W obozie księcia Bolesława
Ten tekst jest fragmentem książki Roberta F. Barkowskiego „Odsiecz. Powieść historyczna z czasów piastowskich”.
Słowiańskie plemię Milczan zasiedlało południowo-wschodni zakątek Połabia, u źródeł Szprewy. Od południa sąsiadowali z Czechami, od zachodu z Głomaczami, od północy z Łużyczanami, od wschodu z plemionami polskimi. Mową i obyczajami najbardziej z plemionami czeskimi spokrewnieni. Ich głównym ośrodkiem grodowym był Budziszyn, rozłożony na skalistym płaskowyżu urozmaiconym falistymi wzniesieniami. Płaskowyż od zachodu i północy graniczył z wartką wodą Szprewy. Mury miasta schodziły tam bezpośrednio nad brzeg rzeki. Miasto składało się z obszernego grodu chronionego wysokimi wałami obronnymi i położonego wewnątrz kompleksu zamkowego otoczonego własnym murem. Na zewnątrz wałów obronnych, po wschodniej i południowej stronie, rozciągały się zabudowania kilku podgrodzi. Od niedawna powstawały także nowe podgrodzia na zachodzie, po drugiej stronie Szprewy, dla których wybudowano kilka mostów ułatwiających codzienny ruch.
Na terenie zamkowym dominował wielki kasztel określany przez Milczan mianem Hród, z wysoką, narożną wieżą zwaną Wieżą Rzeczną, z racji tego, że wbudowana była w mur obronny wcinający się w tym miejscu w nurt Szprewy oblewającej wieżę z trzech stron. Na dziedzińcu, naprzeciwko kasztelu, wznosiła się niewielka, ale pojemna rotunda kościelna pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny.
Podgrodzie pokryte było licznymi ciasno pobudowanymi domami, poprzecinane krętymi uliczkami wijącymi się w górę i w dół pagórkowatym terenem. Na najwyższym wzniesieniu podgrodzia, zwanym Górą Pomyłek, znajdował się targ mięsny i kościół pod wezwaniem świętego Piotra, wybudowany z inicjatywy miśnieńskiego biskupa Idziego. Za kościołem rozłożony był kolejny plac targowy, największy w Budziszynie, stąd zwany Głównym. Place targowe, kościoły i mnogość domostw świadczyły o dobrobycie i zamożności mieszkańców, które brały się bez wątpienia z sąsiedztwa z największym traktem kupieckim ówczesnej Europy, którego początki sięgają drogi budowanej w starożytnych czasach przez legiony rzymskie. Trakt ów, zwany przez Rzymian Via Regia, ciągnął się od Hiszpanii, poprzez królestwa Franków Zachodnich, cesarstwo niemieckie i tutejsze Połabie, dalej przez polskie: Zgorzelec, Wrocław i Kraków aż do Kijowa u Rusów. Niedaleko na zachód od Budziszyna Via Regia przecinał inny prastary trakt kupiecki, sięgający od Szczecina do Rzymu, zwany Via Imperii.
Nie dziwi zatem, skąd brało się bogactwo mieszkańców Budziszyna. Nie dziwi również, dlaczego sąsiedzi uparcie dążyli do zapanowania nad ziemią Milczan i Budziszynem. Któż by zrezygnował z kontroli ośrodka przynoszącego niebagatelne dochody?
Przed kilkoma wiekami Milczanie znosili cierpliwie
wędrujące po ich ziemi rozmaite plemiona germańskie, które kierowane
niezrozumiałymi emocjami i dążeniami przesuwały się raz tu, raz tam, po czym
znikały i życie Milczan toczyło się dalej utartym trybem. Znosili czas jakiś
również wojownicze armie Węgrów, przechodzących przez ich ziemie w trakcie
licznych najazdów na tereny niemieckie. Ba, zaprzyjaźnili się nawet z Węgrami,
użyczając im gościny. Przed stu laty na Połabie wkroczył król niemiecki Henryk
Ptasznik i wolność Milczan poszła w zapomnienie. Później do podbojowych zapędów
Niemców dołączyły najazdy Czechów i Polaków. Ostatni udzielny władca Milczan
panujący na Budziszynie, Dobromir, nie był nawet rodowitym Milczaninem –
pochodził ze stodorańskiej dynastii w Brennie. Dobromir, pan szlachetny i
czcigodny, jak o nim mawiano, zapewnił sobie spokój, wydając córki za ościennych
władców: Emnildę za polskiego Bolesława, inną za niemieckiego Guncelina,
margrabiego Miśni.
W Budziszynie wszystko się zaczęło, w Budziszynie wszystko się zakończy. Siedemnaście lat trwającej z przerwami wojny pomiędzy Bolesławem a Henrykiem, pomiędzy władcą Polski a niemieckim władcą cesarstwa. Działania zbrojne rozpoczął Bolesław, zajmując miasto w 1002 roku. Wojnę zakończy pokój, którego podpisanie pomiędzy Bolesławem a najwyższymi rangą przedstawicielami cesarstwa zaplanowano na piątek trzydziestego stycznia 1018 roku w Budziszynie. Jak zapisał przysłany z Merseburga mnich, mający dla potrzeb kroniki tamtejszego biskupa Thietmara zanotować przebieg zawierania układów: In civitas Budusin: Ad initium belli – Finis belli. Koniec wojny między Polską i Niemcami. Koniec wojny zwycięskiej dla Polski.
Budziszyn przygotowywał się na wielkie uroczystości i przyjęcie wspaniałych gości. Bolesław pojawił się w mieście przed kilkoma dniami wraz z synami Mieszkiem i Ottonem, półtorarocznym wnukiem Kazimierzem Karolem oraz elitą świeckich i duchownych możnych państwa. Wśród nich znajdował się arcybiskup Gniezna Radzim, brat przyrodni świętego Wojciecha.
Miasto pękało w szwach od przybyłych gości. Wielu przyjezdnych rycerzy opłaciło kwatery u mieszkańców. Sam Bolesław z rodziną i najważniejsi znaczeniem możni rozgościli się w zamku. Przedpola miasta usiały liczne namioty pocztów, giermków i służących. Dodatkowo pod Budziszynem obozowały niewielkie kontyngenty oddziałów reprezentujących plemiona Połabia włączone w granice Polski: Łużyczanie, Milczanie, Szprewianie, południowi Wkrzanie. Nie zabrakło również skromnego oddziału jazdy sojusznika Polski na Połabiu – Stodoranii. Bolesław zamierzał ich wszystkich, razem z oddziałami polskimi, ustawić w paradzie wojskowej przed wjazdem do miasta – dla zaimponowania cesarskiej delegacji
Dwa dni przed terminem podpisywania pokoju, środowego poranka dwudziestego ósmego stycznia roku Pańskiego 1018, na podgrodziu w Budziszynie wybuchła wielka bijatyka pomiędzy piastowskimi tarczownikami a miejscowymi wietnikami, czyli wywodzącymi się z połabskich kmieci wojownikami zawodowymi, rekrutującymi się z podgrodzi i okolicznych osad. Na szczęście nie sięgnięto po oręż, ale i tak krwi mnóstwo upłynęło z połamanych nosów i wybitych zębów. Jak do tego doszło? Bolesław rozdzielił pomiędzy zebrane wojska jeńców wojennych – ale jedynie lutyckich wojowników – których nazbierało się w Budziszynie przez tyle lat wojny. Każdy, od rycerza do zwykłego tarczownika, otrzymał jeńca. Wtorkowego wieczora wyszynki i karczmy miasta pękały od nadmiaru ucztujących. Nie inaczej działo się w największej karczmie Budziszyna, położonej po zachodniej stronie podgrodzia, którą przepełniali wymieszanymi nawzajem tarczownicy i wietnicy. Przyśpiewki, hulanki, świętowanie. Braterstwo między plemionami, Polacy i Połabianie, nadzwyczaj przyjazna atmosfera.
Przy którejś ławie dwaj młodzieńcy, tarczownik i wietnik, gdy już im na dobre zamąciło w głowach od trunków, prowokowali się nawzajem przechwałkami. Poszło o spór, że niby który z lutyckich jeńców, w których posiadanie weszli, lepszy, ten od wietnika, czy ten od tarczownika. Od słowa do słowa, coraz buńczuczniej się przekomarzając, postanowili zmierzyć jeńców w pojedynku. Wnet do zakładu dołączyli kolejni kompani. Postanowiono ostatecznie, że dziesięciu jeńców od wietników zmierzy się z dziesięcioma jeńcami od tarczowników. Głupota udzieliła się wszystkim i w całej karczmie zawierano zakłady, kto wygra. Tym sposobem, pomimo uprzedniego bratania się nawzajem, tarczownicy i wietnicy podzieli się na dwa obozy. O pojedynku na oręż nie było mowy, chociaż wszyscy porządnie trunkami spojeni, żaden nie poważyłby się pogwałcić rozporządzenia Bolesława, że podczas uroczystości pokojowych w Budziszynie burdy z bronią w ręku śmiercią będą karane. Postanowili, że jeńcy będą się ścigać po chodniku za blankami na zwieńczeniu murów łączących dwie baszty po zachodniej stronie. Szerokim na dziesięć kroków i długim na ponad sto pięćdziesiąt kroków. Biegać mieli parami, każdorazowo jeden od wietników i jeden od tarczowników. Chodnik na zwieńczeniu muru wysoko, stąd mniemano, że jeńcy nie mają możliwości ucieczki. Zresztą wyjść z baszt strzegli strażnicy.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Roberta F. Barkowskiego „Odsiecz. Powieść historyczna z czasów piastowskich” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Roberta F. Barkowskiego „Odsiecz. Powieść historyczna z czasów piastowskich”.
Prosto z karczmy, przehulawszy całą noc i poranek,
udali się wszyscy tłumnie w kierunku murów. Zebrali się u podnóża, od strony
placu targowego. Szczęście mieli, że w kościele po drugiej stronie placu
rozpoczęło się już nabożeństwo i nikt z możnych, łącznie z Bolesławem, nie
dojrzał ich zamiarów. Jedynie otaczający kościół gwardziści Bolesława zwani
Krwawymi Skrzydłami spozierali na ich krzątaninę, ale bez większego
zainteresowania. Przyprowadzono wybranych jeńców i rozpoczął się pojedynek.
Pierwsza para – wygrał jeniec wietnika. Druga para – ponowna wygrana
wietknikowego jeńca. To samo w trzeciej, czwartej, piątej i szóstej parze.
Wtedy mocno niezadowoleni tarczownicy nabrali nieokreślonych podejrzeń. Doszło
do pierwszych sprzeczek. Któryś z basztowych strażników, zanosząc się śmiechem,
zakrzyknął, że tarczownicy dali się nabrać jak stare, ślepe osły, bo im
wietnicy do ścigania Biegaczy wystawili.
Od słowa do słowa, usłużni strażnicy wyjaśnili tarczownikom, kim są Biegacze. Biegacz to specjalność niektórych plemion Połabia. Zostać Biegaczem to marzenie wielu młodzieńców, ale niewielu przechodzi z powodzeniem okres szkolenia. Gdy już któryś spełni wszystkie próby, zostaje Biegaczem. Wtedy zajmuje szczególne, znaczące stanowisko w obrębie osady, grodu, plemienia. Na obszarach środkowego Połabia, tam gdzie bagienne lasy Szprewy, gęste puszcze Wkrzanów, Redarów, Tolężan, Morzyczan, topieliska nad Odrą – tam nie ma gońców czy posłańców na koniach, są za to Biegacze. Tamtędy nie przedrze się żaden jeździec, w przeciwieństwie do Biegacza. Ten bardzo szybko dotrze do punktu docelowego, pokona wszystkie przeszkody terenu. Ominie zasieki, przeciśnie się przez leśne gęstwiny, po tajemnych groblach przebędzie bagna i trzęsawiska, przepłynie rzeki i jeziora. Cały czas w biegu. W czasach pokoju Biegacze utrzymują łączność między osadami, w czasie wojennym roznoszą meldunki między oddziałami.
Milczanie w Budziszynie służący w oddziałach wietników, jako rodowici Połabianie, wiedzieli doskonale, kim są Biegacze, a polscy tarczownicy nie mieli o tym żadnego pojęcia. Poczuli się oszukani. W zmieszanym tłumie zebranych tarczowników i wietników wybuchły pierwsze przepychanki i wyzwiska. W międzyczasie pobiegły ostatnie pary, do dziesiątej. Wygrali oczywiście Biegacze. Tarczownicy zarzucili wietnikom oszustwo, tu i ówdzie dochodziło do wzajemnej szarpaniny. Wtedy stało się najgorsze. Zgromadzeni na murze przy baszcie jeńcy biorący udział w wyścigu wykorzystali powstały zamęt i nieuwagę strażników i powyskakiwali przez otwory między blankami na drugą stronę muru, na zewnątrz miasta. Lutycy zauważyli, że na zewnątrz do podnóża murów przylegają zbite w długi szereg chałupy pokryte grubą warstwą słomianych dachów, więc zaryzykowali skoki na miękką słomę. Strażnicy podnieśli alarm. Tymczasem okazało się, że chaty pod murem skrywały domy nierządnic. Lutycy spadli na dachy, lądując na słomie i wpadając do środka. Z chat wyskoczyły gołe dziewuchy i chłopy, wrzeszcząc z przestrachu. Między rozbieganą grupą gołych nierządnic i ich klientów Lutycy przedzierali się w kierunku rzeki, po czym wskoczyli do wody, przepłynęli na drugą stronę Szprawy i umknęli z szybkością chyżych jeleni w stronę lasów.
Niektórzy wietnicy i tarczownicy zaprzestali chwilowo szarpania się nawzajem i rzucili się do bramy, by wyłapać uciekinierów. Wszystko na nic. Kłótnia na placu przemieniła się w masową bójkę, tarczowników ogarnął szał i rzucili się gromadnie na wietników. Postawiony w stan alarmu garnizon grodu trudził się z przywracaniem porządku, z mozołem rozszczepiając skłębione w zacietrzewieniu ciała. Na którejś z baszt wbudowanych w okalające Budziszyn mury puściły strażnikom nerwy. Uwiesili się wszyscy na sznurze ostrzegawczego dzwonu, wprawiając go w oszalałe trzepotanie.
Biegacze, a polscy tarczownicy nie mieli o tym żadnego pojęcia. Poczuli się oszukani. W zmieszanym tłumie zebranych tarczowników i wietników wybuchły pierwsze przepychanki i wyzwiska. W międzyczasie pobiegły ostatnie pary, do dziesiątej. Wygrali oczywiście Biegacze. Tarczownicy zarzucili wietnikom oszustwo, tu i ówdzie dochodziło do wzajemnej szarpaniny. Wtedy stało się najgorsze. Zgromadzeni na murze przy baszcie jeńcy biorący udział w wyścigu wykorzystali powstały zamęt i nieuwagę strażników i powyskakiwali przez otwory między blankami na drugą stronę muru, na zewnątrz miasta. Lutycy zauważyli, że na zewnątrz do podnóża murów przylegają zbite w długi szereg chałupy pokryte grubą warstwą słomianych dachów, więc zaryzykowali skoki na miękką słomę. Strażnicy podnieśli alarm. Tymczasem okazało się, że chaty pod murem skrywały domy nierządnic. Lutycy spadli na dachy, lądując na słomie i wpadając do środka. Z chat wyskoczyły gołe dziewuchy i chłopy, wrzeszcząc z przestrachu. Między rozbieganą grupą gołych nierządnic i ich klientów Lutycy przedzierali się w kierunku rzeki, po czym wskoczyli do wody, przepłynęli na drugą stronę Szprawy i umknęli z szybkością chyżych jeleni w stronę lasów.
Niektórzy wietnicy i tarczownicy zaprzestali chwilowo szarpania się nawzajem i rzucili się do bramy, by wyłapać uciekinierów. Wszystko na nic. Kłótnia na placu przemieniła się w masową bójkę, tarczowników ogarnął szał i rzucili się gromadnie na wietników. Postawiony w stan alarmu garnizon grodu trudził się z przywracaniem porządku, z mozołem rozszczepiając skłębione w zacietrzewieniu ciała. Na którejś z baszt wbudowanych w okalające Budziszyn mury puściły strażnikom nerwy. Uwiesili się wszyscy na sznurze ostrzegawczego dzwonu, wprawiając go w oszalałe trzepotanie.
Wrzawa, harmider i przeraźliwe bicie basztowego dzwonu dotarły do pobliskiego kościoła stojącego na wzniesieniu we wschodnim rogu rozległego placu targowego podgrodzia i wypełnionego po ostatni zakątek uczestnikami mszy. Wśród nich książę Bolesław z rodziną, świecka i duchowna elita państwa, przedstawiciele ważnych rodów, najmożniejsi wasale, kilku gości z zagranicy. Natychmiast przerwano poranne nabożeństwo, drzwi kościoła rozwarły się gwałtownie, wypuszczając na zewnątrz zdezorientowany tłum wiernych. To nie żarty! W kościele wszyscy bezbronni, prawo nakazywało broń przed kościołem składować. A tu na alarm biją, zdradziecki najazd, zamach na władcę! Jak najszybciej za miecze chwytać! Gdzieś ktoś zakrzyknął, że pokój zerwany, cesarz na czele potężnej armii pod miasto podchodzi. Podobno widziano też nieprzeliczone zastępy Lutyków z powiewającymi pogańskimi sztandarami. Zauważono również czeską jazdę…
Krwawe Skrzydła, osławiona gwardia Bolesława będąca niejako elitarną drużyną księcia, otoczyli wysypujących się z kościoła ludzi szczelnym, głębokim na trzy szeregi ochronnym kordonem sczepionych tarcz i obnażonych mieczy.
– Na placu wielka bijatyka – meldował Bolesławowi nadbiegły gwardzista, łapiąc haustami powietrze. – Rzucili się na siebie niczym opętane złym miodem niedźwiedzie, zwykłe woje, połabskie i nasze. Wojownicy garnizonowi usiłują opanować sytuację.
Jednak nic nie wskazywało na rychłe zakończenie bójki, pomimo ofiarnego trudu garnizonowej straży. Na szczęście wśród zebranych pod kościołem opadła początkowa panika. Żaden najazd, żadna zdrada. Tu i ówdzie pobrzmiewały już pierwsze żartobliwe przycinki.