W drodze do Theresienstadt
Piąta
Pobudka, wstawać! O szóstej zbiórka. Myjemy się w pośpiechu, dziś tylko trochę się ochlapać, twarz i ręce. Potem pójść po kawę, napełnić termosy, żeby mieć coś ciepłego w pociągu. Spakować się, obuć, ubrać i czekać na swoją kolej.
„Achtung, Achtung!! Wszyscy do numeru 50 zbiórka, pozostali zostają na swoich miejscach”. Godziny mijają, czekamy. „Achtung! Do 150, 200, 300, 500”. Mam numer 520. Jesteśmy gotowi, czekamy na komendę. „Achtung! Wszyscy do numeru 550”. Idziemy. Prowadzą nas na podwórze, stoi tam już kilkaset osób z transportu. Zajmujemy wskazane miejsce.
Po godzinie wszyscy z tysiąca skierowanych do transportu stoją na podwórzu w grupach po pięćdziesiąt osób. Każdej grupy pilnuje kilku niemieckich żołnierzy z obnażonymi bagnetami. Uwaga, wszystko ucicha. Na środek podwórza wychodzi niemiecki oficer (czy kto to tam jest) i szykuje się do dłuższej przemowy. Grobowa cisza. Na dziedzińcu rozlega się tylko jego donośny głos.
Udziela nam instrukcji przed podróżą, a potem dowiadujemy się czegoś, co wszystkich zaskakuje. To znaczy zaskoczyłoby, gdyby to była prawda. Tylko że my, niestety, od dawna wiemy, co myśleć o takich słowach i obietnicach, bo nie raz mieliśmy okazję przekonać się, ile są warte.
Wyjeżdżamy do nowej ziemi, gdzie nikt nie będzie nas prześladował i gdzie zaczniemy nowe życie. Będą się o nas troszczyć, będzie nam tam dobrze. Możemy być wdzięczni, że znaleźliśmy się wśród pionierów, którzy pomogą w budowie Getta i przygotują je na przyjęcie pozostałych, którzy wkrótce podążą za nami. Opowiadają nam takie bajeczki. Szkoda tylko, że nic się nie zgadza z wiadomościami, przysłanymi nielegalnie z Terezina. Patrzymy na mówcę, a w duchu zastanawiamy się, jak długo jeszcze może tak gadać.
Ósma
Koniec przemowy, pierwsza „kolumna” wyrusza na dworzec. Spoglądamy niecierpliwie na wychodzących. Jesteśmy przemarznięci, chcielibyśmy już siedzieć w pociągu. Przestępujemy z nogi na nogę, odliczamy minuty. Wskazówka zegarka robi już drugie kółko, a my wciąż tkwimy w tym samym miejscu.
Wychodzimy na ulicę. Przed nami i za nami idą lub jadą na rowerach żołnierze. Przechodnie zatrzymują się, przyglądają się nam z ciekawością. Niektórzy mają nawet łzy w oczach, niejeden przystaje z otwartymi ustami, jakby zobaczył ducha. Widocznie nie wyglądamy zwyczajnie, jeszcze nie co dzień zdarza się prażanom ujrzeć w środku miasta, w biały dzień, grupę ludzi, którzy w eskorcie żołnierzy dźwigają na plecach cały swój dobytek. Bez różnicy, starcy i dzieci, z gwiazdami i numerami transportowymi na ubraniach. To chyba nie lada widok, ale na mieszkańcach domów w sąsiedztwie targów nie musi robić wrażenia, bo ostatnio zdarza im się to widzieć dość często.
Nie zauważamy ciekawskich spojrzeń, myślami jesteśmy daleko. Przecież nie wiemy, gdzie będziemy dziś spać, czy nie rozdzielą rodzin, co będziemy jeść jutro i tak dalej. Jeszcze ostatnie spojrzenia na praskie ulice. Kto wie kiedy i czy w ogóle jeszcze je zobaczymy. Ostatni spacer po Pradze. Wielu, ba, na pewno wszyscy płaczą w duchu, ale nie okazujemy wzruszenia. Żeby Niemcy się cieszyli? Nigdy! Wszyscy mamy dość sił, by się przemóc. Czy mamy się wstydzić za nasz wygląd? Za gwiazdy? Numery? Nie, to nie nasza wina, za to powinien się wstydzić ktoś inny. Świat jest naprawdę dziwny.
Dworzec. Prowadzą nas, a raczej ładują do jednego z pustych wagonów. Poza tym nie zawracają sobie nami głowy. Siadamy, każdy na miejscu oznaczonym swoim numerem. Pod siedzeniami i nad nimi umieszczamy bagaże. Wreszcie możemy zdjąć okrycia, zimne powietrze szybko ogrzewa się od oddechów tylu ludzi. Na zewnątrz harmider, nadchodzą kolejne grupy.
Jedenasta
Wszyscy z tysiąca podróżnych zajęli już swoje miejsca. Czemu więc nie jedziemy? Wagony pozamykane, w każdym jest przydzielony porządkowy, na schodach stoją uzbrojeni żołnierze.
Dlaczego nie ruszamy? Czy dlatego, żebyśmy mogli się jeszcze napatrzeć na Pragę? Dziękujemy uprzejmie, cóż za wspaniałomyślność. Jaki sens wyglądać przez zamknięte okna? Nie wolno ich otwierać. Boże, już ani chwili dłużej nie dręczcie nas oczekiwaniem.
Pociąg powoli rusza z miejsca. Czy naprawdę jedziemy? Nie, znowu stanął, wraca na stację. Znów czekamy. Wszyscy siedzą już na swoich miejscach, wielu otwiera chlebaki i zabiera się do jedzenia.
Znów stukot kół, już, już myślimy, że jedziemy, ale i tym razem pisk hamulców. To jeszcze gorsze, niż stać w jednym miejscu. Może teraz? Znowu nic. I nadal nic. Tu, tam, z powrotem, kręcimy się w kółko.
Dwunasta
Dwie godziny w pociągu. Znów ruszamy ze stacji, mijamy dworzec, ale tym razem już nie wracamy, przeciwnie, pociąg nabiera prędkości. Wszyscy ucichli. Chcieliśmy wreszcie odjechać, ale teraz, gdy naprawdę jedziemy, ogarniają nas złe przeczucia.
Już nigdy nie zobaczymy Pragi. Nigdy! Czemu pociąg tym razem nie wraca? Tylko ten jeden, jedyny raz. Pozwólcie nam ostatni raz pożegnać się z Pragą. Z najdroższą, ukochaną Pragą, jeszcze jeden ostatni raz powiedzieć jej: „Żegnaj”.
Lecz pociąg nie wraca, nie zatrzymuje się, bezlitośnie pędzi przed siebie, bez zatrzymania…
Praga jest już daleko. Fabryki i kamienice ustąpiły miejsca małym wiejskim domkom, a brudne ulice – bezkresnym połaciom zaśnieżonych pól. Praga jest daleko. Zły nastrój odrobinę się poprawia.
Nie myślimy już tak wiele o tym, co było, tylko o tym, co będzie. Znów zmartwienia i niepotrzebna udręka. Nikt z nas nie był dotąd w Terezinie, nikt nic o nim nie wie, dobiegły nas tylko pogłoski. Wchodzi kilku esesmanów. „Achtung!” rozlega się w zamarłym przedziale. Wszyscy zrywają się z miejsc. „Achtundzwanzig Frauen, sechs Kinder und sechsundzwanzig Männer” – melduje pobladły porządkowy, stając na baczność. Esesman mierzy go wzrokiem od stóp do głów, omiata wzrokiem przedział i wychodzi bez słowa. Siadamy z powrotem na miejsca. Znów zaczyna się rozmowa. Z sąsiedniego przedziału dobiega odgłos uderzenia. Kobieta przy drzwiach niemal mdleje. To matka naszego porządkowego. Przez szparę w drzwiach zobaczyła, jak ciężka esesmańska pięść opadła na twarz jej syna. Ze zdenerwowania pomylił Standt.
Kobieta dochodzi do siebie, ucicha stukot podkutych butów w sąsiednim przedziale. Porządkowy wraca na miejsce. Nic mu nie jest, ma tylko zaczerwieniony, opuchnięty policzek, a mimo to się śmieje. „Od jednego policzka jeszcze nikt nie umarł”.
Gdzie już jesteśmy? Przecież tam widać Říp. Zapomniałam wyglądać przez okno, a przez ten czas pokonaliśmy szmat drogi. Za chwilę będziemy w Terezinie.
Podróżni zbierają bagaże, ubierają się. Wszędzie okropny zamęt. Tłok przy oknach. Na zewnątrz stoi mnóstwo mężczyzn, każdy wypatruje między nimi znajomych. Pociąg zwalnia, jeszcze kilka szarpnięć i całkiem się zatrzymuje. Otwierają się drzwi naszego przedziału, możemy wysiąść. „Czego nie dacie rady zabrać ze sobą, zostawcie na miejscu, wszystko dostaniecie z powrotem”. Zostawiamy jedną torbę. Wysiadamy. Mężczyźni w drelichach, wysokich butach, swetrach, bryczesach i czapkach. Ciężarówki. Starsi i dzieci mogą jechać, reszta pójdzie na piechotę.
Wyboista droga, roztopy. Nogi toną w błocie, a brudna, żółta woda chlapie spod wyładowanych bagażami aut. Za każdą „kolumną” taczki na wypadek, gdyby ktoś nie dał rady dźwigać bagażu; pchający je mężczyźni z chęcią odpowiadają na nasze pytania. Dowiadujemy się wielu nowych, niewesołych rzeczy. Najgorsze, i tego się spodziewaliśmy, że mężczyźni i kobiety mieszkają oddzielnie.
Trzecia
Pierwsze zabudowania. Z okien spoglądają na nas zaciekawione twarze, dzieci wybiegają przed dom, żeby się nam lepiej przyjrzeć. Jak to możliwe, że na ulicach jest tak mało ludzi? Przecież było tu już przed nami kilka transportów. Nie rozumiem. Co to za ogromny budynek? We wszystkich oknach tłoczą się mężczyźni, machają do nas, ale z daleka nie można rozpoznać twarzy. Czemu stoją w ścisku przy oknach zamiast wyjść?
„To Sudety, koszary dla mężczyzn. Nie mogą wychodzić na zewnątrz” – tłumaczy mężczyzna w drelichu.
„Halo, panie Hirsch” – woła jakaś pani za moimi plecami.
„Pani też tutaj?”
„Tak, a pan tu już od dawna?”
„Ja jestem z Aufbaukommando” – obruszył się mężczyzna.
„To pan już widział niejedno, prawda?”
„Niech pani nawet nie pyta”.
„A co u żony, w domu?”
„Dzięki Bogu, bałem się, żeby dziś nie przyjechała”.
„Co prawda, to prawda, każdy dzień w domu to jak wygrana na loterii. No, przecież sam ten Pałac…
„Mnie pani będzie tłumaczyć…”
Nie mam czasu przysłuchiwać się dłużej panu Hirschowi i pani za moimi plecami.
Przed nami ogromny budynek, pewnie koszary; prowadzą nas do środka. „Mężczyźni na lewo, kobiety przed siebie”. Jak to, chyba mogę trzymać tatę za rękę. „Jazda, naprzód, nie słyszeliście?!” „Do widzenia, tatusiu!” Tłum unosi mnie dalej, na podwórze. Z każdej strony okna łukowe, niczym arkady. Są tu jacyś ludzie, nie jesteśmy pierwsze. Same kobiety, to chyba koszary dla kobiet. Każą nam tu teraz stać? Ja już nie mogę. Od piątej na nogach, potem ta droga, naprawdę nie wytrzymam, jestem strasznie senna i zmęczona. Gdyby chociaż nie bolały mnie nogi.
„Nie, mamo, nic mi nie jest, jestem tylko trochę zmęczona”.
Przecież nie powiem mamie, że już nie mogę. Jak może mi pomóc? Przecież sama, biedactwo, jest równie zmęczona jak ja. Ale czy to musi trwać tyle czasu? Niechby nas już gdzieś zabrali, wszystko jedno gdzie, żebym tylko mogła usiąść, choćby na ziemi, żebym tylko nie musiała już stać.
Już ciemno, szósta. Czy to możliwe, że naprawdę w końcu idziemy? W prawo, po schodach, i dalej, jeszcze jedne schody. Korytarzem w lewo, skręt za róg, tam, do tamtej sali.
Numer 215. Bogu dzięki, że to przynajmniej sala. Ale na czym mamy usiąść? Nie ma tu nic oprócz czterech gołych ścian. Ja już naprawdę nie mogę stać. Siadam na śpiworze, obok mnie Anita i jakaś obca dziewczyna. Ma na imię Helena, o nic więcej nie pytam, ze zmęczenia nie możemy już nawet mówić, oczy się nam kleją. Gdybym tylko mogła już zasnąć, położyć się gdzieś i spać, niczego więcej mi teraz nie trzeba. Tylko spać, spać i zapomnieć o wszystkim.
„Macie, rozdzielcie to między siebie”.
Materace! Udało mi się złapać jeden, teraz jest mi już wszystko jedno, kładę się spać. Dobranoc.