Vladimir Wolff — „Czerwona Apokalipsa” – recenzja i ocena
Akcja powieści rozgrywa się w najbliższej przyszłości. Prezydent Juszczenko zostaje zastrzelony, co oznacza początek wojny domowej na Ukrainie. Najwięcej próbuje na tym zyskać Rosja. Po zamachu na przebywającą z wizytą w Kijowie sekretarz stanu Hillary Clinton do gry wkraczają także Amerykanie. Do tego mamy dbającą o własne interesy Polskę, która myśli o przesunięciu swojej wschodniej granicy, mentalnych spadkobierców UPA w postaci ukraińskich nacjonalistów i krymskich secesjonistów.
Uderza mnogość wątków, przy czym sporo z nich nie ma większego znaczenia dla rozwoju akcji. Jesteśmy bombardowani nieprawdopodobną ilością informacji, które nie są nam do niczego potrzebne. Przykładowo, starszy szeregowy Łukasz Matysek pojawia się ledwie na dwóch stronach powieści, ale wiemy o nim dużo – nawet to, że ojciec jego niespełnionej miłości jest działaczem samorządowym. Rozumiem ideę: mamy czuć się związani z daną postacią i bardziej przejmować się jej losem. Jednak nadużywanie takiego zabiegu sprawia, że czytelnik staje się zmęczony i przestaje go obchodzić bohater, który kiedyś tam wyleciał ze studiów prawniczych na trzecim roku, czy też urzędas lubiący wysokie blondynki w typie Scarlett Johansson (ta, swoją drogą, ma 163 cm wzrostu).
Nie trzeba nadużywać przekleństw, by napisać mocny tekst. Nie chodzi o wygładzanie rzeczywistości. Wręcz oczekuję, że politycy i wojskowi będą „rzucać mięsem”, ale nie musi tego robić narrator w stylu: „główny problem leżał tuż pod bokiem i tkwił jak cierń w dupie”. Powiedzmy szczerze, „Czerwona Apokalipsa” nie jest literaturą wysokich lotów („Na szczęście nie miał huśtawki nastrojów jak kobieta w czasie klimakterium”), a i niektóre dialogi trącą banałem („– Zmieniłeś się. – Masz rację. To, czym się zajmuję, nie pozostaje bez wpływu. – To banał. – Jak całe życie. – Nie miej mi tego za złe, ale pieprzysz bzdury”).
Denerwują częste opisy konsumpcji płynów: kawy, wódki (w tym akurat celują rosyjscy bohaterowie) czy wody mineralnej. Oto próbka: „Przy kasie dobrał wodę mineralną w plastikowej butelce. Na razie powinno wystarczyć. Wychodząc, odkręcił zakrętkę i upił łyk. Orzeźwiająca struga spłynęła do gardła”. Czytanie po raz kolejny, że ktoś ugasił pragnienie jest nudne – chyba, że czyni to, jak bohaterowie „Krzyżowców” Zofii Kossak w czasie marszu przez pustynię.
Wielka geopolityka w powieści wydaje się – przepraszam za banalność tego porównania – prosta jak budowa cepa i zupełnie przystawać do obrazu znanego z mediów. W ogóle widać powielanie pewnych klisz znanych ze środków masowego przekazu. Przykładowo, polscy dziennikarze dzielą się na tych poważnych i na tych z „Faktu” i „Super Expressu”, a Barack Obama – tak jak w piosence Kazika – nie jest czarnym ani Murzynem, tylko Afroamerykaninem.
Są też i dobre strony. Ciekawy jest wyjściowy pomysł, by próbować stworzyć alternatywną wizję przyszłości i „wynająć” Janukowycza, Juszczenkę, Tymoszenko, Putina czy Obamę z żoną. Wolff stara się przedstawić szeroki kontekst wydarzeń: jesteśmy w Białym Domu, na ukraińskiej wiosce, na Kremlu u czekisty – oczywiście zimnego czekisty – Putina, w amerykańskim samolocie i w schronie przeciwatomowym na Krymie. Jednak autor przeszarżował i niechcący zaczyna przynudzać. Rzecz nie w tym, że recenzent jest półgłówkiem i nie ogarnia, ale chce znaleźć bohatera, któremu będzie życzył sukcesu. Tymczasem jeden bohater po drugim znika nam na krócej lub dłużej, co chwilę pojawia się ktoś nowy i w pewnym momencie czekałem już na zestrzelenie pewnego amerykańskiego pilota, by wrócić do bardziej interesujących wątków. Niektóre pomysły (np. świetny fragment o sklepikarzu ze wsi Turie) lepiej było wykorzystać jako materiał na osobne opowiadanie.
Plusem są odwołania do wydarzeń z XIX i XX wieku, co nadaje wydarzeniom z alternatywnej przyszłości ciekawy kontekst historyczny (Wolff z wykształcenia jest historykiem). Opisy działań wojennych są bardzo dokładne i wskazują na znajomość tematu. Ostatni rozdział powieści trzyma w napięciu – tak rozwiązuje się akcję w pierwszoligowych filmach.
To jednak za mało, by przekonać kogoś, kto nie jest fanem gatunku.
Korekta: Justyna Piątek