Ur-Napisztim spotyka Azazela
– A bodaj cię zaraza, obyś skończył w brzuchu szakala, oby cię porwały demony, leniwy bydlaku! – Poganiacz szarpał za upleciony z włosia sznur, usiłując zmusić opornego wielbłąda do uległości. Zwierzę parsknęło gniewnie i spróbowało w odwecie opluć idącego przed nim człowieka.
– Nie wzywaj demonów, Lugalu, bo cię usłyszą! Pustynia pełna jest upiorów. Ich skrzydła rozcinają noc, oczy błyszczą w ciemności, a uszy słyszą każdy szept. Pomódl się lepiej do boga Uttu, by zatrzymał na niebie słoneczną tarczę, a światło dnia jak najdłużej oświecało naszą drogę. – Dobiegł z boku inny głos, nawykły do wydawania poleceń.
– Słyszę, Ur-Napisztimie, słyszę i jestem ci posłuszny. Ale wielbłądy idą bez przerwy drugi dzień. Niedługo ustaną.
– Póki my możemy iść, one też mogą.
– Zwierzęta nie piły od dawna. My też nie...
– I dziś też nie będziemy pili. – Brzmiała obojętna odpowiedź. – Musimy oszczędzać wodę. Chyba że prędko odnajdziesz zgubiony szlak.
– Twoja wola, panie. Ale...
– Gdy dotrzemy do źródła, o którym mówiłeś, będziemy pić do woli.
– Musimy się napić, choćby po małym łyku, inaczej opadniemy z sił. Pustynia rządzi się surowymi prawami. Kto nie jest im posłuszny, ginie...
– Później! – przerwał mu Ur-Napisztim. Spojrzał z ukosa na poganiacza o imieniu Lugal. Ramiona mężczyzny okrywała postrzępiona derka z grubo tkanej wełny, spod brudnej chusty na głowie dziko błyskały przekrwione oczy. Skudlona broda opadała na pierś.
Ur-Napisztim minął krótką kolumnę trzech objuczonych wielbłądów i ruszył w stronę piaszczystego pagórka. Był wyższy i szczuplejszy od poganiacza, a jego czarna broda, mimo trudów wędrówki, nadal pozostawała rozczesana i natarta oliwą. Potarł palcem koniuszek nosa, długiego i krzywego, jak u wszystkich mężczyzn z rodu Uruk Kan. Wąskie wargi dodawały jego kościstej twarzy wyrazu zawziętości.
Owinął się miękkim płaszczem narzuconym na lnianą tunikę. Strzepnął piasek z fałd cennej materii. Był w drodze już od wielu dni, mimo to dbał o swój wygląd, jak przystało na kupca z wielkiego Nikkuru, siedziby bogów, najpotężniejszego miasta Dwurzecza.
Ogarnął spojrzeniem szaro-czarne oblicze pustyni. Wciąż nie dostrzegał gór, ku którym tak mozolnie zdążali. Bogatej w wodę oazy także nie było widać, choć poganiacz wielbłądów przysięgał, że jest blisko. Najwyraźniej nie była. Światło dnia gasło powoli i niechętnie, jakby rozżarzony dysk słońca nie chciał pogrążyć się w falach piasku. Ciemność spłynęła w końcu na świat, a oni wciąż szli. Mozolnie wyciągali obute w sandały stopy z sypkiego piachu, potykali się o sterczące kamienie i podążali dalej. Biały sierp księżyca dźwignął się nad widnokrąg, znacząc siwe garby wydm czarnymi krechami cieni. Wielbłądy głuchym porykiwaniem dawały wyraz swojemu niezadowoleniu. Lugal złorzeczył im głośno i wymachiwał kijem wyciętym z drzewa oliwki. Ur-Napisztim po cichu przeklinał wielbłądy, poganiacza i całą podróż, która od początku przebiegała niepomyślnie.
Najpierw okulała jego ulubiona wielbłądzica. Bodaj okulał też pastuch, który miał ją w swojej pieczy! A potem wróżebna ofiara w świątyni Gullaha! Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że zacisnął pięści.
Biały baran, wybrany spośród najpiękniejszych w stadzie, miał skazę. Maleńką kępkę czarnej sierści pomiędzy przednimi nogami. Stary kapłan pokazał mu ją w pełnym wyrzutu milczeniu. Ur-Napisztim hardo wytrzymywał wzrok ofiarnika, póki ten nie przeciągnął wreszcie nożem po gardle zwierzęcia. Ostrze z obsydianu przecięło gładko skórę i tętnice. Spieniona krew buchnęła strumieniem, plamiąc kamień ołtarza. Rozpaczliwe beczenie urwało się nagle, zastąpione świstem powietrza w przeciętej tchawicy.
Wyprężone nogi barana zadrżały, jakby chciał się jeszcze poderwać do biegu, ale zwieńczony ciężkimi rogami łeb opadł bezwładnie. Kapłan wprawnie rozpłatał brzuch zwierzęcia i zanurzył ręce w krwawej szczelinie. Powoli kładł na płaskim kamieniu ciemnoróżowe wnętrzności.
– Oby bogowie wysłuchali twojej prośby i byli ci przychylni! – zaintonował, wznosząc ociekające krwią ramiona. – Niech promienie Uttu, władcy słonecznego blasku, rozświetlą twój szlak, a duchy przodków strzegą twoich kroków!
Podniósł gładki płat wątroby i przybliżył do twarzy. Zamrugał kaprawymi oczkami, oglądając go z bliska. Szybkim ruchem noża odciął mały kawałek i włożył do ust. Żuł pracowicie nielicznymi zębami, wreszcie wypluł na dłoń obślinioną miazgę. Obejrzał ją, po czym cisnął na gorejące przed ołtarzem węgle. Zaskwierczało. Jasny, wonny dym ze spalonego cedru ściemniał, przejrzyste kłęby skaziła czarna smuga.
– Ur-Napisztimie, synu Araszkigala! – starczym dyszkantem zachrypiał kapłan. – Stała się rzecz niezwyczajna. Bogowie przyjęli twoją ofiarę, lecz nie zechcieli okryć cię płaszczem swej opieki. Jeśli wyruszysz w drogę, sam będziesz musiał zadbać o swój los, a wróżba mówi, że wypełni się on wkrótce...
– Co to znaczy, o dawco mądrości? – spytał Ur-Napisztim z nutą lęku w głosie. – Czy bogowie chcą, bym tu pozostał?
Zatoczył dłonią krąg, jakby chciał pokazać kapłanowi otoczone glinianymi murami miasto. Na zboczach niskiego wzgórza tłoczyły się domy zbudowane z mułowych cegieł. Przez trzcinowe poszycia przedostawał się dym z palenisk. Takie same suszone na słońcu cegły posłużyły do wzniesienia ścian pałacu króla. Wszechwładne słońce z czasem nadało im twardość kamienia. Budowla nie była wysoka, lecz rozsiadła się szeroko wśród palmowych zagajników i ze szczytu świątynnego wzgórza wyglądała jak osobna osada. Większa od niej była tylko świątynna piramida, wspinająca się ku niebu tarasami z ubitej gliny. Ut-Napisztim stał teraz na jej szczycie, obok ołtarza wyciosanego z wielkiego głazu. Spojrzał na kapłana, cuchnącego skrzepłą krwią i dymem starca w poplamionej lnianej przepasce. Spalona słońcem skóra napinała się na sterczących kościach wychudłego ciała. Ofiarnik jeszcze raz obejrzał baranią wątrobę. Brudnym palcem zakończonym szponiastym paznokciem podłubał w zakrwawionych flakach.
– Dziwne, naprawdę dziwne – mruczał pod nosem. – Wyrocznia mówi, że odbędziesz podróż, jednak dotrzesz nie tam, dokąd zmierzałeś, a zdobędziesz nie to, czego pragnąłeś... Ścieżkę twego życia opromieni światło, lecz wydobywać się będzie z jądra ciemności...
Mamrotanie przeszło w ciche zawodzenie. Stary mężczyzna siedział na piętach i kiwał się w przód i w tył, aż długie włosy w kolorze popiołu opadły mu na twarz, zakrywając oczy.
– Moją ścieżkę opromieni światło... Co to znaczy? – powtarzał teraz cicho Ur-Napisztim, wspinając się na kolejne pustynne wzgórze. Ścisnął w dłoni amulet chroniący przed złymi duchami. W grube kółko z brązu wplecione były pióra i ludzkie włosy. – Oby wszechwładny El miał mnie w opiece! Złożę mu ofiarę i nie zapomnę też o Szinie, Uttu ani o Hubiszag Straszliwej, która nosi na piersiach naszyjnik z ludzkich czaszek. Jeśli wrócę bezpiecznie, co dziesiąta owca z moich stad spłonie na ich ołtarzach...
Lekkie drżenie gruntu przerwało jego modlitwę. Wielbłądy stanęły w miejscu, parskając i głośno łapiąc powietrze rozwartymi chrapami. W świetle księżyca zobaczył sterczące w niebo kamienne kolumny. Szczyty wysmukłych skał rozpływały się w czerni nocnego nieba.
– Co się dzieje? Znasz to miejsce, Lugalu? Nie? Zdajesz mi się bardziej bezradny niż koźlę oderwane od wymienia matki. Większy też miałbym pożytek z koźlęcia, które stawia pierwsze kroki, niż z ciebie! Nie wiesz nawet, gdzie jesteśmy!
Ur-Napisztim starał się opanować, ale głos zadrżał mu mimo woli.
Tekst jest fragmentem książki Marka Orłowskiego „Samotny krzyżowiec. Czas przepowiedni”:
– Nigdy tu nie byłem, zbłądziłem... – poganiacz szepnął z przerażeniem. Ziemia pod stopami zdawała się poruszać niczym skóra na grzbiecie krowy ukąszonej przez gza. Jeden z wielbłądów stanął, potem cofnął się gwałtownie. Drugi poszedł w jego ślady. Powodowy sznur wysunął się z ręki Lugala, ale żaden z mężczyzn nie zwrócił na to uwagi. Jak urzeczeni wpatrywali się w bladą poświatę oblewającą podstawy skał. Blask wydobywał się spomiędzy pionowych głazów, jakby piasek i kamienie świeciły. Na oczach wędrowców piaszczysty grunt zaczął pękać i rozdzielać się, przypominając otwierający się kokon gąsienicy. Ze szczeliny wydobywały się strużki pary. Tryskały w górę cienkimi pióropuszami, wypychane jakąś niepojętą siłą. Ziemia zaczęła się gotować.
– Bogowie, litości! – Poganiacz z jękiem runął na twarz, bijąc czołem o kamienie. Ur-Napisztim patrzył, niezdolny się poruszyć. Wytrzeszczył oczy, kiedy przestrzeń między skałami wypełnił obłok ciemnej mgły, raz za razem przeszywanej jaskrawymi zygzakami błyskawic. Pomroka nocy ustąpiła, jakby niecierpliwa dłoń zdarła z okna czarną zasłonę. Kupiec zakrył ręką twarz, chroniąc się przed oślepiającym światłem buchającym w nocne niebo. Zdawało mu się, że na jasnym tle rysuje się niewyraźna sylwetka człowieka z uniesionymi ramionami, a może wielkiego ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Odruchowo położył dłoń na kościanej rękojeści miecza. Dotknięcie broni wcale go nie uspokoiło. Przeczuwał, że wykute z brązu krótkie ostrze nie pomoże w starciu z niepojętym zjawiskiem. Cofnął się o krok. Potem drugi. Zamknął oczy, ale pod powiekami wciąż wirowały tęczowe kręgi. Kiedy odważył się spojrzeć, widmowa poświata osłabła. Pomiędzy sterczące w niebo głazy noc znów wlewała się czarnymi strugami.
– Widzisz coś, panie? – Usłyszał rozdygotany głos Lugala.
– Niewiele. Chyba sam Lil, demon nocy, zastąpił nam drogę...
– Cokolwiek to było, uchodźmy stąd, prędko!
– Milcz! – syknął Ur-Napisztim. – Coś słyszałem! Jakby... kroki.
– Ja nic nie słyszę... Tak, teraz tak... O wielcy bogowie! Zachowajcie nas od nieszczęścia, ocalcie swego sługę! – zawodził poganiacz.
– Cicho! – powtórzył Ur-Napisztim. I wtedy usłyszał wyraźniej. A raczej wyczuł. Powolny, miarowy łoskot. Jeszcze odległy, ale coraz bliższy, przypominający odgłos stąpania. Raz, dwa, raz, dwa...
Mniej niż o rzut włócznią pojawił się ciemniejszy od mroku kształt rosłego mężczyzny o nienaturalnie szerokich barach. Zdawało się, że tajemniczy przybysz jest już całkiem blisko, ale to było złudzenie. Wciąż znajdował się daleko, tyle że okazał się wyższy od przeciętnego człowieka co najmniej o dwie głowy. Zrobił jeszcze kilka kroków i jego sylwetka zawisła groźnie nad wędrowcami. Skulili się z przerażenia i przypadli do ziemi, kiedy ramiona ogromnego stwora zaczęły się poszerzać. Zaszumiało. Ur-Napisztim poczuł na twarzy podmuch powietrza pachnącego piżmem i czymś, co przypominało odór spalenizny. Nie odważył się podnieść wzroku, ale domyślał się, co rozpostarło się nad nim, zasłaniając gwiaździste niebo. Skrzydła.
– Nie było życia na lądach i morzach, a ja już istniałem. – Nieludzki głos zadudnił w jego uszach. Kupiec przywarł mocniej do ziemi, jakby chciał się w niej zakopać. – Nie było jeszcze zwierząt ani ptaków, a człowiek nie odcisnął śladu swej stopy na ziemi, gdy ja przemierzałem czas w zawiei gwiazd – dopóki On nie strącił mnie w otchłań! I oto stałem się mieszkańcem wiecznego mroku. Ten, Który Ma Tysiąc Imion, a każde jest zbyt straszne, by je wymówić – nie przebaczył. Ani mnie, ani moim synom. Rozkazał otworzyć się niebu – i niebo go posłuchało. Rozkazał, aby wszelka woda z nieba upadła na ziemię – i tak się stało. Uszedłem przed jego gniewem i uchodzę wciąż... i wciąż...
Ur-Napisztim słyszał tuż nad swoim uchem chrypliwy oddech poganiacza. Zwierzęce dyszenie przechodzące w trwożny skowyt. W nozdrza kupca uderzył ciepły odór potu, a potem moczu.
Wcisnął mocniej twarz w piasek, wargami wyczuwał ostre grudki żwiru. Spróbował coś powiedzieć, ale wyschnięte gardło nie chciało go słuchać.
– My... słudzy twoi – wyrzęził w końcu – kimkolwiek jesteś, oddajemy ci cześć...
– Mówisz, synu rodzaju ludzkiego, że chcesz mi służyć? O tak, będziesz mi służył, a potem twój syn i synowie jego synów, już zawsze... – Przedziwny głos zmienił się w jednej chwili. Nie odbijał się już grzmiącym echem od skał. Przypominał teraz szmer wiatru muskającego palmowe liście. Słuchający go Ur-Napisztim nie wiedział, czy dochodzi z góry, czy rozlega się w jego głowie, przenikając ciało na wskroś.
Powoli dźwignął się na kolana. W srebrzystym świetle księżyca zobaczył postać gigantycznego mężczyzny. Potężne, niczym nie okryte członki zdawały się być wykute w białym kamieniu. Sączyła się z nich delikatna poświata, jaka promieniuje z alabastrowej lampki z płonącą w środku świecą.
Nad szerokimi barami, na mocnej jak pień dębu szyi osadzona była głowa podobna do ludzkiej, jednak o wiele większa. I nieludzko piękna w swej odmienności. Wąska, bezwłosa czaszka, wydłużona w tylnej części, powleczona była skórą tak gładką, że zdawała się odbijać światło. A może światło wydobywało się z niej samej? Ogromne oczy skrzyły się blaskiem szlifowanych drogich kamieni. Blade wargi o doskonałym rysunku przypominały rzeźbę wykutą z kryształu.
Wygięte w lekkim uśmiechu usta drgnęły. Słowa, które z nich spłynęły, miały cudownie melodyjny i pieszczotliwy ton.
Ur-Napisztima przeszedł dreszcz trwogi, a jednocześnie zachwytu. Pomyślał, że mógłby chłonąć te pełne słodyczy dźwięki przez całą noc. Do rana. Do końca dnia. Do końca życia.
– Podejdź, ty, który jesteś pokorny. Nie lękaj się, bo oto schroniłeś się w cieniu moich skrzydeł. Ja osłonię cię przed żarem słońca i przed chłodem wiosennego deszczu... Nie zabraknie ci mleka ani mięsa, ani słodkiego owocu palmy... Stada twe urosną w tysiące, których nikt nie policzy... Piękność twych żon obudzi zazdrość królów... Jak plon pszenicznego kłosa liczni będą twoi synowie...
Tekst jest fragmentem książki Marka Orłowskiego „Samotny krzyżowiec. Czas przepowiedni”:
– Czegokolwiek ode mnie zażądasz, uczynię to – szepnął Ur-Napisztim. Kątem oka dostrzegł ruch obok siebie. Ogarnięty paniką Lugal podniósł się i bełkocząc coś niezrozumiałego, pobiegł w stronę najbliższych skał. Nie zrobił nawet pięciu kroków. Stojący dotąd w miejscu olbrzym nagle znalazł się przed uciekającym. Potężne ramiona wystrzeliły do przodu i w dół. Wielkie dłonie złapały poganiacza za głowę. Przerażony człowiek krzyknął. Długie, szczupłe palce, tak blade, że niemal przezroczyste, ścisnęły mocniej. Krzyk przeszedł w charkot. Ostre szpony, lśniące połyskiem polerowanego srebra, wbiły się w kości czaszki.
– Co czynisz! Puść go! – wykrzyknął Ur-Napisztim. Słowa uwięzły mu w gardle, kiedy zrozumiał swoją zuchwałość. Zgiął się wpół i dodał głosem zduszonym przez strach: – Wybacz niegodnemu słudze, mój nędzny rozum nie obejmuje twojej wielkości...
– Jestem... głodny. – Przez noc wionął szept, w którym nie było śladu poprzedniej słodyczy. – Jestem spragniony...
Demon zbliżył usta do twarzy Lugala, jakby chciał go pocałować. Uśmiechające się dotąd łagodnie wargi wygięły się w ohydnym grymasie. Wydobył się z nich grzmiący ryk. Błysnęły długie, zakrzywione kły.
Kupiec odwrócił się, nie mogąc znieść widoku straszliwej uczty. Nie patrzył, ale nie mógł pozostać głuchy na dochodzące zza pleców dźwięki. Usłyszał zdławiony wrzask, potem odgłosy chłeptania i ssania, przerywane zwierzęcymi pomrukami zadowolenia. Poczuł, że zawartość żołądka niebezpiecznie unosi się ku górze. Wstrząsnęły nim torsje. Otarł dłonią usta, ale kwaśny smak pozostał na języku. Kiedy się wyprostował, potwór stał tuż przed nim. Nieskazitelnie piękną twarz znów opromieniał uśmiech. Na dolnej wardze wisiała wielka kropla krwi. W bladym świetle księżyca zdawała się czarna. Po chwili zniknęła, zlizana długim, rozdwojonym na końcu językiem. Ruch był tak szybki, że ludzkie oko ledwie mogło go zauważyć.
– Oto przekleństwo... oto nagroda. Oto napój życia... – Znów rozległy się dźwięki podobne do świergotania fletu. Tym razem nie brzmiały już tak kojąco. – Ten, Który Jest, zabronił karmić się krwią i obiecał wygubić tych, którzy to czynią. Przepowiedziano bowiem, że z ludzkiej krwi zrodzi się syn tego, który stworzył niebo i ziemię... Ale my, którzy jesteśmy przeklęci, nie słuchamy zakazów... nie słuchamy nikogo! Jesteśmy wolni...
Spod powiek ogromnego mężczyzny, który wcale nie był mężczyzną, trysnęły czerwone skry. Przejrzyste dotąd oczy zaczęły gorzeć mętnym szkarłatem rozżarzonych węgli. Ur-Napisztim widział teraz tylko dwie dziury płonące w wielkiej czaszce. W jednej chwili, nie dłuższej niż czas pojedynczego oddechu, zrozumiał. Kraina duchów i demonów, w którą dotąd wierzył, istniała naprawdę. Oprócz znanego mu świata była też otchłań, a w niej istoty nieśmiertelne, potężne i złe. Człowiek mógł przeżyć swoje dni i nigdy ich nie spotkać. Ale mógł też poczuć na twarzy lodowaty oddech piekła, zostać pożartym i strąconym do krainy cieni, skąd nie było powrotu i gdzie nie sięgała władza bogów światłości.
Wiedza ta była zbyt straszna, by ją spokojnie przyjąć. Ur-Napisztim pojął, że jeśli przeżyje i wróci do swego domostwa, już nie będzie tylko kupcem z Nikkuru, miasta czerpiącego wodę z Wielkiej Rzeki i opromienionego złotym blaskiem boga Uttu. Zostanie sługą demona starszego niż rodzaj ludzki i przerażającego bardziej, niż można było sobie wyobrazić.
Zrobił krok w tył, ale zatrzymał się z okrzykiem zgrozy. U jego stóp leżało coś, co przypominało stos porzuconych łachmanów. Sterczały z nich dziwaczne badyle. Zadrżał, kiedy zrozumiał, że patrzy na resztki rąk i nóg Lugala. Obok leżała czaszka obciągnięta skórą tak pomarszczoną, że wyglądała jak pozostawiony na wiele dni w skwarze słońca owoc granatu. Ciało poganiacza, wyssane z żywotnych soków do ostatniej kropli, przypominało stary, wyschnięty bukłak.
Kupiec przełknął z wysiłkiem ślinę czując, że wnętrzności podskakują mu w brzuchu niczym wypuszczone z zagrody źrebięta osłów.
– O wielki panie... władco pustyni i śmierci! – wybełkotał chrapliwie. Odchrząknął i zaczął mówić trochę składniej: – Będę ci rabem wiernym i pokornym! Spełnię każdy twój rozkaz... Będę żył po to, by ci służyć... Czy teraz, o nieśmiertelny, kiedy wybrałeś mnie na sługę, wypowiesz swoje nazwanie, abym je znał i mógł wielbić w modlitwie?
– Czy naprawdę mnie nie znasz, Ur-Napisztimie z rodu Uruk Kan? – przerażający stwór pierwszy raz wypowiedział jego imię – Czy nigdy nie widziałeś mnie we śnie? Przypomnij sobie. Nie pamiętasz... cienia?
– Tak... prawda… śniłem o pustyni. Widziałem bezkres piasków pod światłem księżyca... Tak, widziałem cień...
Pamiętał ten sen. Pustynia. Noc. Księżyc. Ktoś za nim stał. Ktoś tak wielki, że jego cień rozlewał się na piasku czarną plamą sięgającą aż do następnej wydmy. Cień zdawał się należeć do zgarbionego człowieka albo kogoś, kto niesie ciężar na ramionach. Głowę wieńczyło mu coś na kształt rogów.
Ur-Napisztim wyczuwał bijącą od owego czającego się za nim kogoś – lub czegoś – straszliwą żądzę i jednocześnie nienawiść. Chciał się odwrócić, zobaczyć... Nie mógł. Ręce i nogi miał sztywne, jakby w żyłach zastygł roztopiony ołów.
– Teraz widzisz mnie twarzą w twarz. Już wiesz, komu będziesz posłuszny. Niegdyś było nas wielu... Walczyliśmy – i zostaliśmy pokonani. Lecz wrócimy z wygnania, gdy piekło podniesie swą głowę uczynioną z płomienia! A wtedy ci, co byli naszymi sługami, otrzymają nagrodę wielką... Pytałeś o moje imię, synu nędznego plemienia ludzi. Usłyszysz je, usłyszysz ten jeden raz i zapamiętasz na zawsze. A brzmienia jego nauczysz synów swoich.
Wiatr zawył dziko wśród skał, porwał z ziemi tuman pyłu i sypnął nim w twarz Ur-Napisztima. Mężczyzna zasłonił dłońmi oczy, nasunął brzeg zawoju na usta i nos. Skulił się, chroniąc przed szorstkimi ziarenkami piasku.
Przez narastający skowyt wichru przebiły się ostre niczym sztylety słowa:
– Jestem Azazel... – Odbite od skał echo powtórzyło spiesznie, jakby przestraszone: – Aza...zel... A...za...zel...
– Jak cię odnajdę, o panie, aby poznać twoją wolę? Jak mam cię przyzywać?
Księżyc zachodził, sylwetka demona rozpływała się w gęstniejącym mroku, ale jego głos zabrzmiał głośno i wyraźnie:
– Nie będziesz musiał mnie szukać, niewolniku. Gdy nadejdzie czas właściwy, ja odnajdę ciebie.