W salonie pani Borgiewiczowej
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Janiszewskiej „Owoce zatrutego drzewa” (t. 1–3).
Wieczór muzyczny zgromadził w salonie pani Borgiewiczowej około trzydziestu osób, przeważnie weteranów podobnych zgromadzeń. Niekiedy pojawiały się nowe twarze, na ogół krewni lub znajomi stałych bywalców; tacy jednak rzadko ponawiali później swoje wizyty. Całe spotkanie zazwyczaj uświetniał występ jakiegoś pianisty, skrzypka, śpiewaka czy deklamatora (płci obojga), przeważnie mniej lub bardziej uzdolnionych amatorów. Profesjonalni artyści pojawiali się raczej sporadycznie i nie byli to w żadnym wypadku ci najbardziej znani wykonawcy pierwszoplanowych ról na scenach warszawskich teatrów, lecz aktorzy dalszego planu, których prawie nikt nie kojarzył z żadną rolą. Najczęściej jednak spotkania „artystyczne” sprowadzały się do popisów kilku panien na wydaniu, potem zaś odbywała się uroczysta kolacja. Czasem ktoś z towarzystwa próbował zarekomendować jakiegoś początkującego literata – wówczas po kilku muzycznych występach lub deklamacjach następowała krótka prezentacja onieśmielonego adepta (zdecydowanie rzadziej adeptki) połączona z odczytem fragmentu artykułu lub noweli jego (lub jej) autorstwa.
W takich okolicznościach zapraszano także żurnalistów związanych z „Kurierem”, „Gazetą Ilustrowaną” czy też innym pismem lub dziennikiem. Zdaniem Kingi dopiero wówczas zebrania w salonie ciotki nabierały rumieńców, a przynajmniej można było poznać zdecydowanie bardziej interesujących ludzi. Sama nigdy nie zgodziłaby się na żaden występ – w przeciwieństwie do Klementyny, która, zanim wyszła za mąż, uświetniła swym śpiewem kilka wieczorów. Na szczęście jednak jak do tej pory ciotka nie czuła potrzeby, aby w taki sam sposób zaprezentować talenty siostrzenicy. Żyjącej, jak powszechnie było wiadomo, na łaskawym chlebie w jej szacownym domu.
Siedząc obok kuzynki, Kinga z trudem powstrzymywała ziewanie. Tym razem Burgiewiczowa nie zaprosiła żadnego literata – zresztą ich obecność też nie zawsze gwarantowała, że będzie można usłyszeć cokolwiek bardziej oryginalnego – za to widownia została uraczona śpiewem panny Klotyldy Wolskiej, córki radcostwa Wolskich, która dopiero co wróciła z podróży zagranicznej, gdzie ponoć szkoliła głos i zapoznawała się z nowinkami świata artystycznego. Zdaniem Kingi zdecydowanie lepiej wypadła młodziutka akompaniatorka, która wraz z matką przyjechała do stolicy z zapadłej wioski gdzieś na Polesiu, aby spędzić kilka tygodni w Warszawie. I to właśnie jej gra sprawiła, że dało się jakoś wytrzymać nieznośnie piskliwe tony udające sopran, a wydobywające się z gardła panny Wolskiej.
Rzucając coraz mniej dyskretne spojrzenia na zasłuchane audytorium, Kinga próbowała odgadnąć prawdziwe myśli i refleksje kłębiące się w głowach słuchaczy. To także nie było szczególnie interesujące i ambitne zajęcie – choć już wielokrotnie wcześniej się do niego uciekała – niemniej przynajmniej ratowało ją przed zaśnięciem w pozycji siedzącej. A nie wszystkim się to udało. Na przykład stara pani Perlicka już drzemała i dopiero jej synowa, podchwyciwszy rozbawione spojrzenie Kingi, trąciła teściową ramieniem. Niewiele brakowało, a Kinga parsknęłaby śmiechem, w ostatniej chwili powstrzymał ją na wpół rozżalony, a na wpół karcący wzrok ciotecznej siostry. Trudno było oprzeć się spostrzeżeniu, że pod pewnymi względami Klementyna była uderzająco podobna do matki – oczywiście z czasów, gdy Maria Borgiewiczowa była dwadzieścia, trzydzieści lat młodsza. Świadczyły o tym zachowane fotografie. Jednak nawet i teraz podobieństwo wciąż było widoczne. Klementyna odziedziczyła po matce wysoki wzrost, kształtną, wyprostowaną sylwetkę (w przypadku Borgiewiczowej już wyraźnie zaokrągloną), gęste, kręcone, upięte nad karkiem blond włosy, a także duże, zielone oczy, w których jednak czaił się zupełnie inny wyraz.
Stanowczy i uważny w przypadku Marii Borgiewczowej, zaś znacznie łagodniejszy, nierzadko wręcz wylękniony – u jej córki. Odzwierciedlało to zresztą różnicę w charakterach obu kobiet, choć Klementyna robiła, co mogła, by naśladować matkę. Nie miała jednak jej siły i energii, nie miała w sobie nawet krzty przedsiębiorczości, z której jej rodzicielka była powszechnie znana, a ponieważ córka zdawała sobie sprawę z tych braków, często nie potrafiła zdobyć się na bardziej stanowcze działania i odwagę. Kinga czasami nawet z tego powodu współczuła kuzynce, choć wiedziała, że niepotrzebnie. Klementyna jakoś odnajdywała się w swojej roli i z pewnością nie przyjęłaby najmniejszych uwag ani wskazówek ze strony ciotecznej siostry. W każdym razie Kinga uznała, że nie warto podejmować takiej próby. No cóż, to ostatecznie twoje życie, twoja sprawa, kuzynko, myślała niejednokrotnie. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Czy nie szkoda ci jednak poświęcać życia wyłącznie na to, by wiecznie próbować wszystkich zadowolić? A mówiąc bez ogródek: by zadowolić matkę? Tak jakbyś niczego już więcej nie pragnęła w nim osiągnąć. Zresztą, twoja wola.
Już dawno porzuciła myśl, aby zaprzyjaźnić się z Klementyną. Kiedyś o tym marzyła – gdy jako ośmioletnia dziewczynka została przygarnięta przez wujostwo, początkowo najbardziej zależało jej na zdobyciu sympatii kuzynki. Nie znaczyło to, że nie dbała o akceptację pozostałych członków rodziny – przeciwnie, dokładała wszelkich starań, aby tak się stało, ale Klementynie przeznaczyła specjalne miejsce w swoim sercu. Dwa lata starsza kuzynka miała być towarzyszką zabaw, powierniczką sekretów, prawdziwą przyjaciółką. Tak się jednak nie stało. Kinga dość szybko się zorientowała, że Klementyna nie była zainteresowana zacieśnianiem więzów między nimi, bo nie życzyła sobie tego jej matka. A życzenie matki było dla niej święte. Nawet jeśli odbierało jej własną wolę. Tak czy inaczej, Burgiewiczowa dopięła swego, jej córka nie zbliżyła się do swojej ciotecznej siostry, nawet nie czuła takiej potrzeby. Kinga pogodziła się z tym faktem, a żal, który początkowo z tego powodu odczuwała, z biegiem lat stawał się coraz mniej dotkliwy, aż wreszcie prawie zupełnie zniknął. Teraz co najwyżej dziwiła się, że tak jej niegdyś zależało na tej przyjaźni. Wystarczyło dłużej przebywać w towarzystwie kuzynki, słuchać jej, by pragnęła znaleźć się daleko. Co nie było łatwe, zważywszy na częste wizyty Klementyny, podczas których wręcz wyłaziła ona ze skóry, by naśladować i zadowolić matkę.
– Nie powinnaś spóźniać się na przyjęcia wydawane przez drogą mamę – odezwała się z nutką przygany w głosie, gdy tylko popis radcówny Wolskiej dobiegł wreszcie szczęśliwego końca. – Biedna mama była tym bardzo strapiona. Wystarczy, że ojciec tak lekko traktuje jej starania; ty przynajmniej mogłabyś jej tego oszczędzić.
Kinga, która nie przyłączyła się do gromkich oklasków, z trudem stłumiła kolejne ziewnięcie.
– A jakie to starania masz na myśli? – spytała z pozorną uprzejmością. Widząc zaś, że jej pytanie wprawiło Klementynę w lekką konfuzję, dodała nieubłaganie, jakby chciała o czymś przypomnieć: – Wspominałaś coś o wysiłkach swojej matki, mogłabyś to sprecyzować?
Zirytowała tym Klementynę, która popatrzyła na nią z oczywistą przyganą.
– No wiesz, nie udawaj, że nie rozumiesz. Moja droga mama robi, co może, by jej salon był atrakcyjnym miejscem spotkań. I może gdybyś rozejrzała się wokół…
– Zrobiłam to. To znaczy rozejrzałam się wokół. Musiałam się czymś zająć, by nie zasnąć – odparła z udanym spokojem Kinga, choć tym razem i ona się zirytowała. – I wiesz co? Wciąż widzę te same twarze, tych samych mało interesujących ludzi. Wszyscy inni, którzy od czasu do czasu się tu pokazywali, więcej już nie wracali. I nie łudź się, wcale nie dlatego, że po raz drugi już ich nie zaproszono. Jest tyle innych salonów w tym mieście, nawet nie masz pojęcia, ile ciekawych rzeczy się w nich dzieje.
– A skąd ty możesz o tym wiedzieć… – Lekki rumieniec na twarzy Klementyny świadczył o tym, jak dotknęła ją ta opinia.
– Nie żyję przecież na pustyni. To i owo wpadnie mi w ucho.
– Czy wtedy, gdy godzinami snujesz się nie wiadomo gdzie?
– Gdybyś ty więcej wychodziła i przebywała wśród ludzi, także niejednego byś się dowiedziała – odparła.
– Wychodzę do ludzi i przebywam w towarzystwie! – Klementyna oburzyła się na tak jawną niesprawiedliwość.
– Nie, kuzynko. To nie to samo. Zamknęłaś się lub pozwoliłaś się zamknąć w szklanej bańce w towarzystwie podobnych do siebie ludzi. To powoduje, że nie dostrzegasz, jak bardzo interesujący mogą być ci wszyscy, których nie chcesz poznać.
– O mój Boże, te twoje określenia – skrzywiła się z nieskrywanym niesmakiem Klementyna. W tym momencie wyglądała jak matrona, i nie tyle była podobna do matki, co wręcz taka sama. Różnica dwudziestu paru lat między nimi jakby przestała istnieć.
Patrząc na nią, Kinga nie mogła zapanować nad uczuciem grozy, ale i pewnej… litości.
– Nie widzę twojego męża – odezwała się po krótkiej chwili milczenia. – Nie mógł przyjść? – Musiała w duchu przyznać, że zabrzmiało to złośliwie. Zwłaszcza że nieobecność Aleksandra wcale jej nie zaskoczyła.
– Nie. Jest bardzo zajęty w swoim gabinecie – odparła chłodno Klementyna, wachlując się przy tym energiczniej, niż pozwalały zwyczaje.
Kinga poszła jednak jej śladem; w salonie zrobiło się wyjątkowo duszno. Ciotka, póki mogła, strzegła domu przed przeciągami i wychłodzeniem, tym razem jednak nieco przesadziła w tych staraniach. Świadczyły o tym zaczerwienione twarze niektórych dam i kropelki potu na czole Klementyny.
– Poproszę, aby otworzono okna – rzekła Kinga. Policzki kuzynki wydały jej się bardziej purpurowe niż pozostałych zebranych. Nawet ją to zaniepokoiło. – Słabo ci, kuzynko?
– Nie, proszę, nie rób zamieszania, nic mi nie jest – zaoponowała natychmiast Klementyna, rozglądając się z pewnym zaniepokojeniem i zawstydzeniem. Reakcja ta zresztą nie zaskoczyła Kingi; kuzynka nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Niegdysiejsze występy podczas wieczorków muzycznych kosztowały ją zawsze wiele nerwów, by nie rzec udręki, tyle że nigdy nie potrafiła odmówić matce. W każdym razie Kinga postanowiła dać jej już spokój.
– Dobrze. Jak sobie życzysz. A jak przebiegają przygotowania do podróży?
– Do podróży? – Wachlarz w dłoni Klementyny na moment się zatrzymał.
– Do Krakowa. Przecież niedawno utrzymywałaś…
– Nie jadę do Krakowa.
– Nie jedziesz? – Tym razem Kinga nie potrafiła ukryć zaskoczenia. – Wydawało mi się, że bardzo cieszyłaś się perspektywą wyjazdu. Czy… Czy coś się stało?
W odpowiedzi Klementyna rzuciła jej spojrzenie, w którym można było dostrzec zarówno wahanie, jak i zażenowanie, lecz niewykluczone, że przemogłaby się w końcu i powiedziała coś więcej na temat zmiany swoich planów, gdyby ni stąd, ni zowąd nie pojawiła się przy nich Burgiewiczowa. Ciotka nie posiadała zbyt wielu godnych uwagi cech – na ogół była dość pospolita i raczej przewidywalna – poza jedną bez wątpienia niezwykłą, acz irytującą zdolnością. Otóż potrafiła w najmniej spodziewanym momencie pojawić się tam, gdzie nikt jej akurat nie oczekiwał. Dosłownie wyrastała spod ziemi. Czym, rzecz jasna, wprawiała w konfuzję osoby prowadzące na przykład bardzo poufną konwersację.