Umberto Eco — „Tajemniczy płomień…” – recenzja i ocena
Jeśli myślałeś, że po „Baudolino” i „Wyspie dnia poprzedniego” bardziej zwodzony na manowce przez Umberto Eco być nie możesz, to się myliłeś. Jednak nie przez fabułę, która w tamtych książkach prowokowała do pytania siebie co kilkanaście stron „o co tu chodzi?”, ale przez specyficzny, niemożliwy do opisania natłok bohaterów filmów, książek, komiksów i opowiadań. Wszyscy oni pochodzą z okresu dzieciństwa autora. Brzmi niezrozumiale? No bo taki jest „Tajemniczy płomień…”.
W skrócie – główny bohater budzi się z długotrwałej śpiączki. Nie pamięta nic. No, prawie nic. Pamięta bohaterów, fabuły, wątki, zdania i cale rozdziały z książek, które przeczytał. I nic poza tym. Na pytanie lekarzy „Jak masz na imię?” cytuje kolejne książki, wyławia z pamięci zdania napisane przez kogoś lata wcześniej, nie znajdując w swej głowie nic poza nimi. Oto idealne urzeczywistnienie maksymy „Jesteś tym, co czytasz”.
Eco puszcza do czytelnika oko, ale chyba… psuje nam trochę przyjemność z lektury, bo postacie, cytaty i tytuły ścielą karty książki tak gęsto, że trudno nadążyć za nimi wszystkmi. W głowie bohatera żyje tyle papierowych światów, że trudno się w tym połapać nawet najtęższemu umysłowi.
Książka jest w pewnym stopniu „zamknięta” i jeśli ktoś mógłby odkryć i wyjaśnić wszystkie aluzje i nawiązania, to chyba tylko niezwykle oczytany rówieśnik autora, do tego mieszkaniec północnych Włoch. Dla kogoś, kto urodził się u schyłku komunizmu w kraju o kilka stopni Celsjusza chłodniejszym i bardziej szarym bogactwo książki jest nie do ogarnięcia. Innymi słowy Eco wymaga w nowej książce od potencjalnego czytelnika nie tylko intelektualnych walorów, ale także (może nawet bardziej) precyzyjnej wiedzy w kwestii tego, co we Włoszech Mussoliniego było czytane. Nie wiesz? No to bogactwo aluzji i smaczków idzie na marne. I nawet nie masz świadomosci, że coś tracisz. Oto i cała specyfika książki.
Fabuła skomplikowana nie jest, ale te szczegóły… autor odpowiadajac na pytania dotyczące swych poprzednich książek: „Wahadła Foucaulta”, „Baudolina” i „Wyspy dnia poprzedniego”. Sam gubił się w interpretacjach, poczytując to za główną atrakcję i specyfikę postmodernizmu. Tutaj zaserwował coś zamkniętego (wszak na ostatniej karcie książki bohater umiera) i chyba prostszego, ale zagmatwanego i niemożliwego do ogarnięcia pod innym względem. Znów więc od pytań o interpretację uciec mu się nie uda.
Mimo że jestem fanem jego twórczości, to ze wstydem przyznaję, że mniej więcej tak często, jak przed oczyma bohatera stawała tytułowa postać, mnie nachodziła myśl „nie za bardzo to wszystko”. Chociaż za sprawą końcowych zdań lekturę zakończyłem poczuciem ekscytacji i poruszenia…