The Strokes — „First Impressions Of Earth” – recenzja i ocena płyty
Jeśli pierwszy album The Strokes „Is this it?” był genialny, drugi “Room on fire” przeciętny i niezaspokajający oczekiwań, to jaki jest trzeci? Niestety, brakuje mi dobrego przymiotnika dla opisania „First impression of Earth”.
Tytułem wstępu: ciągle w samochodzie wożę pierwszą płytę The Strokes i ciągle wkładam ją do odtwarzacza, gdy wieczorem sunę po pustoszejących ulicach. Zawsze muszę jednak uważać by, zgodnie z energią i rytmem płyty, nie za mocno naciskać stopą na pedał gazu, bo przy dźwiękach „New York City cops” czy „Last Nite” łatwo o szaleństwo. Żywię do tego albumu wielki sentyment i prawie zawsze kilkanaście minut w towarzystwie pierwszego krążka chłopaków z Nowego Jorku działa na mnie jak mocna kawa. Bez cukru! Z tego też powodu nadstawiam za każdym razem ucha, gdy słyszę w radio lub telewizji nazwę nowojorskiego bandu.
The Strokes. Objawienie, a potem ogromny zawód. Tak w skrócie streścić można dotychczasowy dorobek chłopaków. Nowa płyta potwierdza powszechną już o nich opinię – co genialnego mogli nagrać, już nagrali. Teraz mogą tylko grać średnio bądź kiepsko. Nowa płyta udowadnia niestety, że raczej kiepsko, niż średnio. Może zresztą jestem za brutalny?
Dzięki Bogu na „First impression…” brakuje prostych melodyjek, których bogactwem przerażał drugi krążek „12:51”, takich prawie rodem z pozytywki nabywanej w kiczowatym sklepie. Ciągle The Strokes brzmią, tak jak mają brzmieć – według planu minimum. Wciąż nieodparcie buzujące gitary i hałaśliwa perkusja kojarzą się z półironiczną nazwą neogaraż, jaką ten typ muzyki nazywali fani i krytycy. Tyle że ten garaż, w którym grają chłopcy, jest coraz bardziej zagracony. Jeśli „Is this it?” powalało naturalnością i spontaniczną ekspresją, to na „First impression…” dopada słuchacza poczucie znużenia. To już było. I to w lepszym wydaniu.
Przed klapą ratuje płytę początek „You only live once”, za to kilka wersów drugiej piosenki („Juicebox”) przypominało mi nieutalentowanych naśladowców Franz Ferdinand, trzeci numer „Heart in a cage” wolę pominąć milczeniem. Dalej bez szaleństw. A jeśli Julian Cassablancas i spółka próbowali kombinować i odchodzić od swojego image wiecznie nabuzowanych (również chemicznie) luzaków, to efekt wychodził niekiedy komiczny. Powtarzanie „I’ve got nothing to say” w piosence „Ask me anything” kilkanaście razy przy akompaniamencie bardzo, bardzo irytującej melodii imitujacej zaciętą płytę gramofonową potrafi rozprogramować umysł i uszy na dobre kilkadziesiąt minut. Odechciewa się.
Na obronę dodam, że po trzecim razie (tak, zmusiłem się i przesłuchałem ten kawałek kilka razy) utwór wpada w ucho i włóczy się po głowie. Czasem jednak te eksperymenty wypadają nie najgorzej i całość summa summarum robi wrażenie przyzwoitej, ale niewyróżniającej się płyty. Przynajmniej dla mnie. W kilku momentach, już przy pierwszym przesłuchaniu krążka, moja stopa zaczęła rytmicznie wybijać rytm, a głowa bujała się niesfornie na boki. Czyli według planu. Dałem się porwać. Niestety przy wielu, chyba zbyt wielu, utworach wiało nudą. Szkoda.