Takk!

opublikowano: 2006-08-30, 20:00
wolna licencja
Tegoroczny Heineken Open’er Festival miał porwać publiczność występami Placebo, The Streets i Franz Ferdinand. Jednak na lotnisku w Babich Dołach, gdzie przez trzy lipcowe dni trwał karnawał koncertów, najbardziej udane lądowanie należało do islandzkiego zespołu Sigur Rós.
reklama

Gdyński festiwal to chyba jedyne muzyczne wydarzenie w Polsce, na które regularnie przyjeżdżają prawdziwe gwiazdy. Nie żadne dinozaury po komercyjnej reanimacji, które najlepsze albumy nagrały za późnego Gierka, nie sezonowe komety znane z jednego wakacyjnego hitu, którego tytuł i tak po miesiącu wypada z pamięci. Organizatorzy co roku dbają o to, by fanów uraczyć artystami będącymi na fali, regularnie nagrywającymi dobre płyty. W tym roku zmieniła się wprawdzie lokalizacja imprezy – przyciasny Skwer Kościuszki zastąpiono ogromnym lotniskiem w Babich Dołach – ale o chlubnej tradycji nie zapomniano. Placebo, Franz Ferdinand, Ladytron czy The Streets to absolutna ekstraklasa muzyki na świecie. Wprawdzie, zapowiadana jako główna gwiazda, brytyjska grupa Placebo nie zaspokoiła może zbyt wygórowanych oczekiwań publiczności, ale Manu Chao, Kanye West i Skin potrafili pocieszyć zawiedzionych. Chociaż pierwszy dzień pozostawił lekkie uczucie niedosytu, to kolejne odsłony tego święta muzyki były tylko lepsze. Szczególnie dobrze wypadł wspaniały koncert islandzkiego zespołu Sigur Rós, późnym wieczorem drugiego dnia.

Po podskokach przy przebojach Myslovitz, szalejącej publiczności bawiącej się przy muzyce czarnoskórej wokalistki Skin, rozentuzjazmowanych hordach fanów szkockiego zespołu Franz Ferdinand, wrzeszczących: „Take me out”, nadszedł czas na zahipnotyzowane morze ludzi leżących na trawie i przeżywających koncert Sigur Rós. „Przeżywających” to dobre określenie, bo mało kto nie zaangażował się, słuchając tych niecodziennych dźwięków. Kogoś, kto nigdy nie miał kontaktu z dokonaniami tego niezwykłego zespołu, opis muzyki raczej nie rzuci kolana.

Smyczkiem na gitarze

Sigur Rós gra piosenki instrumentalne, śpiewane falsetem w języku islandzkim bądź w języku wymyślonym przez wokalistę. Muzycy opierają swe brzmienie na klawiszach, cymbałkach, skrzypcach i tradycyjnych islandzkich instrumentach, a urozmaiceniem, jakie serwują, jest dźwięk gitary, na której wokalista gra… smyczkiem. Po takim opisie nie mogę dziwić się reakcji moich znajomych, których gorąco zachęcałem do pozostania przed sceną główną. Początkowo rozbawieni, później zniechęceni, moi przyjaciele już szykowali się do odwiedzenia części gastronomicznej festiwalu, kiedy w końcu najpierw jedna, później kolejne osoby zmieniały zdanie. Mieli zostać „na próbę”. Zostali już do końca.

Kilka minut przed godziną 23 scenę z mroku wydobyło ostre światło, krążące tu i tam. Coś zaświszczało, coś brzdęknęło i przez ogromne pole lotniska popłynął cichy, wysoki głos wokalisty, by zaraz zgasnąć i oddać miejsce dźwiękom perkusji i fortepianu. Zadźwięczały

Okładka płyty „Takk”.

cymbałki. Po chwili – chaos, nadmiar wszystkich dźwięków, prawie że nieznośny. Ten koncert brzmiał i wyglądał zupełnie inaczej niż pozostałe wydarzenia festiwalowe; ośmielę się napisać, że był inny od wszystkich koncertów, na których do tej pory byłem. Pod sceną stało niewiele osób. Gdy ucichła pierwsza kanonada instrumentów i tylko fortepian rytmicznie wystukiwał tę samą nutę, rozejrzałem się dookoła. Jak okiem sięgnąć wszyscy siedzieli. Milcząc. Nie wiem, czy którakolwiek z gwiazd w czasie festiwalu przykuła uwagę tylu słuchaczy. Znamienne, że ledwie kilka osób w trakcie tej 90-minutowej podróży do Islandii wstało z miejsc. Wśród publiczności już od trzeciego w kolejności utworu „Glossoli” („Blask słońca”) panowała zadziwiająca cisza. Wraz z pierwszymi dźwiękami płyty „Takk!” dla tysięcy ludzi czas stanął w miejscu. Ja leżałem na trawie pośród nich.

reklama

Prawie cały koncert spędziłem trzęsąc się, patrząc w gwiazdy i rysując na niebie tajemnicze symbole albo z zamkniętymi oczami podróżowałem gdzieś między oblodzonymi skałami Islandii. Takie prywatne teledyski. Nie wiem, czy momentami nie zapadałem w półsen, bo kilkakrotnie z rozmarzenia wyrywały mnie hałaśliwe takty nowych kompozycji. Z rzadka podnosiłem głowę. Jeśli to zrobiłem, musiałem przecierać oczy ze zdumienia. Zaskoczyła mnie maszerująca po scenie orkiestra dęta ubrana jak na wojskowej paradzie, która pojawiła się nie wiadomo skąd i dlaczego. Zadziwił wokalista masakrujący struny elektrycznej gitary smyczkiem. Piekielny dźwięk wyrywał z letargu kolejnych słuchaczy. Przed koncertem bałem się, że nastrój, jaki towarzyszy kompozycjom Sigur Rós, umknie, bowiem wiele nieuchwytnego piękna tkwi w niesamowitych teledyskach.

Myliłem się

Za plecami zespołu zakwitły fajerwerki barw, jakieś efekty wizualne, fragmenty zdjęć twarzy dzieci, kolorowe plamy, płatki śniegu i kwiatów. Wszystko pasowało. Gdy muzycy szaleli, grając „Ný Batterí” („Nowe Baterie”), usłyszałem niecenzuralny, ale pełen podziwu, szept kolegi. Kilkanaście sekund później koleżanka półgłosem skomentowała: „Płynę, to jest niesamowite”. W czasie następnych utworów: „Sæglópur” („Powrót żeglarza”) i „Hoppípolla” („Skacząc w kałużach”) wyrwałem się z tego niesamowitego stanu i ogarnąłem wzrokiem cały teren festiwalu. Nikt nie chodził, nikt nie rozmawiał. Ludzie leżeli albo siedzieli, z zamkniętymi oczami dali się wciągnąć w zadziwiającą wyprawę. Trzymając się za ręce, przytulając do siebie, krzyżując ręce na piersiach, klęcząc, kołysząc się w przód i w tył, byli gdzieś indziej. Na pewno nie w okolicach Gdyni. Chyba setki lat i kilometrów dalej.

Smutnie brzmiały smyczki. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to one zbudowały misterną konstrukcję, do której każdy słuchacz dał się zaprosić. Po mojej lewej stronie płakały dwie dziewczyny oświetlone przypadkowo przez reflektor, gdzieś dalej zamajaczył kontur całującej się pary. Kończący koncert utwór „Popplagið” z wolna wybrzmiał i dopiero wtedy ocknąłem się, przypominając sobie o obowiązku klaskania w podzięce za tak cudowny występ. Za plecami kilkunastu osób, które stworzyły cały spektakl, poskramiając sekcję smyczkową, dętą, perkusje i gitary, pojawił się tytuł nowej płyty Sigur Rós: „Takk!”, czyli „Dziękuję!”. To chyba jedyne słowo, które wypadało powiedzieć Islandczykom. Długo nie mogłem wyjść z tego nastroju, nawet po oklaskach końcowych, gdy zespół chyba cztery razy wracał, by się ukłonić, lecz już nie zagrał. Mój znajomy powiedział, że tamten wieczór przepełniony był mistyką. Nie cierpię takich patetycznych wyznań, ale coś było na rzeczy. Urzekła nas muzyka. Nie skandale wokół gwiazd, nie miliony sprzedanych płyt, nie pierwsze strony gazet, ale coś, po co chyba do Gdyni przyjechali wszyscy. Chcieliśmy dobrej muzyki. Ta była cudowna.

Nikt w Gdyni nie osiągnął tego poziomu, który zaprezentowali w tamten ciepły, pachnący trawą wieczór muzycy z Sigur Rós. Zupełnie bezsensownym pomysłem było wpuszczenie pół godziny później na scenę kontrowersyjnych i dynamicznych Scissor Sisters, którzy nie potrafili wyrwać z letargu publiczności wciąż oczarowanej poprzednim występem. To jedyny poważny błąd muzyczny organizatorów. Wpadek logistycznych było więcej (kolejki po bony, za które na terenie festiwalu można było się pokrzepić, złe miejsce na pole namiotowe dla kilku tysięcy osób), ale na szczęście nie tak wiele, by Polak musiał się wstydzić swojego festiwalu. Świetni muzycy, przyzwoita organizacja, niezapomniany klimat. Bez wątpienia Heineken Open’er Festival w przyszłym roku znów nas pozytywnie zaskoczy.

Bez żalu wydam na karnet nawet i 300 złotych.

reklama
Komentarze
o autorze
Paweł Rodak
Absolwent politologii i student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, współpracował z redakcją „Życia Warszawy” i branżowego miesięcznika poświęconego samorządowi terytorialnemu „Forum Samorządowe”. Obecnie pracuje w administracji rządowej, czym, jak mówi, zdradził swoją miłość do samorządu terytorialnego. Jest fanatycznym kibicem snookera i włoskiego futbolu. Do końca 2007 roku blisko współpracował z redakcją „Histmaga”.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone