Van Losen – postrach Gusen
Ten tekst jest fragmentem książki Stanisława Nogaja „Gusen. Pamiętnik dziennikarza”.
Poznałem go zaraz w pierwszym dniu pobytu w Gusen. Był sztubowym na bloku 4, skrzydło B. W pierwszych dniach naszego pobytu w obozie van Loosen nie wyróżniał się specjalnie. Zachowywał się wobec nas jak każdy inny Niemiec: nie bił ani też nikogo nie mordował.
6 czerwca 1940 r. przybył do Gusen drugi transport więźniów Polaków z obozu w Dachau. Więźniowie ci wyjątkowo posiadali przy sobie pieniądze, zegarki i pierścionki, które nam, więźniom z pierwszego transportu, odebrano „na przechowanie”. Więźniowie niemieccy, pełniący funkcje blokowych, pisarzy i sztubowych, spostrzegłszy u Polaków cenne przedmioty, wściekli się: starali się za wszelką cenę zdobyć złoto. Van Loosen również do nich należał, w tym celu utworzył spółkę z pisarzem na bloku 5, „zielonym” Niemcem Wochnikiem i obaj zaczęli okradać nowo przybyłych.
Rabunku dokonywali głównie na ulicy między blokami 4 a 5: zatrzymywali Polaków kierowanych na blok 13, przeprowadzali rewizje ich kieszeni i cenne przedmioty przywłaszczali sobie. Kto protestował – był zbity do krwi.
Jeden z więźniów, obrabowany w ten sposób przez van Loosena, zwrócił się do rapportführera Streitwiesera z zażaleniem, że odebrano mu zegarek. Streitwieser znał bandyckie metody swoich więźniów funkcjunariuszy. Tolerował te kradzieże metodą esesmanów, oficjalnie nic o nich niewiedział. Z chwilą jednak, gdy poszkodowany zwrócił się do niego ze skargą, że został okradziony, Streitwieser był zmuszony zareagować.
Polecił zwołać na plac apelowy wszystkich blokowych, pisarzy oraz sztubowych, wezwał poszkodowanego, by ten wskazał sprawcę rabunku. Na ową zbiórkę musiałem się stawić i ja wraz z Karlikiem, Cofałą i Martinowskim. Byliśmy już wówczas pisarzami na blokach. Lecz van Loosena wśród nas nie było; wiedział doskonale, po co Streitwieser nas zwołuje, ukrył się więc na bloku, udając chorego.
Nic dziwnego, że poszkodowany, przyglądając się nam, nie mógł wskazać na sprawcę kradzieży.
Streitwieser spojrzał na zegarek, uśmiechnął się złośliwie i powiedział:
– Daję wam pięć minut czasu. Zegarek musi być oddany!
Po tym wezwaniu odwrócił się i odszedł, pozostawiając nam swobodę naradzenia się. Obóźny Kammerer, stojący razem z nami w szeregach, począł zaklinać wszystkich, by zegarek oddano. Kilku blokowych i pisarzy też nawoływało do oddania zegarka, zapowiadając, że Streitwieser jest uparty i nie pofolguje nam, aż zegarek się znajdzie.
Spoglądaliśmy jeden na drugiego bezradnie, poza Wochnikiem nikt nie wiedział, kto zabrał zegarek. Nie szczędzono już i pogróżek pod adresem Polaka, który się poskarżył. Pisarz Madelmeyer i sztubowy Damm z 13 bloku oświadczyli, że jeszcze tej nocy go wykończą.
Po pięciu minutach Streitwieser powrócił:
– No i co? Jest zegarek? Namyśliliście się?
Oboźny Kammerer zaczął tłumaczyć, że nikt o żadnym zegarku nie wie, oskarżył nawet owego Polaka o fałszywe doniesienie. Streitwieser, uśmiechając się ironicznie, odpowiedział:
– Za dobrze was znam. Ten Polak mówi prawdę. Jeden z was zabrał mu zegarek. Nie chcecie oddać, to trochę pobiegamy. Zapiąć pod szyją marynarki!
Dzień był skwarny, słońce stało wysoko na niebie, było właśnie południe.
Po chwili Streitwieser zakomenderował:
– W prawo zwrot! Biegiem dookoła placu! Będziecie biegali tak długo, aż zegarek się znajdzie.
Na przodzie biegł oboźny Kammerer, nadając stosunkowo wolne tempo. Wiedział z góry, że ten bieg potrwa kilka godzin, bo nikt z obecnych nie miał zegarka.
– Przygotujcie się chłopcy na to, że bieg potrwa do apelu! – wołał do nas w czasie biegu.
Moi rodacy, Cofała i Malinowski, nie wierzyli słowom oboźnego.
– Głupstwa gada, przecież jesteśmy niewinni – rzucił biegnący obok mnie Karlik.
Martinowski zaś, biegnący w następnym rzędzie, dodał:
-– Nikt zresztą tego nie wytrzyma. Wszyscy się poprzewracamy. Serce nawali.
Monotonny bieg dookoła boiska trwał. Po jakimś dziesiątym czy jedenastym okrążeniu Streitwieser zatrzymał nas.
– Jest zegarek? – zapytał.
– Nikt z nas go nie wziął. Musiał to zrobić ktoś inny – odpowiedział blokowy 13 bloku przezwiskiem „Hadzi”.
Streitwieser jakby nie słyszał, kazał biegać dalej.
Byliśmy już bardzo zmordowani i wyczerpani. Tempo biegu coraz bardziej spadało, Streitwieser jednakże nie popędzał. Martinowski pozostał w tyle. Po jakimś dwudziestym okrążeniu nie mógł już biec wogóle i ledwie szedł. Streitwieser spostrzegł to i kazał mu dołączyć do grupy biegnących. Martinowski począł mu tłumaczyć, że jest chory na serce, że jest Polakiem i w życiu nikomu jeszcze nic nie ukradł. Streitwieser nic nie odpowiedział. Martinowski z trudem próbował kontynuować bieg.
– Nie bądź głupi. Idź wolno. On ci nic nie zrobi – radził mu starszy pisarz obozowy Meixner, przyglądający się z boku naszym męczarniom.
Streitwieser zatrzymał bieg po raz drugi.
– No, co z zegarkiem? – zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
-– Jazda, biegiem naprzód! – brzmiał rozkaz.
Po jakimś trzydziestym okrążeniu upadł blokowy 5 bloku Mank. Z nosa ciekła mu krew. Jacyś więźniowie odnieśli go w cień baraku. Biegliśmy dalej. W ślady Martinowskiego poszło kilku Niemców.
Streitwieser zatrzymał nas po raz piąty, byliśmy już u kresu sił. Bieg trwał już ponad dwie godziny. Do apelu było jeszcze daleko.
„Dwie godziny...” – myślałem nie bez niepokoju o własny los. Byłem wprawdzie dobrym długodystansowcem, nawet nagradzanym zawodnikiem, ale w tym biegu miałem zupełnie dość i ja. Spoglądając na współtowarzyszy niedoli, widziałem, że wielu z nich długo jeszcze nie pociągnie. W cieniu bloku leżały już trzy ofiary biegu, którym nikt nie śmiał udzielić pomocy. Siedmiu czy ośmiu kolejno odpadło z grupy biegnących i wlokło się powoli.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stanisława Nogaja „Gusen. Pamiętnik dziennikarza” bezpośrednio pod tym linkiem!
Streitwieser zatrzymał nas i czekał, aż się wszyscy zebrali.
– Nie mogliście oddać zegarka od razu? Zaoszczędzilibyście sobie tych męczarń!
Patrzyliśmy zdziwieni, oczekując dalszych wyjaśnień. Rapportführer uważał widać sprawę za załatwioną: nie zwracając na nas uwagi, odszedł w kierunku bramy. Ciekawość, co i jak się stało, ożywiła wszystkich. Strasznie przemęczeni, ledwie trzymając się na nogach, skupiliśmy się jednak dokoła pisarza obozowego Meixnera, który wyjaśnił sprawę.
Podczas biegu podszedł do Streitwiesera jeden Polak, Kazimierz Zmyliński z bloku 4, zastępca pisarza Hauga, i podał mu zegarek. Twierdził, że znalazł go w pobliżu bloku. Streitwieser nie pytał o szczegóły. Kazał przywołać poszkodowanego, a gdy ten potwierdził, że to jego zegarek, oddał mu go. Wtedy dopiero zatrzymał nas, by powiedzieć, że zegarek się znalazł.
Oboźny Kammerer i wszyscy Niemcy byli bardzo wzburzeni:
– Tego łotra, z winy którego musieliśmy tak biegać, trzeba utopić! Już my go znajdziemy! Ten Polak, Zmyśliński, przyciśnięty, powie od kogo ów zegarek dostał! – wołał oboźny.
Nikt ani na chwilę nie wierzył, by Zmyśliński zegarek znalazł i by sam zdobył się na odwagę podać go Streitwieserowi. Musiał mu ktoś dać zegarek i pouczyć, co ma mówić. Gremialnie zwróciliśmy się do Zmyślińskiego, żądając wyjaśnień. Kazik początkowo nie miał ochoty zdradzić rabusia zegarka, gdy jednak oberwał kilka policzków i szturchańców, rozumiejąc, że zanosi się na coś gorszego, wskazał van Loosena jako sprawcę.
Kammerer i reszta rzucili się na wskazanego i pobili go strasznie.
– Dziś wieczorem wsadzimy ci wiadro na głowę! – groźnie zapowiedział oboźny.
Sprawa zegarka była wyjaśniona. Van Loosen go zrabował, lecz później, widząc nasze męki, starał się zło naprawić i zegarek zwrócił przez Zmyślińskiego. Ale jego ziomkowie nie chcieli uznać dobrej strony jego postępku. Pamiętali tylko, że przez niego cierpieli, więc pragnęli zadośćuczynienia w wykonaniu zapowiedzianej kary śmierci.
Wieczorem, po drugim dzwonku, gdy wszystkich więźniów w obozie obowiązywał spoczynek, van Loosena wywleczono z bloku i zaciągnięto między blok 13 a 14, gdzie zrobione były prowizoryczne umywalnie. Ściekająca woda spływała tu do dołu około dwa metry głębokiego. Po drodze van Loosen był niemiłosiernie bity. Złamano mu dwa żebra. Przed dołem napełnionym wodą rozebrano do naga i wrzucono do wody.
– Dajcie mi wiadro! – wołał Kammer, a gdy je otrzymał, starał się je wsadzić na głowę van Loosena.
Woda w dole sięgała van Loosenowi tylko do piersi. Kammerer wzywał go, by się zbliżył do brzegu dołu i pozwolił sobie nasadzić na głowę wiadro od marmolady. Van Loosen płakał jak dziecko i prosił, by darowano mu życie. Tamci jednak byli głusi na jego prośby. Van Loosen skazany był na śmierć przez ogół.
Od niechybnej śmierci uratował go blokowy „trzynastki” „Hadżi” Grill, jeden z najgroźniejszych krwawych bandytów, cieszący się wśród Niemców dużym poważaniem. Nie brał on udziału w sądzie nad van Loosenem, ale gdy dowiedział się, że go topią, pospieszył na miejsce, by go ratować. Między nim a oboźnym Kammererem z tego powodu wynikła sprzeczka. Kammerer domagał się stanowczo kary śmierci. Van Loosen, wyzyskując ów spór, wyszedł z wody i w śmiertelnym strachu pobiegł przed bramę do „Schuhhausu”, wołając o ratunek.
Pełniący służbę esesman zaalarmował kierownika obozu Chmielewskiego, który wezwał do siebie oboźnego. Van Loosen skarżył się, że chcą go utopić. Kammerer udawał, że nic o tym nie wie. Na pytanie, kto nastaje na jego życie, van Loosen nie wymienił nazwisk, mówił tylko ogólnikowo: blokowi. O oboźnym nie wspomniał zupełnie.
Chmielewski milczał chwilę, po czym zwrócił się do oboźnego i wskazując na van Loosena, powiedział:
– Ten człowiek jest pod moją osobistą opieką. Żeby mu tu ani włos nie spadł z głowy. Odprowadźcie go na izbę chorych i każcie leczyć!
Van Loosenowi zaś powiedział:
– Gdy was zwolnią z izby chorych, zgłoście się do mnie. Van Loosen dziękował Chmielewskiemu za uratowanie mu życia, po czym razem z Kammererem udali się na izbę chorych, gdzie van Loosen przyjęty został ze specjalnymi względami. Rozkazy Chmielewskiego były ściśle przestrzegane. Nikt mu już krzywdy nie zrobił. Wszyscy więźniowie niemieccy zdawali sobie sprawę z tego, że po wyzdrowieniu otrzyma on poważne stanowisko w samorządzie obozowym.
W czasie gdy van Loosen leżał na izbie chorych, jego wspólnik, pisarz bloku 5 Wochnik, w niezwykle perfidny sposób pomścił jego przygodę. Na skutek tej zemsty Kazik Zmyśliński o włos nie przypłacił życiem rzekomej „zdrady”. On to bowiem wskazał Kammererowi van Loosena. Odpokutował za to dnia 29 lipca podczas pamiętnej dla wszystkich więźniów „nocy Nowaka”.
W ową noc, gdy Chmielewski ze swoją pijaną hordą esesmanów wpadł do obozu i osobiście raczył znęcać się nad więźniami, Wochnik postanowił zemścić się na Zmyślińskim: odszukał go i zawlókł przed Chmielewskiego jako jedną z ofiar rzuconą na zaspokojenie dzikich, zbrodniczych instynktów kierownika obozu. Chmielewskiemu było obojętne, kogo mu kładli na kozioł. Przede wszystkim dopominał się zawsze o Żydów, ale przecież żadnej z ofiar, które mu podprowadzali Kammerer, Wochnik i inni oprawcy, nie przyglądał się specjalnie. Zmyśliński otrzymał wówczas 146 batów od głowy do stóp. Przez całe dalsze pięć lat pobytu w obozie leczył się z odniesionych wówczas ran.
Van Loosen wyszedł z izby chorych pod koniec sierpnia. Zameldował się natychmiast u Chmielewskiego, który mianując go kapem obozowym, powiedział mniej więcej następująco:
– Uratowałem wam życie. Teraz mianuję was kapem obozu. Będziecie starali się o porządek w obozie, a przede wszystkim wyczyścicie mi obóz z tych polskich „partyzantów” (Heckenschützen). Wszyscy muszą zginąć. Tu, w obozie, siedzą właśnie ci, którzy wymordowali naszych rodaków (Deutsche Volksgenossen) w Bydgoszczy i na Górnym Śląsku. Ci Polacy należą do wschodnich barbarzyńców, przed wymordowaniem naszych rodaków znęcali się nad nimi niemiłosiernie, stosując wobec nich azjatyckie tortury. Czytaliście w gazetach i widzieliście w tygodnikach ilustrowanych ofiary tych wschodnich dzikusów. Przybijali języki do stołów, wykłuwali oczy, oblewali wrzącą smołą. Dziwię się, że nasze władze przysłały ich do obozu koncentracyjnego i że my z naszych zapasów żywnościowych mamy ich jeszcze żywić. Ja bym ich wszystkich kazał po prostu wystrzelać. Tylko że wtedy podniósłby się krzyk: nazwanoby nas mordercami. Polecono mi, bym obchodził się z nimi delikatnie, przez rękawczki... Ale wy musicie im dać szkołę. Muszą zrozumieć, co to jest obóz. Za zbrodnie, jakie popełnili, muszą ponieść zasłużoną karę. Bądźcie ostrożni wobec nich, pilnujcie się zwłaszcza w nocy, by z wami tak samo nie zrobili, jak z naszymi ziomkami z Bydgoszczy i z Górnego Śląska. Codziennie musicie kilku z nich wykończyć (przy tych słowach Chmielewski zwyczajem esesmanów kciukiem prawej ręki wskazał na ziemię. Był to znak: zabić). Pójdą „gryźć trawę” (ins Gras beissen). Mam nadzieję, że spełnicie swoje zadanie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Stanisława Nogaja „Gusen. Pamiętnik dziennikarza” bezpośrednio pod tym linkiem!
Słowa Chmielewskiego powtórzył mi van Loosen w kilka dni po ich rozmowie. Van Loosen zapewnił swego wybawcę, że wykona jego rozkazy. Był zresztą przekonany, że Chmielewski mówił prawdę, że Polacy przebywający w Gusen to mordercy „owych 62 000 Niemców”, o których rozpisywały się gazety niemieckie. Wierzył również, że my, Polacy, znęcaliśmy się nad jeńcami niemieckimi, wykłuwaliśmy im oczy, żywcem grzebaliśmy itd.
Miałem z nim pewnego razu znamienną rozmowę. Przyszedł do mnie w towarzystwie młodego blockführera. W czasie pogawędki zeszliśmy na temat dobrego i złego człowieka. Dowodziłem, że nie ma zdecydowanie złych ludzi. Ludzie z wrodzonych właściwości są dobrzy, tylko czasem wychowanie i otoczenie budzi w nich złe instynkty.
Nie zgadzali się ze mną. Dowodzili, że na przykład wszyscy Polacy rodzą się źli, z wrodzoną żądzą mordu. Męczą i mordują dla własnej przyjemności. Van Loosen powtórzył mi wówczas zdanie, jakie wpoił w niego kierownik obozu Chmielewski:
– Wiem, że nie jestem dobrym człowiekiem. Zabijałem, zabijam i zabijać muszę obcych mi ludzi, którzy mi osobiście nic złego nie zrobili. Ale nie znęcam się nad nimi, tak jak wyście to robili w Bydgoszczy. Nikomu oczu nie wykłułem, języka do stołu nie przybiłem, żywcem nie zakopałem. Mój sposób zabijania ludzi jest humanitarny. Nikt się nie męczy. Wrzucam „muzułmana” do wody i za chwilę jest gotów. Najwięcej męczy się dwie lub trzy minuty...
Starałem się przekonać van Loosena, że mówi głupstwa, że jest naiwną ofiarą antypolskiej propagandy. Gdy tłumaczyłem mu, że jego historia z wykłuwaniem oczu, przybijaniem języków itp. jest zmyślona, naraz do rozmowy wtrącił się esesman. Oświadczył stanowczo, że na własne oczy widział pomordowanych, że niemal każdy esesman miał krewnych lub znajomych wśród tragicznych ofiar bydgoskiej krwawej niedzieli. Oczywiście kłamał jak z nut, cóż, kiedy nie mogłem mu tego powiedzieć. Ostrożność nakazywała milczeć.
Z van Loosenem, największym mordercą w Gusen, żyłem w „przyjaźni”. Niemal codziennie rozgrywałem z nim partię szachów, często umyślnie przegrywałem, by nie zniechęcił się do gry. Moi współtowarzysze niedoli patrzyli na moją „przyjaźń” ze zdziwieniem, niektórzy z nich nawet oburzali się na mnie za to, że dopuszczałem van Loosena do turniejów szachowych i umożliwiałem mu branie udziału w meczach piłki nożnej.
Natomiast niezwykle wdzięczni byli mi wszyscy ci, którzy pracowali w komandzie van Loosena, w tak zwanym Lagerkommando. Wykorzystywali to bowiem w odpowiednim momencie do ratowania więźniów. Zgodnie z otrzymanym rozkazem mordowania ludzi van Loosen wyszukiwał codziennie ofiary.oku
Po apelu jego pracownicy stali w szeregach i oczekiwali rozkazów. Van Loosen dzielił ich na grupki i wysyłał do wykonania rozmaitych robót: czyszczenia placu i ulic, robienia trawników, usuwania śmieci itp. W roku 1940 trzeba było jeszcze budować ulice, kopać doły, wywozić ziemię, przynosić kamienie itp. Kapo obozowy dozorował wszystkich.
Van Loosen był gorliwym dozorcą, poganiał podwładnych mu więźniów do ostatniego ich tchu. Gdy już jakiś więzień z wyczerpania padł, wówczas zajmował się nim specjalnie i „wykańczał” go. Zaczynał tłuc niemiłosiernie takiego nieszczęśnika, aż tamten w nadludzkim wysiłku wstał z ziemi, dźwigał ciężkie kamienie, biegł z nimi, chociaż krew ciekła mu z nosa i ust. Wreszcie więzień padał po raz ostatni na ziemię, by już więcej nie powstać. Gdy jeszcze dawał znaki życia, van Loosen, zawsze uzbrojony w grubą pałkę, dobijał go po prostu.
Niektórzy jego podkomendni zjednywali go sobie papierosami, pieniędzmi, porcjami kiełbasy, które otrzymywali na kolację, i innymi rzeczami. Tych oczywiście van Loosen nie zaczepiał.
Ludzie z grupy van Loosena wiedzieli o mojej „przyjaźni” z mordercą. Czasem, gdy van Loosen zabierał się do wykończenia jakiejś nowej ofiary, przybiegali do mnie po ratunek.
Udało mi się też niejednego od strasznej uratować śmierci. Czasem sama moja obecność hamowała zapędy zbrodniarza... Wstydził się przede mną, że... morduje. Ale bardzo często nic poradzić nie mogłem. Nieraz zbrodniarz był w takim humorze, że chciał popisać się przede mną, co potrafi. Trzeba było wtedy używać forteli, by go od ofiary oderwać. Zdarzało się często, że cały mój spryt nic nie pomagał: van Loosen nie chciał puścić swej ofiary. Nie dał się znęcić grą w szachy, nie dał się kupić za papierosy albo tytoń. Byłem bezsilny, przyglądałem się więźniom dręczonym na śmierć.