„W ciemności” – reż. Agnieszka Holland – recenzja i ocena filmu
Nie jest dziś łatwo zrobić film o II wojnie światowej. Już w „Misiu” Stanisława Barei, we wspaniałym dialogu Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego, zauważano nadmiar filmów, które w sposób sztampowy chciały ukazać ten okres naszych dziejów. Ile nowego można jeszcze powiedzieć o okrucieństwie, bezwzględności czy tragicznym losie, jaki stał się udziałem ludzkości w połowie XX wieku? Czy wszystkie nowe próby interpretacji tego zjawiska nie są już tylko odgrzewaniem starych kotletów?
Mówiąc o II wojnie, łatwo popaść w schemat narzucający określoną wizję stosunków międzyludzkich czy życia codziennego. Pułapka ta czeka szczególnie na tych, którzy zechcą poruszyć temat holocaustu. Obawy te towarzyszyły mi, kiedy wybierałem się na nowy film Agnieszki Holland pt. „W ciemności”. Cóż bowiem nowego dowiedzieć się mogę o zagładzie Żydów czy też mniej lub bardziej heroicznych próbach ich ratowania? Czy „Lista Schindlera” lub „Pianista” nie wyczerpały tematu? Zasiadając wygodnie w fotelu jednego z łódzkich multipleksów bezustannie zadawałem sobie te pytania. Nawet po wyjściu z kina nie dawały mi one spokoju, a towarzyszą także w trakcie pisania tego tekstu.
W pułapce naturalizmu
Obok filmu Agnieszki Holland nie można przejść obojętnie. To naprawdę wstrząsające kino. W ukazywaniu okropności wojny autorka filmu nie idzie na kompromisy – widz wrzucony zostaje w wir świata ogarniętego zepsuciem, upadkiem i złem. Momentami pojawia się jednak wątpliwość: czy nie ma w tym pewnej przesady? Rozbuchany naturalizm nie pozostawia miejsca na niedomówienia czy wyobraźnię widza. Gdy reżyserka chce nam pokazać poród na dnie kanału, to czyni to z ogromną wręcz szczegółowością. Narodziny dziecka mamy tu ukazane ze wszelkimi anatomiczno-chirurgicznymi detalami. Być może nie zrobi to jednak na nas wrażenia, bo wcześniej (i to kilkakrotnie) dokładnie obejrzymy i usłyszymy, jak do spłodzenia owego dziecięcia mogło dojść. Wypada się cieszyć, że obraz nie jest wzbogacany o zapach, bo zapewne przez ponad dwie godziny musielibyśmy wdychać smród lwowskiej kanalizacji.
Agnieszka Holland nie boi się odważnych scen seksu, ba, wręcz często do nich wraca, czyniąc z nich – jak zażartował jeden z moich przyjaciół – swoistą przerwę na reklamę. W pewnym momencie ma się ochotę wstać z kinowego fotela i warknąć w stronę ekranu – Pani reżyser! Ale my wiemy, jak to się robi! Nie oczekujmy w każdym razie niczego zmysłowego. Seks w filmie Agnieszki Holland to czysto zwierzęcy akt, którego charakter koresponduje z prezentowaną rzeczywistością. Odarty z sacrum, staje się obok egzekucji czy głodu jeszcze jednym przejawem okropności wojny. Czy jednak nie jest pokazywany za często?
„W ciemności” będzie też dla niektórych filmem przegadanym. Dzieło Holland razi czasem niepotrzebnymi dłużyznami: pewne wątki (np. problem siostry Klary Keller – w roli Klary świetna Agnieszka Grochowska) wydają się być niepotrzebne i burzą strukturę filmowej opowieści. Skutkuje to znacznym spadkiem tempa akcji, co powoduje znużenie – może seks ma nas pobudzić?
Dobór naturalny
Wspomniane wady nie mogą jednak przysłaniać wartości samego dzieła. Film oparty jest na kanwie losów Leopolda Sochy, lwowskiego cwaniaka i złodziejaszka (genialna kreacja Roberta Więckiewicza), który w wyniku zbiegu okoliczności wplątuje się w akcję ratowania Żydów. Jego postać jest jednak jedynie pretekstem do pokazania wojennej codzienności i postawienia pytania o moralność w czasie zagłady.
– Dlaczego nie mogę go zastrzelić? Przecież jest wojna – wykrzykuje z ekranu jeden z bohaterów filmu. W tym jednym zdaniu streszcza się główny problem, jaki porusza w swym dziele Agnieszka Holland. Pokazując nam okupowany Lwów, nie koloryzuje codzienności, a bohaterów nie kroi na miarę archetypów cnót lub wcielonego zła. Nie znajdziemy tu ani nieskazitelnych bohaterów, ani bezwzględnych złoczyńców. Każda z postaci ma w sobie sukinsyna, nad którym panuje lepiej lub gorzej. Nawet Żydzi, których los wzbudza przecież nasz sprzeciw i współczucie, bywają irytujący, przewrotni, zakłamani, brutalni i bezwzględni. Ich położenie nie pozbawia przecież namiętności i wad.
Lwów czasów wojny jest po prostu siedliskiem zła, w którym wyznawane wcześniej wartości ustępują zwierzęcej chęci przeżycia kolejnego dnia. Hołdują jej wszyscy, począwszy od Sochy, przez ukraińskiego policjanta Bortnika, na samych Żydach skończywszy. Nic więcej nie kieruje ich życiem. Nie liczą się miłość czy współczucie. Świat ten nie zna konwenansów, lecz poddaje się twardym darwinowskim zasadom, które prawo do życia dają jedynie jednostkom sprytniejszym i bardziej wytrzymałym, jednym słowem: najlepiej przystosowanym do życia w okupacyjnym środowisku.
Takim idealnie zaadoptowanym do wojennych warunków osobnikiem wydaje się być właśnie Socha. Jego cwaniactwo, doskonała znajomość topografii kanałów, spryt, znajomości – wszystko to pozwala mu w krótkim czasie stać się bogiem dla grupki ludzi chcących przeżyć wojenne piekło. Korzysta z tego bezwzględnie, wiedząc, że wszystko jest w jego rękach, że zdobył władzę absolutną, władzę nad życiem i śmiercią. Agnieszka Holland stawia więc pytanie, czy w takim człowieku może narodzić się dobro. Pyta, czy może ono zaistnieć w takich okolicznościach, w jakich znaleźli się bohaterowie filmu. Mocna w tym kontekście jest ostatnia scena, kiedy po wkroczeniu wojska radzieckiego Leopold Socha wydobywa Żydów ze skrytki w lwowskich kanałach. Otoczony grupą zdziwionych osób chwali się swoim bohaterstwem. On, brudni i śmierdzący Żydzi oraz jego żona częstująca wódką i chlebem, a dookoła tłum zobojętniałych gapiów. Socha jest ze swoim bohaterstwem osamotniony do samego końca. Inni są tylko biernymi obserwatorami, którzy nadal chcą jedynie przeżyć.
Siła obrazu
Tytuł „W ciemności” nie odnosi się zatem jedynie do grozy kanałów, w których toczy się akcja większości filmu. Ciemność to także niepewność jutra, upadek wartości i zaufania, trwanie pomiędzy życiem i śmiercią. Razem z bohaterami po omacku docieramy do szczęśliwego końca, nie będąc jednak wcześniej pewnymi, czy faktycznie jest z tej ciemności jakieś wyjście.
W tej ciemności porusza się każdy. W wojennej rzeczywistości wojennej nie ma miejsca bardziej lub mniej jasnego. Czasem wręcz wydaje się, że grupka Żydów siedząca w głębi kanałów wiedzie żywot bardziej spokojny od zagrożonych aresztowaniami czy egzekucjami ludzi stąpających po lwowskim bruku.
Wszystkie te wątpliwości i problemy Agnieszka Holland pokazuje w bardzo ciekawy i nie budzący zastrzeżeń sposób. Zasługa w tym zwłaszcza Jolanty Dylewskiej, autorki wspaniałych zdjęć, z których zwłaszcza te obrazujące życie w kanałach warte są pochwał. Być może w całym filmie brakuje większego udziału muzyki w kreowaniu emocji. Przez większość czasu panuje cisza, przerywana jedynie chwilami, w których muzyka nie stanowi jedynie tła, lecz staje się niemal jednym z bohaterów. Potraktować ją w ten sposób można np. w scenie likwidacji getta we Lwowie. Brutalna pacyfikacja przy akompaniamencie żydowskiej orkiestry grającej wesołego „Marsza Radetzkiego” przemienia ten utwór w jeszcze jedno narzędzie poniżania człowieka. Dużym plusem filmu jest także zastosowanie w nim oryginalnych języków i dialektów używanych we Lwowie. Bohaterowie mówią więc po lwowsku, niemiecku, polsku, ukraińsku i w jidysz.
Zawodzi nieco zakończenie filmu. Optymistyczna scena uwolnienia Żydów z podziemnej kryjówki wzbudza w nas niekłamaną radość, ale następujące po niej napisy znów wywołują melancholię. Dowiadujemy się o śmierci Sochy, który zginął przejechany przez ciężarówkę ledwie rok po ukazywanych wydarzeniach. Informuje się nas również o napisie na grobie Sochy, który sugerował, że jego przedwczesna śmierć była karą boską za ratowanie Żydów, jak i o pośmiertnym nadaniu jemu u jego żonie tytułów Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Może ciekawsze byłoby pokazanie wkopywania drzew Leopolda Sochy i jego żony w ogrodzie Instytutu Yad Vashem, jako symbolu tryumfu wartości odniesionego w twardej wojennej rzeczywistości?
Po pierwsze człowiek
Co nowego powiedziała nam zatem o wojnie Agnieszka Holland? Z jednej strony można niewątpliwie powiedzieć, że nie zobaczyliśmy na ekranie niczego, co w zasadniczo odmienny sposób pokazywałoby grozę holocaustu. Niektóre sceny są jakby żywcem wycięte z „Pianisty” czy „Listy Schindlera”. Trudno też uznać za novum nadużywany naturalizm, który wywołuje raczej nudności niż jakiekolwiek przeżycia duchowe. Można wręcz powiedzieć, że film ociera się przez to o swoisty kicz. Czy można poruszyć duszę pokazując wychodzące z ciała kobiety łożysko lub przecinaną pępowinę, tudzież każąc wsłuchiwać się w dźwięki seksualnej rozkoszy?
Czy film „W ciemności” jest więc kolejnym sztampowym filmem o wojnie? Niekoniecznie. Poprzez umiejętne kreowanie postaci Agnieszce Holland udało się przedstawić historię niepozwalającą na jednostronne oceny bohaterów. Ta sztuka nie udała się nawet Romanowi Polańskiemu, gdyż w „Pianiście” bohaterowie są albo bezwzględnymi złoczyńcami, albo wysłannikami nieba. U jego koleżanki po fachu jest inaczej. Niezależnie od tego, czy ktoś jest katem czy ofiarą, ratującym czy ratowanym, potrafi wzbudzić w nas tyleż samo sympatii, co niechęci.
„W ciemności” jest w dużej mierze filmem uniwersalnym, który bardziej koncentruje się na człowieku niż jego tożsamości narodowej czy wyznaniowej. Nie można powiedzieć, że produkcja mówi o ratowaniu Żydów przez Polaków. Bardziej należałoby stwierdzić, że to historia o pomocy udzielonej ludziom przez człowieka. Agnieszka Holland nie chce więc ani schlebiać Polakom, którzy uwielbiają chwalić się swoimi Sprawiedliwymi Wśród Narodów Świata (jak gdyby stanowili oni cały naród) ani także pokazywać Żydów wyłącznie jako bezbronne ofiary, które ze względu na swoją semickość wyposażone są we wszelkie cnoty. Dla reżyserki ważne jest ich człowieczeństwo i jego wymiar w dobie zgłady, gdy przeżycie staje ponad wszelkimi zasadami etycznymi.
Głos w debacie
Agnieszka Holland doskonale wpisuje się w dyskusję, jaka wybuchła rok temu po publikacji książki Jana Tomasza Grossa „Złote Żniwa”. Autorka filmu nie podejmuje jednak polemiki z treścią tej pracy, choć opowiadana historia mogłaby na to wskazywać.
Z wielkiego balonu narodowej dumy, która nakazywała bronić dobrego imienia Polaka do ostatniej kropli umęczonej krwi, film „W ciemności” spuszcza nieco stęchłe już powietrze. Podobnie postępuje wszakże z naburmuszonymi wielbicielami książek Grossa, którzy z lubością wymiatają spod dywanu kolejne polskie przewiny. Holland zwraca im uwagę, że zło, nienawiść, głupota, miłość i dobro nie są cechami narodowymi czy związanymi z wyznawaną religią, ale tkwią w samym człowieku i to o jego kondycję trzeba przede wszystkim pytać.
Agnieszka Holland nie jest arbitrem w sporze o dumę narodową, lecz mądrym obserwatorem ludzkiej duszy. Być może właśnie takiego podejścia do historii powinniśmy oczekiwać od kinematografii. Nie kształtowania patriotyzmu i dydaktyki, ale zadawania pytań o kondycję człowieka, który jest przecież nie tyle kreatorem historii, co jej ofiarą. Tak jak wojna zmusiła Leopolda Sochę do zastanowienia się, kim jest, tak samo film Agnieszki Holland stawia nas przed analogicznym wyzwaniem. Kim jesteś człowieku wrzucony w wir historii – możemy zapytać za twórcami filmu.
Zobacz też:
- „Dzieci Ireny Sendlerowej” reż. John Kent Harrison;
- Janosik. Prawdziwa historia (reż. Katarzyna Adamik, Agnieszka Holland);
- „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” — reż. Antoni Krauze.
Redakcja: Roman Sidorski