Trzecia trumna
Dziewięćdziesiąt lat po zabójstwie Gabriela Narutowicza na nowo rozgorzała dyskusja o tragicznych okolicznościach jego śmierci. Z jednej strony zaangażowała się w nią lewica, uważająca się za duchowego spadkobiercę zamordowanego prezydenta, z drugiej zaś strony pojawili się publicyści i politycy prawicowi. Nieoczekiwanie, wszyscy zaczynają bronić pamięci Narutowicza i szukać analogii. Bardzo mnie ciekawi, co powiedziałby sam prezydent, gdyby mógł zobaczyć współczesną debatę.
Zacznijmy od charakterystycznego novum : neoendek Rafał Ziemkiewicz oświadczył, że Z pewnością śp. Gabriel Narutowicz nie chciałby mieć absolutnie nic wspólnego z tą mentownią, która się pod Zachętą skrzyknęła. Przyznam szczerze, że również nie wiem, co powiedziałby pierwszy prezydent Rzeczpospolitej na łączenie jego osoby z Januszem Palikotem, bo to właśnie miał na myśli Ziemkiewicz. Możemy jednak spokojnie przyjąć, że ani eksredaktor „Uważam Rze”, ani lider Ruchu Palikota, nie uzyskali w cudowny sposób dostępu do umysłu Narutowicza i nie mogą wiedzieć, co powiedziałby on o dzisiejszej Polsce. Ja sam też mógłbym jedynie spekulować, dlatego w tej sprawie wolę swój sąd zawiesić.
O wiele ciekawsze wydają mi się próby wykazania analogii pomiędzy sytuacją z początku istnienia II RP, a dwudziestym drugim rokiem istnienia III RP. Lewa strona sceny politycznej argumentuje, że brutalny język prawicy niechybnie wywoła tragedię i zakończy się jakąś ofiarą. Ponieważ jednak męczennika jak na złość brakuje, wyciąga się z szafy biednego Narutowicza, wskazując go jako owoc prawicowego fanatyzmu. Z wymierzonym w trumnę palcem, lewicowcy mówią: „patrzcie do czego oni prowadzą!”. Prawicowcy nie pozostają im dłużni. Zadowoleni z posiadania swojego męczennika w postaci śp. Marka Rosiaka, pokazują: „patrzcie, istnieje analogia! Wtedy zabito prezydenta, a chciano Piłsudskiego, teraz miał zginąć Kaczyński, a zginął Rosiak”.
Argumenty oparte na analogiach są jednak bardzo kłopotliwe. Nierzadko odrzuca się je, ponieważ trudno jednoznacznie wykazać istnienie podobieństw. W tym wypadku jest tak samo.
Po pierwsze, II RP i III RP to dwa zupełnie różne światy. W roku 1922 państwo dopiero odzyskiwało jedność. Trzeba pamiętać, że w granicach kraju znaleźli się niedawni obywatele trzech różnych mocarstw, mający diametralnie różne doświadczenia płynące z okresu niewoli. Dzieliło ich ogromnie dużo: język urzędowy, system prawny, kultura i obyczaje, kwestie ekonomiczne. Wielu z tych ludzi znalazło się po przeciwnych stronach okopów podczas wielkiej wojny, co też wzmacniało antagonizmy. Poszczególne wizje Polski różniły się między sobą, ponieważ wyrosły z różnych korzeni. W roku 2012 sytuacja jest daleko bardziej unormowana, a wszyscy gracze polskiej sceny politycznej wyrośli w tej samej rzeczywistości PRL-u. Owszem, ich doświadczenia tego okresu były odmienne, jednak różnice są nieporównywalne z tymi sprzed 90 lat. Mimo wszystko, w porównaniu do przywoływanego okresu, Polska jest dziś zdecydowanie bardziej „wspólna” i zjednoczona.
Wielu ze zwolenników analogii między latami 1922 i 2012 przywołuje jako argument rozpalanie „atmosfery nienawiści”. Jeżeli uważają, że dzisiejszy język politycznych oponentów jest brutalny i agresywny, to język polityczny roku 1922 wypadałoby chyba uznać za rodzaj językowego Holokaustu. Nie przebierano wtedy w słowach, zaś szeroko komentowana wypowiedź reżysera Grzegorza Brauna nie byłaby wcale ekstremum. Wobec Narutowicza rozpętano naprawdę olbrzymią kampanię, o skali, jakiej nie doświadczył żaden z polityków III RP, chociaż wielu próbuje przekonać, że jest inaczej. Osobę prezydenta naprawdę starano się wówczas delegitymizować w sposób totalny – zmieszać z błotem, w sposób nie uznający żadnych granic.
Również współczesna opinia publiczna jest bardzo inna od tej z roku 1922. W międzywojniu była ona zdecydowanie bardziej rozpolitykowana (nie mylić ze „świadoma politycznie”). Większość mieszkańców dużych miast miała wyraźnie sympatie polityczne, które też traktowała znacznie poważniej niż współcześnie. Gdy wiec zwoływała na przykład Polska Partia Socjalistyczna, przybywało nań znacznie więcej osób niż dziś na wezwanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Manifestacje kroczące ulicami (jak choćby te, organizowane współcześnie przez PiS), były naturalnym i niezwykle częstym elementem krajobrazu politycznego. Jakby tego było mało, każda partia posiadała swoją bojówkę, przy której najbardziej krewcy dzisiejsi oenerowcy, znani z marszów organizowanych na rocznicę 11 listopada, wyglądają raczej zabawnie. Zmilitaryzowane grupy różnych partii nie zwykły bawić się w półśrodki i dość regularnie urządzały sobie na ulicach Warszawy ordynarne mordobicie. Starczy powiedzieć, że kiedy w Zachęcie umierał Narutowicz, na placu Trzech Krzyży zgromadziło się kilka tysięcy robotników. To wszystko stanowiło olbrzymią siłę, na dodatek celnie wymierzającą swoje ciosy. Inna rzecz, że dzisiejsze grupy polityczne nie mają nawet w połowie tak oddanych działaczy.
Czy można zatem można porównywać letnią rzeczywistość roku 2012 i wrzący tygiel, jakim była Polska początku lat 20. XX wieku? Według mnie absolutnie nie. Analogie między nimi należy wsadzić między polityczne bajki. Z drugiej strony nie zwalnia nas to od obowiązku reagowania na symptomy zjawisk, które mogą prowadzić do tragicznych wydarzeń.
Polecamy e-book Pawła Rzewuskiego „Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.2”:
Zobacz też:
- O tempora, o mores! − manifestacje po polsku na początku XX wieku;
- Eligiusz Niewiadomski – malarz zapomniany.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Redakcja: Michał Przeperski