Tajna misja porucznika Redera
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Czarneckiego „Reder '44”.
Była lipcowa noc 1944 roku. Na wysokości siedmiu tysięcy metrów wielki lancaster przeszywał powietrze. Wydawał się płynąć w gęstej mgle ponad poduszką z ciemnych kłębiastych chmur. Ten sielski obraz kontrastował z tym, co działo się daleko pod nim, gdzie niemiecka pożoga wojenna trawiła całą Europę. W tylnej kabinie samolotu panował półmrok, co chwilę rozjaśniany z lekka przez zepsutą mrugającą lampę nad wejściem.
Siedziało tam obok siebie siedmiu żołnierzy w mundurach strzelców alpejskich. W półmroku trwali w dziwnym letargu niczym terakotowa armia, czekając na bój. Przed nimi, tyłem do kabiny pilotów, siedział oficer w mundurze SS-Unterscharführera. Na prawym rękawie miał widoczny znak oddziałów górskich – „szarotkę”, Edelweiss Abzeichen der Waffen-SS, której przyglądał się od czasu do czasu.
Pod czapką widoczna była opalona twarz okolona ciemnymi włosami, z kilkoma bliznami. Ten wysoki, barczysty mężczyzna o zimnym, beznamiętnym spojrzeniu zdawał się nad czymś intensywnie myśleć. Wzrok wbijał przed siebie ale niewątpliwie myślami był w innym miejscu. Nagle cztery wielkie silniki lancastera zawyły głośniej, przerywając monotonny olbrzymi hałas wypełniający kabinę. Samolot wpadł w turbulencję, podskoczył, po czym mocno opadł, tym samym zaburzając spokój dziwnej zbieraniny pasażerów.
Oficer przeciągnął się i wstał, kierując się w stronę kabiny pilotów. Wtedy z tylnej części samolotu odezwał się po polsku młody chłopak o szczupłej twarzy i zawadiackich oczach, wyraźnie ożywiony:
– Panie poruczniku, daleko jeszcze? Lecimy i lecimy. Mógł pan zorganizować jakąś fajną radiooperatorkę zamiast brzydala Wiktora, to czas by płynął milej.
– Powiedziawszy to, obejrzał się wielce ucieszony na żołnierza siedzącego za nim.
Porucznik Reder znieruchomiał i rzucił przez ramię:
– Jak jeszcze raz usłyszę słowo po polsku, to zostaniesz w samolocie i wrócisz do Anglii!
Chłopak się zmieszał. Przypomniał sobie, że właśnie złamał rozkaz.
– Przepraszam, panie poruczniku. To się więcej nie powtórzy – odpowiedział już po niemiecku, wyraźnie zmartwiony.
Reder ruszył do kabiny pilotów, ale zwolnił i dodał jeszcze dla rozładowania atmosfery:
– A jak będziesz marudził, to przeniosę cię do francuskich jednostek pomocniczych. – Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu, co wskazywało na to, że rozbawił go własny żart.
– Wszędzie, tylko nie do żabojadów! Ciężko coś robić z rękami w górze – odparł chłopak zadowolony, że jego przewinienie poszło w niepamięć.
Po chwili porucznik zniknął w kabinie pilotów.
– Andrzej, ty to nie wiesz, kiedy być cicho – powiedział siedzący obok zbesztanego jego brat bliźniak Mikołaj, jednocześnie wymierzając mu potężnego szturchańca w ramię.
Brat nie omieszkał oddać mu ciosu. Zaowocowało to krótką szamotaniną, zakończoną po chwili remisem.
W przeciwieństwie do reszty oddziału dla nich była to pierwsza tak poważna akcja. Zdenerwowanie maskowali żartami, byli jednak wyraźnie przejęci tym, co ma się wydarzyć. Bliźniacy pochodzili z Bydgoszczy, gdzie większość Polaków od dziecka równie dobrze jak po polsku mówiła po niemiecku. Dzięki temu zostali wybrani do tej misji. Jako dzieciaki ganiali się z Hitlerjugend po uliczkach Bydgoszczy, a we wrześniu 1939 roku zaciągnęli się do wojska, by walczyć z Niemcami. Potem, jak większość oddziału, nie chcieli złożyć broni i przez Węgry oraz Francję dotarli do Anglii. W Polsce i we Francji wiele się nie nawojowali, więc gdy tylko pojawiła się możliwość walki z Niemcami w 10. Commando złożonym z Polaków, od razu dołączyli do „polskich komandosów”. Po miesiącach szkolenia znaleźli się w lancasterze lecącym do serca III Rzeszy.
Chwilę po wyjściu porucznika w kabinie znów zapanował spokój i słychać było jedynie hałas silników bombowca.
Tymczasem Reder w kabinie pilotów skierował wzrok na przednią szybę, próbując dojrzeć coś w czarnej otchłani.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– Minęliśmy Monachium i powinniśmy być gdzieś za Rosenheim. Przynajmniej tak twierdzi nawigator. – Porucznik spojrzał w prawo na skuloną nad mapami i radarem sylwetkę majora Jonesa. – Niedługo zaczniemy schodzić nad to pańskie jezioro. To będzie trudne, bo według map i danych wywiadu, które otrzymaliśmy, nie ma żadnych punktów orientacyjnych poza szczytem Hochkönig. Żadnych świateł miasteczek czy fabryk. Że też musiał pan wybrać na cel lotu miejsce, gdzie diabeł mówi „dobranoc” – z typową angielską flegmą zwrócił się do porucznika kapitan Wilson.
Wąsaty pilot wydawał się znudzony długim lotem. Był jednym z najbardziej doświadczonych dowódców załóg bombowych w Royal Air Force. Dowodził eskadrami w nalotach na Berlin, Hamburg i Drezno. Przywykł do ataków messerschmittów i eksplozji artylerii przeciwlotniczej wokół bombowca. Gdy otrzymał rozkazy lotu z grupą spadochroniarzy, trochę się zdziwił, że zamiast kolejnej misji bombowej ma niańczyć kilku komandosów. Jednak rozkaz to rozkaz. Uznał, że musi to być coś ważnego, i przeszedł nad tym do porządku dziennego.
– Mało tego! Powiem panu, poruczniku, że jeszcze mniej podoba mi się druga część planu. Jest mi pan winien butelkę szkockiej za tę diabelską eskapadę – dodał.
Reder uśmiechnął się i odparł:
– Proszę mi wierzyć, że jeżeli wrócimy cało z tej misji, to chętnie kupię panu dwie butelki szkockiej. Co więcej, osobiście poproszę generała Gubbinsa, żeby zmienił panu przydział na Sycylię, gdzie będzie pan mógł wygrzać tyłek na tamtejszych plażach.
– Słyszałeś, Will? – zwrócił się kapitan Wilson do siedzącego obok za sterami drugiego pilota, porucznika Williama Cunninghama. – Porucznik Cunningham będzie świadkiem pańskiej obietnicy – rzucił do Redera.
Następnie nastała cisza, podczas której każdy z rozmówców zajął się czymś innym. Kapitan mocował się z szybą w bocznym okienku, które nie chciało się otworzyć. Cunningham pilnował kompasu i wysokościomierza, nawigator Scott wlepiał wzrok w ekran radaru. Reder zaś wrócił wspomnieniami do słonecznej Italii, gdzie spędził kilka miesięcy skąpanych zarówno w słońcu, jak i we krwi. Z tych wspomnień wyrwał go głos kapitana:
– Niech pan idzie do swoich. Jak będziemy mijać tę przeklętą górę, dam panu znać.
W odpowiedzi Reder klepnął kapitana w ramię i przeszedł do tylnej części samolotu.
Zajął swoje miejsce i spojrzał na siedzącego przed nim podchorążego Konarskiego. Rozumieli się bez słów. Znali się jeszcze ze szkoły oficerskiej. Razem walczyli w kampanii wrześniowej, przebywali w obozie dla internowanych na Węgrzech, a potem przez Francję dotarli na Wyspy, gdzie dołączyli do batalionu strzelców. W szkockim Achnacarry Commando Depot przeszli szkolenie z technik walki, znajomości broni, sapersko-minowe i inne. Poznał tam też resztę obecnych, czyli sierżanta Jana Paszkowskiego, strzelca wyborowego Jakuba Pieniążka i radiooperatora Wiktora Sawickiego, który stał się obiektem żartów Andrzeja. Bliźniacy dołączyli we Włoszech, a siedzący obok Janka plutonowy Kudera, nazywany ze względu na swoją posturę Mamutem, uzupełnił oddział stosunkowo niedawno. Konarski siedział w milczeniu, trzymając w ustach papierosa, a w prawej ręce zapalniczkę, którą dla zabawy raz po raz krzesał ogień. Reder pamiętał, jak z Konarskim zgłosili się na ochotnika jesienią 1942 roku do 1. Samodzielnej Kompanii Commando.
Na szkoleniu w Achnacarry i później w Algierii obaj byli prymusami, ale Konarski miał to coś, czego brakowało innym: nerwy ze stali i niesamowity instynkt do walki. Reder przekonał się o tym już w Pescopennataro, gdzie przeszli swój chrzest bojowy. W obliczu niebezpieczeństwa Konarski zamieniał się w prawdziwą maszynę do zabijania. W Pescopennataro odparli natarcie ponad 200 niemieckich strzelców alpejskich, posyłając do piachu jedną czwartą z nich. Z ich oddziału tylko trzech żołnierzy odniosło lekkie rany. Wtedy po raz pierwszy zobaczył, na co stać Konarskiego w ogniu walki. Jego odwaga i zdolności bojowe tak zaimponowały alianckiemu dowództwu, że otrzymał awans na podchorążego. Reszta chłopaków też pokazała, że w obliczu niebezpieczeństwa zrobią, co do nich należy. Szczególnie w piekle Monte Cassino, gdzie na stokach Colle Sant’Angelo przyszło im się zmierzyć z oddziałami 1. Dywizji Strzelców Spadochronowych, elitą wojsk niemieckich. Reder zmarszczył czoło, co stanowiło oznakę, że coś go trapi. Czuł się odpowiedzialny za to, żeby odstawić ich do domu w jednym kawałku. Bał się jednak, że tym razem może być inaczej. Ta misja różniła się od wcześniejszych. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak, jak zaplanował, że odczuwał niepokój. Głęboko na terenie wroga, bez wsparcia. To nie dawało mu spokoju.
Widząc charakterystyczną bruzdę na czole dowódcy, Konarski przestał się bawić zapalniczką i powiedział:
– Panie poruczniku, proszę się tak nie stresować. Daliśmy radę w tym pubie, to damy i tutaj.