„Tylko dla orłów” - drugowojenna sensacja w pigułce
Gdyby nie II wojna światowa, kinematografia byłaby uboższa o całą jedną gałąź. Mowa tu o powszechnie znanym i już nieco zapomnianym nurcie wojennych filmów sensacyjnych, świętującym swoje wielkie dni w latach 60., 70. i 80. Należą do niego m.in. „Działa Nawarony”, „Wielka Ucieczka”, „Igła”, „Orzeł Wylądował” czy „Parszywa Dwunastka”. Jeśli miłośnika filmów wojennych zaczynały nużyć pacyfistyczne obrazy typu „Pluton” lub „Full Metal Jacket”, zawsze mógł liczyć na którąś z tych uroczo nieskomplikowanych, wciągających opowieści wojennych.
Miały wszystko, czego tylko można chcieć od filmu: wielkie wybuchy, zabójczo piękne kobiety, długie serie z broni maszynowej, sensacyjną muzykę, szykownych hollywoodzkich aktorów w równie szykownych niemieckich mundurach… Z fabułą, rozwojem bohaterów, głębszym przesłaniem i kreacjami aktorskimi bywało różnie, ale nie po to sięgamy po film, na którego plakacie główny bohater z pistoletem maszynowym trzyma wtuloną w siebie wydekoltowaną blondynkę, stojąc na tle eksplozji, by rozkoszować się subtelnością scenariusza i rozważać dylematy głównych bohaterów. W moim sensacyjnym filmie wojennym chcę mieć twardych, nieśmiertelnych głównych bohaterów, piękne kobiety z miniaturowymi pistoletami pod podwiązkami, niezłą intrygę i dużo, dużo wybuchów! I jeśli ktoś powie, że choć raz w życiu nie obejrzał takiego filmu i nie miał z niego frajdy, to uznam, że po prostu nie chce się przyznać do takich małych, wstydliwych przyjemności.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Ponieważ 45 lat temu, 4 grudnia 1968 r. na ekrany wszedł mój osobisty faworyt w tej kategorii filmów – obraz, który uważam za arcydzieło gatunku. Panie i panowie: „Tylko dla orłów”!
Szabla wzywa Danniego
„Tylko dla orłów” to dziecko Alasdaira MacGill-Eaina, lepiej znanego jako Alistair MacLean. Temu szkockiemu pisarzowi zawdzięczamy również kilka innych filmowych pozycji, takich jak „Działa Nawarony” i ich kontynuacja „Komandosi z Nawarony”, „48 godzin” (z 1971 roku, z Anthony Hopkinsem, nie z Eddiem Murphym), „Nocna Straż” i „Stacja Arktyczna Zebra”. Wiele innych zaś nie doczekało się ekranizacji. „Tylko dla orłów” jest jednak najwierniejszą adaptacją jego prozy. Podjął się tego Brian G. Hutton, reżyser raczej nie znany zbyt szeroko, mający na koncie właściwie jeszcze tylko „Złoto dla zuchwałych”. Wziął on do ręki powieść Szkota i przekuł ją w arcydzieło.
Mamy rok (prawdopodobnie) 1944, styczeń lub luty. Grupa alianckich komandosów ma wyciągnąć amerykańskiego generała z zamku Adler, gdzie ten jest przetrzymywany. Zanim jednak film zdąży się na dobre rozpocząć, sprawy zaczynają się komplikować.
Ponieważ w Piekle jest specjalne miejsce dla spojlerujących (podobne do tego przeznaczonego dla marnujących dobrą whisky), nie piszę nic więcej. Przejdźmy więc do aktorów. W rolach głównych Richard Burton i Clint Eastwood. Powtórzę: Burton i Eastwood. Najwspanialszy dar kraju z porem w herbie dla światowej kinematografii oraz arcymistrz cedzenia zza lufy rewolweru. Do tego obaj w swoich najlepszych latach: Burtona „Noc Iguany” i „Kto się boi Virginii Woolf” już unieśmiertelniły, „Anna tysiąca dni” wciąż jeszcze przed nim i nikt w najczarniejszych koszmarach nie przewiduje powstania drugiej części „Egzorcysty”. Dla Eastwooda natomiast zaczyna się fala wznosząca, zagrał już bowiem w „Za garść dolarów” i „Za kilka dolarów więcej”, kończąc wstydliwy okres początków kariery, za trzy lata zaś unieśmiertelni się jako inspektor Callahan.
Co do ról żeńskich… Cóż, jak już wspominałem, w tych filmach kobiety miały raczej tylko ładnie wyglądać, nie grają więc żadne wielkie nazwiska. Pierwszą z nich jest Mary Ure, swoisty ewenement wśród aktorek, dorobiła się bowiem szóstki dzieci i wybrała je zamiast kariery filmowej (jedyny drugi przypadek, jaki znam, to Rick Moranis). Mimo to zdążyła dorobić się nominacji do Oscara za „Synów i kochanków”. Drugą panią jest, znana głównie z drugorzędnych horrorów legendarnej wytwórni Hammer Films, Inga Piotrówna. To znaczy Ingrid Pitt, która gdy urodziła się w Warszawie w 1937 roku, otrzymała imię Inga. Tak przynajmniej sądzę, bo jedyny zapis jej imienia, jaki znalazłem, to Ingoushka Petrovna, co, jak mi się wydaje, jest angielską transkrypcją zdrobnienia Inguśka. Jeśli ktoś ma lepsze informacje, będę wdzięczny za ich udostępnienie.
Jest pan dupkiem, i do tego drugorzędnym
Przedsmak tego, co się będzie działo, mamy już w pierwszych minutach, kiedy nocne ujęcia udają… dzienne ujęcia z silnym niebieskim filtrem, dzięki któremu trochę łatwiej nam uwierzyć, że jest jasna, księżycowa noc. Zaraz potem cofamy się trochę w czasie, autorzy zaś zapewniają nam pierwszą ekspozycję, wyjaśniając, dlaczego wszyscy bohaterowie zaraz zostaną załadowani do Junkersa i zrzuceni w Alpach. Obok „połączonej centrali wywiadu i Gestapo”.
Jeśli lubicie się bawić w poszukiwanie baboli, ten film nieco was zawiedzie. Spotkamy wprawdzie głównodowodzącego Wehrmachtu, wywiad i Gestapo współpracują ręka w rękę, a na dziedzińcu zamkowym ląduje Bell 47, co do reszty jednak jakoś człowiek nie ma potrzeby się przyczepić. Innych detali jest bowiem tak mało, że nie było czego poprzekręcać. Pod względem historycznej poprawności szału nie ma, jednak powtarzam – nie po to ten film powstał. Można by go umieścić podczas prawie każdej innej nowoczesnej wojny i jakoś dałoby się go wciąż uprawdopodobnić. Tyle, że stracilibyśmy okazję podziwiania alpejskich panoram i Eastwooda w mundurze porucznika Wehrmachtu. I Derrena Nesbitta w mundurze SS, który przefarbowany na jasny blond wygląda tak aryjsko, że mógłby zejść z dowolnego plakatu werbunkowego Wehrmachtu. I Ingrid Pitt w wydekoltowanym, bawarskim stroju. I tak dalej.
Scenografia zapiera dech w piersiach. Nie jest to jednak specjalna zasługa ekipy. Ośnieżone Alpy zapierają dech w piersiach same z siebie, podobnie jak górskie zamki. Zaś małe, niemieckie i austriackie miasteczka przykryte śniegiem są malownicze i urocze tylko z powodu faktu bycia małymi miasteczkami. Kręcąc filmy w tej scenerii nie sposób spartaczyć scenografii.
Gra aktorska jest doskonała. Piękne kobiety wyglądają pięknie i… w sumie niewiele więcej, oszczędzono nam jednak typu „piszczącej damy w opałach”. Wprawdzie kiedy trzymają na muszce niemieckich jeńców mamy silne wrażenie, że nigdy nie trzymały w dłoniach nawet pistoletu na wodę, pełnią jednak w filmie niebagatelną rolę. No i te bawarskie bluzki…
Eastwood w zasadzie nie musi grać. Książkowa postać porucznika Shaffera stworzona była chyba z myślą o tym, że kiedyś urodzi się Clint Eastwood. Twardy żołnierz sił specjalnych o enigmatycznej twarzy, prawdopodobnie ożeniony ze swoim pistoletem maszynowym, kącikiem ust rzucający kąśliwe uwagi w przerwach między strzelaninami. Nie widzieliśmy gdzieś tego? To może dodam coś jeszcze. Derren Nesbit, grający majora von Hapena, wspominał po latach w programie telewizyjnym kręcenie jednego z ujęć, kiedy Eastwood miał zastrzelić niemieckiego oficera. Reżyser udzielał mu ostatnich wskazówek, mówiąc „po prostu strzel szybko. Żadnego celowania, wyciągasz szybko broń i strzelasz”. „Jasne” odpowiedział Eastwood. Światła, kamera, akcja, cel biegnie, Eastwood wyrywa pistolet z kabury, pada strzał, po czym aktor w kowbojskim stylu kręci pistoletem wokół palca kilkakrotnie i chowa Lugera do kabury. Zapada cisza, w końcu Hutton odchrząkuje: „Clint, świetnie, naprawdę świetnie, ale chyba nie potrzebujemy tego” i wykonuje gest kręcenia pistoletem. Na to Eastwood z zaskoczeniem: „Cholera, zrobiłem to, co robię w westernach”.
Podobnie Burton. Kiedy biega, strzela, wysadza, kłamie i całuje, robi to dokładnie z tą samą zimną miną skończonego, cynicznego dupka, arogancką i pełną wyższości, jaką nosi na co dzień… Jeśli trochę się rozpędziłem, to przez to, że nie mogę mu wybaczyć małżeństwa z Elizabeth Taylor. Co z tego, że nie było mnie wtedy na świecie…
Na poważnie więc, twarz Burtona, której nie zmienia przez cały film, jest dokładnie tym, czego potrzebujemy od bohatera wojennego filmu sensacyjnego. Jest zimna, profesjonalna, odpowiednio zmęczona i odpowiednio cyniczna. Burton po prostu wygląda jak grany przez niego John Smith. Do tego świetnie dawkuje postaci enigmatyczność i arogancję – na tyle, byśmy co pewien czas chcieli mu dać w twarz, ale zarazem nie na tyle, byśmy nie wierzyli, że robi to w jakimś celu.
– Spóźniłaś się – Kiedyś w ogóle nie przyjdę
Sęk w tym, że wszystko, co powyżej napisałem, nie tłumaczy, dlaczego ten film jest dobry. Dzieje się tak dzięki kompilacji czynników. Po pierwsze fabuła: świetna, z nieoczekiwanymi zwrotami akcji. To zasługa MacLeana, którego jest znakiem firmowym – w sumie do ostatniej ekspozycji nie jesteśmy do końca pewni, o co właściwie chodzi. A skoro o ekspozycjach mowa: „Tylko dla orłów” zawiera jedną z najlepszych w historii kinematografii – oczywiście tę w zamku Adler. Dla tych, którzy nie oglądali: wyobraźcie sobie coś takiego: komnata średniowiecznego zamczyska, w wielkim kominku płonie ogień. Przy długim stole siedzą aktorzy dramatu, między nimi zaś krąży Burton z notesem i kieliszkiem koniaku i mówi. Nie wiemy, czy snuje intrygę, czy ratuje skórę, po której jest stronie, nic się nie zgadza, nie wiemy, do kogo mierzy z pistoletu, twarze mężczyzn w napięciu wsłuchują się w jego głos. I tak samo robi widz. Ta chłodna pewność siebie, arogancja i cynizm, z jakimi mówi Burton, sprawiają, że wierzymy w każde jego słowo. Gdyby zaproponował mi talon na balon, to brałbym w ciemno. Hurtową ilość.
Film cały czas trzyma w napięciu. Ciuciubabka, w jaką bawią się bohaterowie z niemieckimi żołnierzami, jest świetnie zrobiona, zwłaszcza że tym razem Niemcy nie są bandą kretynów. Podobnie sceny akcji: bohaterowie są nieco mniej kuloodporni, niż zazwyczaj w takich filmach, nie na tyle jednak, by nie sprawiać nam radości z oglądania długich serii broni maszynowej. Do tego takie cacka jak ucieczka autobusem pocztowym czy jeżdżenie motocyklem po płonącej miejscowości… Gdyby nie mocno nieprawdopodobna scena walki na dachu wagonika kolejki linowej, do scen akcji nie przyczepiłbym się w żadnym punkcie.
„Tylko dla orłów” należy do kategorii filmów kultowych, choć nie mam całkowitej pewności, dlaczego. Nie wiem, czy wymienione przeze mnie aspekty wystarczą, by uznać go za godny polecenia. Wiem natomiast, że obejrzałem go już dziesiątki razy, rozkoszując się aktorami, fabułą i zdjęciami (mimo tego, że wszystko znam na pamięć) i pewnie jeszcze parę razy go obejrzę. Czytelnikom też radzę. Warto.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz