. Trudno było je przygotować i naładować, wymagały też mnóstwo uwagi. W ciągu jednego dnia wystrzeliwały na ogół nie więcej niż trzy pociski, lecz to zdecydowanie wystarczało. Jedna bomba mogła doprowadzić do zawalenia się całego budynku, tym samym skazując nas na ciągnące się godzinami przeszukiwanie gruzów i nasłuchiwanie ocalałych uwięzionych w ruinach.
Większość z nas nie zdawała sobie jednak sprawy, że mogło być znacznie gorzej. Niemcy używali amunicji, której zadaniem było przebijanie grubych żelbetowych ścian bunkrów, wybuch następował zaś dopiero w środku. W mieście pełnym ceglanych kamienic bomby często spadały, nie wybuchając, przebijały jedynie kolejne piętra, by ostatecznie wylądować w piwnicy. Saperzy Armii Krajowej dokładali potem starań, byśmy zwrócili wrogowi najlepszą część pocisków, wyjmując z nich materiał wybuchowy i przekazując go do jednego z naszych zakładów produkcji broni. Ładunek z jednego pocisku wystarczył do wyprodukowania ponad trzech tysięcy granatów.
Powyższy tekst jest fragmentem książki:
Oczywiście nie zawsze mogliśmy się spodziewać, że tak się nam poszczęści, i liczba ofiar wśród cywilów w Śródmieściu rosła. Czasami pomagałem usuwać ciała z budynków i nie zawsze odbywało się to z taką godnością, jakiej bym sobie życzył. Pamiętam mdlący dźwięk, jaki wydawała głowa starszego mężczyzny, uderzająca schodek po schodku, kiedy ciągnąłem jego ciało na dół za nogi. Naszych zmarłych chowaliśmy na dziedzińcach, w ogrodach, a kiedy zabrakło nam miejsca – także pod chodnikami. Przed powstaniem jedynym martwym człowiekiem, którego widziałem z bliska, był mój ojciec i zdziwiło mnie, jak szybko przyzwyczaiłem się do tego widoku. Była to oczywiście konieczna praca. Musieliśmy odnaleźć ciała, zanim zrobią to szczury.
W miarę jak zwiększała się częstotliwość ataków artylerii i nalotów, rozwijał się labirynt podziemnych przejść. Zaczęło się od przebijania piwnic przez mieszkańców sąsiadujących budynków, którzy pragnęli uniknąć poruszania się po coraz bardziej niebezpiecznych ulicach na powierzchni. Wkrótce jednak to, co zaczęło się od dziur w ścianach piwnic, przerodziło się w oznaczone trasy z wypisanymi białą farbą nazwami ulic i strzałkami wskazującymi kierunki.
Miało to jednak także wady. Niektórzy ludzie, zwłaszcza rodzice z małymi dziećmi, zaczęli uparcie wieść życie jaskiniowców, wzbraniając się przed opuszczeniem piwnic i łączących je przejść. Zaczęto nazywać tę przypadłość „chorobą piwniczną”. Próby przekonania ich do wyjścia na ziemię, by zrobili coś pożytecznego – na przykład wygrzebali kawałki złomu do naszych szrapneli – spełzały na ogół na niczym. Byli to ludzie, dla których wojna toczyła się już długo, począwszy od oblężenia stolicy w 1939 roku, przez niepewne czasy okupacji, po najciemniejszy okres, jakim była rzeź Woli, i teraz mieli już dość. Pragnęli po prostu pozorów normalnego życia. Gdy powstanie się rozpoczęło, nie tylko oni wierzyli w rychłe zwycięstwo i zaprowadzenie pokoju. Gołym okiem widać było, że tak się nie stało. W przeciwieństwie do mieszkańców Starego Miasta, odwróconego plecami do rzeki i z Rosjanami w pobliżu, uważali wyzwolenie za znacznie mniej osiągalne.
Od czasu do czasu słyszeliśmy: „To wy zaczęliście walki. Wy je skończcie”. Lekceważyliśmy to. Szkoda nam było tych ludzi, lecz wiedzieliśmy, że zwyciężymy. Kiedy nie pracowaliśmy, odbywaliśmy ćwiczenia i śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Gdziekolwiek trzeba było ugasić ogień, my często stawaliśmy w łańcuchu ludzi z wiadrami. Pod koniec sierpnia wiadra zawierały jednak częściej piach aniżeli wodę; główna pompownia pozostawała w rękach niemieckich, przestały też działać główne kanały, niektóre zapchane ciałami. Warszawa stała już przed takim problemem podczas oblężenia w 1939 roku. Na nowo otworzono wykopane wówczas studnie – niektóre z nich były dziełem pracy niemieckich jeńców wojennych. Armia Krajowa wydała ponadto rozporządzenie, w którym nakazała wszystkim dozorcom odszukanie starych studni w ogrodach kamienic zbudowanych na ziemiach zamieszkiwanych przez ludzi od wieków. Mimo wszystko wody zawsze brakowało. Liczne kąpiele i prysznice, jakie w normalnych warunkach bierze się przy gorącej letniej pogodzie, były już teraz niewątpliwie wspomnieniem z przeszłości. Nie zanotowano jednak również żadnych zgonów wywołanych odwodnieniem.
Kiedy istniała taka potrzeba, Armia Krajowa wcielała się w rolę organu administracji cywilnej, a my dla własnego bezpieczeństwa patrolowaliśmy miasto przed intruzami z zewnątrz. Wszyscy, zarówno cywile, jak i wojskowi, potrzebowali przepustek, aby poruszać się pomiędzy obwodami, a od zmierzchu do świtu obowiązywała godzina policyjna. Barykady wewnętrzne obsadzone były przez całą dobę.
Każdy, kto poruszał się po wieczornej godzinie policyjnej, zatrzymywany był tradycyjnym zawołaniem: „Stać! Kto idzie?”.
Hasło i odzew zmieniały się codziennie i zazwyczaj zaczynały się tą samą literą: demokrata – doktor; Wilno – wolność. Od czasu do czasu wysyłano nas w roli wsparcia dla drużyn obsadzających barykady zewnętrzne. Ta propozycja była znacznie bardziej ekscytująca. Choć zazwyczaj dzielił nas nieduży skrawek ziemi niczyjej, wróg czasami zapuszczał się na tyle blisko, byśmy mogli wymienić się obelgami. Często dochodziło do tego z Ukraińcami służącymi w SS, ponieważ nasze języki są do siebie bardzo podobne.
– Podejdź bliżej, a dam ci possać swój karabin – wykrzykiwał któryś z nas.
– Wpuść mnie, zostawiłem buty pod łóżkiem twojej matki – nadchodziła odpowiedź.
Przykucaliśmy, ściskając broń, z nadzieją, że w końcu spróbują szczęścia. Ale rzadko do tego dochodziło. Byliśmy świadomi, że na samej Ukrainie milicja narodowa, walcząca raz u boku nazistów, a raz przeciwko nim, wykorzystała wojenne zamieszanie w zachodniej Galicji, by wymordować tysiące nieuzbrojonych polskich chłopów, a ocalałych wypędzić z ich ziemi.
Mimo to z przyjemnością wspominałem bitwy miniaturowych żołnierzyków, które odgrywałem ze swoim ukraińskim przyjacielem Zenkiem w ogrodzie stryja we Lwowie – choć generał tych wrogich oddziałów nazywał miasto Lwiw, a nad naszymi jedenastoletnimi głowami toczyła się prawdziwa wojna. Trudno zatem było mi żywić nienawiść do Ukraińców. Tak naprawdę niełatwo przychodziło mi żywić nienawiść wobec kogokolwiek, nawet Niemców. Z pewnością nie czułem jej do jeńców, których obserwowałem, gdy odchodzili spod budynku PAST-y. Chciałem jednak zaangażować się w coś bardziej emocjonującego niż to, co mogłem robić w Śródmieściu.
Pod koniec sierpnia dostałem swoją szansę.