W cieniu Diabelskiej Góry
Ten tekst jest fragmentem książki Douglasa Prestona i Lincolna Childa „Diabelska góra”.
Wyszli z baraku na przedwieczorne słońce. Przez większość dnia Tappan oprowadzał ją po obozowisku, by skończyć tam, gdzie zaczęli. Skip został, aby pomóc rozpakowywać książki Bitana i ustawiać je na półkach. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając długie cienie na porośnięte trawą pustynne równiny. Szczyt płaskowyżu był oprószony kolorowymi kwietniowymi kwiatami. Nad leżącym w oddali suchym jeziorem unosił się biały kurz, a za jeziorem, w kierunku pasma fioletowych gór, ciągnęły się wzgórza i kaniony.
Tappan zatoczył ręką szeroki łuk.
– W nocy nie widać tu ani jednego światła. Nie licząc Alaski i Hawajów, to chyba jedno najbardziej odległych miejsc w czterdziestu ośmiu stanach Ameryki.
W otaczającym ich krajobrazie było coś z pustki zen, co Norę jeszcze bardziej zauroczyło.
– Nazywają to Diabelską Górą, nie wiadomo dlaczego. Za panowania Hiszpanów stała tu wieża obserwacyjna, z której strażnicy wyglądali Komanczów jadących na zachód brzegiem Rio Grande. Ta szeroka równina przed nami to równina Atalaya, a to białe miejsce pośrodku to Martwe Jezioro. Dalej są Wzgórza Końskiego Nieba, a te góry na horyzoncie to Los Fuertes, czyli „bastion”.
– Wzgórza Końskiego Nieba… Bardzo malownicza nazwa. – Przejrzałem historię tych terenów. Za Hiszpanów nazywały się El Cielo de Caballos. Zawsze intrygowały mnie nazwy geograficzne. Kiedyś muszę tam pojechać i zobaczyć, jak wygląda prawdziwy koński raj. Pewnie jest tam mnóstwo trawy… Noro, mogę zaprosić cię do siebie na krótką rozmowę? Kiwnęła głową. Tappan zaprowadził ją do wielkiej, specjalnie przerobionej przyczepy z wysuwanymi bokami. Otworzył drzwi i weszli do eleganckiego, lecz subtelnie urządzonego salonu, w którym wokół antycznego stolika do kawy stały skórzane sofy i wysokie fotele. Pod tylną ścianą znajdowały się barek i centrum multimedialne. Na podłodze leżały perskie dywany, a ściany wyłożono czereśniową boazerią i ozdobiono rycinami Piranesiego. Na stole dominowała spektakularna kompozycja z lilii i innych świeżych kwiatów.
– Witaj w moim akademiku – powiedział. – Usiądź, proszę.
Nora usiadła, udając, że ten luksus nie zrobił na niej wrażenia. Takie salony widywało się w dworskich rezydencjach, a nie w przyczepach kempingowych. Czuła, że Tappan zacznie na nią teraz napierać, nakłaniać do przyjęcia propozycji. Zastanawiała się, co robić. Gdyby chodziło tylko o nią, pewnie by odmówiła, ale szczerze mówiąc, martwiła się o Skipa. Poprzedniego wieczoru wygooglowała Tappana w internecie i to, co przeczytała, wcale jej do niego nie przekonało. Tak, Ikarus był zaangażowany w kilka projektów związanych z zieloną energią, wiatrową i słoneczną, ale jego przedsięwzięciom towarzyszyły liczne protesty, a on miażdżył przeciwników jak walec. Obecnie prowadził kontrowersyjny projekt wiatrowy na oceanie u wybrzeży Maine. Mimo pozornego luzu nie znosił głupców i był bardzo wymagający wobec podwładnych. Zdarzało mu się również nagle wyrzucać ludzi z pracy. Jak długo Skip wytrzyma w takich warunkach?
– Czy mogę zaproponować ci drinka? – spytał, wyrywając ją z zamyślenia. – Słońce stoi już za rufą, co znaczy, że nadszedł czas na moje wieczorne martini. – Podszedł do barku. – Pozwalam sobie tylko na jedno. Co ci podać? Mamy tu wszystko, od piwa i wina, po mocne alkohole, kombuczę i pellegrino, cokolwiek sobie zażyczysz.
– Pellegrino poproszę. – Czuła się niezręcznie, niemal jak na randce. Pierwszy raz w życiu miała do czynienia z miliarderem, w dodatku z mężczyzną w jej wieku, i jeszcze nie zdążyła się z tym oswoić.
Wrócił z kieliszkiem martini bez lodu w jednej ręce i szklanką wody mineralnej w drugiej. Usiadł w stojącym tuż obok fotelu.
– Czy chcesz mnie o coś spytać, zanim przejdziemy do sedna sprawy?
– Mogę mówić otwarcie?
– Jak dotąd nic cię przed tym nie powstrzymywało.
– Dobrze. – Rozejrzała się. – Po prostu się zastanawiam: dlaczego akurat to? Masz pieniądze, jest tyle innych rzeczy, które mógłbyś robić. Dlaczego akurat UFO?
– Uważasz, że to ekscentryczne?
– Szczerze mówiąc, tak.
– Jasne, rozumiem. – Upił łyk martini. – Co twoim zdaniem byłoby największym odkryciem ludzkości? Większym nawet niż odkrycie zaginionej cywilizacji? Albo ognia czy koła? – Zrobił dramatyczną pauzę. – Byłby nim dowód na to, że nie jesteśmy sami. Że gdzieś tam żyją inne inteligentne gatunki.
– Ale to… bardzo mało prawdopodobne.
– Wybacz, ale pozwolę sobie nie zgodzić się z tym. W ciągu ostatnich dziesięciu lat astronomowie ustalili, że tylko w naszej Galaktyce jest co najmniej pięćdziesiąt miliardów planet orbitujących w strefach gwiezdnych nadających się do życia, planet podobnych do Ziemi. Nie trzeba być matematykiem, aby zrozumieć, że prawdopodobieństwo tego, że kosmos zamieszkują inne inteligentne gatunki, jest niezwykle duże. I kolejna rzecz warta zastanowienia: nasza gwiazda jest młoda, ma dopiero pięć miliardów lat. Tymczasem w naszej Galaktyce jest niezliczona ilość gwiazd dwa razy starszych, co znaczy, że mogą tam również istnieć cywilizacje miliony, a nawet miliardy lat starsze od naszej. Pomyśl tylko, na jakie wyżyny technologiczne mogły się wspiąć!
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Douglasa Prestona i Lincolna Childa „Diabelska góra” bezpośrednio pod tym linkiem!
– O ile przedtem się nie samounicestwiły.
– Mówisz o tak zwanym Wielkim Filtrze? To powszechny argument, ale ja go nie kupuję. Od siedemdziesięciu pięciu lat dysponujemy środkami wystarczającymi do wielokrotnej samozagłady, mimo to wciąż żyjemy. Nikt też tu nie przyleciał i nie wysadził nas w powietrze. Wyobraź sobie: pięćdziesiąt miliardów planet. A przecież galaktyk są biliardy, co daje tryliard planet, na których mogło rozwinąć się inteligentne życie. Matematyka nie tylko nie zaprzecza, lecz wprost potwierdza, że wszechświat kipi inteligentnym życiem. Dlatego nie, to nie jest mało prawdopodobne.
Wszystko to wyrzucił z siebie z zachwytem, w potoku słów, z czarującym chłopięcym entuzjazmem, w dodatku szczerym. Był jak dziecko, które nigdy nie dorosło i miało teraz pieniądze na spełnienie marzeń. Umilkł i zakłopotany stłumił śmiech.
– Tak, czasem dosiadam mojego ulubionego konika. Przepraszam. Ale wszystko sprowadza się do jednego: skoro istnieją tysiące, jeśli nie miliony, obcych cywilizacji, czy któraś z nich o nas wie? Czy kiedykolwiek przystanęły, żeby się nam przyjrzeć? Myślę, że tak. Dowód jest tutaj, w tym miejscu. A my go znajdziemy.
Wzięła głęboki oddech.
– Posłuchaj, jeśli się zgodzę, do końca życia będę chodzić z łatką „tej od UFO”. Już nikt nie potraktuje mnie poważnie. Jak miałabym się z tym pogodzić?
– Doszłoby do tego tylko wtedy, gdybyśmy nic nie znaleźli. A tak nie będzie, bo na pewno coś znajdziemy, masz moje słowo. Widziałaś tę bruzdę. Widziałaś artefakty rozrzucone pod ziemią jak rodzynki. Coś tu się rozbiło. To są w pełni uzasadnione wykopaliska. Nie będziesz znana jako „ta od UFO”, tylko ta, która w końcu udowodniła światu, że odwiedzali nas obcy. Co więcej, będziesz miała moje poparcie. Dopilnuję, żeby twoją pracę potraktowano z powagą, na jaką w pełni zasługuje. – Potarł czoło. – Jeśli chodzi o konkrety finansowe, proponuję ci pensję w wysokości dwustu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Aktywna faza wykopalisk potrwa około pięciu tygodni, ale potem czeka nas nieokreślona czasowo faza badań i analiz. Innymi słowy, miałabyś stałe zatrudnienie. Zakładam właśnie organizację non-profit, której zostałabyś dyrektorką.
Przełknęła ślinę. Pensja była oszałamiająca, pensja i propozycja.
– Ale muszę powtórzyć pytanie: dlaczego akurat ja?
– Już ci mówiłem, na parkingu. Odniosłem sukces nie tylko dzięki mojej błyskotliwości, ale i dzięki temu, że umiem znajdować najlepszych. – Uśmiechnął się skromnie. – To klucz do wszystkiego. Jest mnóstwo archeologów, fakt, ale ja szukam kogoś nie tylko inteligentnego, wykwalifikowanego i doświadczonego, ale też kogoś, kto potrafi nieszablonowo myśleć. Tak jak ty na wykopaliskach w Quivira, na Górze Victoria i pewnie w dziesiątkach innych miejsc, o których nie słyszałem. Pomyśl: za naszego życia nie będzie nam dane odwiedzić obcych w ich domu. Jedyna okazja do ich poznania nadarzy się tylko wtedy, kiedy oni odwiedzą nas. Więc co powiesz, Noro? Tak czy nie?
– Muszę to przemyśleć.
– Zdradzę ci moją kolejną cechę: jestem niecierpliwy. Masz już wszystkie informacje potrzebne do podjęcia decyzji. Ale tak, oczywiście, zastanów się jeszcze raz. Daję ci pięć minut.
Nora wytrzeszczyła oczy.
– Pięć minut?
– Potem zaproponuję to samo następnemu kandydatowi na liście. Z doświadczenia wiem, że najlepsze decyzje podejmuje się szybko i intuicyjnie.
Nie żartował. Pięć minut… Do diabła z tym. Zarobiłaby mnóstwo pieniędzy, a właśnie wyrzucono ją z pracy i nie miała nic na oku. Poza tym bardziej prymitywna część jej umysłu cieszyła się na myśl, że Weingrau wpadnie w furię, dowiedziawszy się, że Nora ma pokierować nowo utworzoną organizacją badawczą i że Tappan nie da instytutowi obiecanej dotacji ani nie zleci tego projektu. I co najważniejsze, mogłaby przypilnować Skipa.
– Dobrze – zdecydowała. – Wchodzę w to.
– Cudownie!
– Ale jest pewien haczyk.
Tappan przestał się uśmiechać.
– Jaki?
– Skip i ja mamy psa, Mitty’ego. Musimy go zabrać. I musi być mu tu dobrze.
Chwycił ją za rękę.
– Tylko tyle? Chryste, nie ma sprawy! Uwielbiam psy. To wspaniała wiadomość, ta o psie też. Witaj na pokładzie!
Trącił kieliszkiem jej szklankę, wypił martini i postawił kieliszek na stoliku.
– Zabieraj Skipa i lećcie do Santa Fe po rzeczy i psa. Zdążycie wrócić na późną kolację.
– Widzę, że nie tracisz czasu.
– Nie.
Zmarszczyła brwi.
– Gdybym odmówiła, kto był następny na liście?
Tappan się roześmiał.
– Nikt. To była tylko zagrywka negocjacyjna. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.