„Tajemnica Westerplatte” – reż. Paweł Chochlew (polemika) – recenzja i ocena filmu
Oczywiście nie chodzi mi o króla ale „sejm i skarb”. Jeszcze na ekranach kin nie było „Tajemnicy Westerplatte” Pawła Chochlewa, a już wszyscy znawcy historii II wojny światowej z politykami na czele wypowiadali się o obrazoburczym dziele, uderzającym w cześć i honor polskiego żołnierza. Bo ten był wiecznie „silny, zwarty i gotowy”, honorowy, pełny poświęcenia itp. Nie wiem, skąd to przekonanie o wyjątkowej predyspozycji mojego plemienia do udziału w zbiorowych rzeziach – ja osobiście nie znajduję w sobie wymienionych cech – ale nie to powinno być osią oceny filmu, podkreślam FILMU. Czyli – było nie było – dzieła kulturalnego, mającego przede wszystkim bawić odbiorcę, ewentualnie skłonić go do refleksji.
Efekt wszyscy znamy – trzyletnia karuzela produkcyjna, odbieranie dofinansowań, problemy ze sponsorem, co przełożyło się na kłopoty w realizacji filmu. No i oczywiście to odium potępienia ciągnące się za Chochlewem. I zamiast monumentalnego filmu wojennego z nowym spojrzeniem mamy… no właśnie co?
Niedawno red. Sebastian Adamkiewicz zamieścił na stronie swoją ocenę filmu. Na wstępie chciałbym zauważyć, że zgadzam się z dużą częścią jego wypowiedzi, jednak są pewne szczegóły, które wywołały mój, zmaterializowany w tym momencie, sprzeciw.
Sprawa pierwsza – aktorzy. Pozwolę sobie kategorycznie nie zgodzić się z red. Adamkiewiczem, że:
Michał Żebrowski jako mjr Sucharski tryska jak zwykle teatralną manierą co niekiedy mocno przeszkadza w odbiorze jego postaci. Wydaje się, że w tym przypadku nonszalancja i swoboda Bogusława Lindy byłaby korzystniejsza.
Choć fanem Żebrowskiego nie jestem, to muszę przyznać, że przekonał mnie – tak jak Daniel Day-Lewis, że mam przed sobą Lincolna. To właśnie ta „teatralna maniera” sprawia, że widzimy wszystkie rozterki komendanta WST Westerplatte. Nonszalancja i swoboda Lindy zupełnie by tu nie pasowały. Przypominam, że nawet gdy Franz Maurer miał chwilę słabości po „wyrwaniu chwasta” w postaci Ola Żwirskiego, to tylko na chwilę. Poza tym pamiętajmy, że tu w grę wchodzi przedwojenny oficer, szkolony do znanej wojny i wierzący w potęgę Wojska Polskiego. Zetknięcie się z nowoczesnym konfliktem, pełnym masowych bombardowań i nalotów samolotów szturmowych, z pewnością mogło szokować. Ktoś podniesie zarzut, że Sucharski walczył w wojnie polsko-bolszewickiej – ale ten konflikt był karykaturą, jeśli chodzi o użycie nowoczesnych środków do odbierania życia. Z tych walk ciężko było wyrobić sobie opinię o nowoczesnej wojnie.
Kolejna postać to kapitan Franciszek Dąbrowski. Red. Adamkiewcz zadał pytanie (zapewne retoryczne, nie spodziewając się mojej odpowiedzi) o treści:
Natomiast chyba tylko niebiosa wiedzą, co w roli kpt. Dąbrowskiego robi Robert Żołędziewski, który bardziej miota się po ekranie, niż stara się uwiarygodnić postać niezwykle dwuznaczną – zarówno opanowanego dowódcy cieszącego się zaufaniem, jak i niepoprawnego romantyka.
W imieniu niebios wypowiadać się nie mogę, ale pozwolę sobie w swoim. Otóż Żołędziewski gra tam sanacyjnego oficera Wojska Polskiego, wychowanego w całości przez oficerskie szkoły II RP. I właśnie tak sobie ich wyobrażam – gotowych i czekających na wojnę, pewnych siebie zawodowców, nie mogących doczekać się walk. Wbrew twierdzeniom Żołędziewski – oczywiście w moim odczuciu – nie tyle z szałem w oczach „miota się po ekranie”, ile z niedowierzaniem. Nie może po prostu uwierzyć, jak Sucharski prowadzi tę walkę, to nie tak ma być. Przecież wystarczy wytrwać do odsieczy, trochę się spóźnia, no ale nadejdzie, wojna będzie wygrana…
Wydaje się to nam trochę naiwne, ale pamiętajmy o jednej rzeczy – Dąbrowski pochodził z rodziny o wojskowych tradycjach, był szkolony i wychowywany według czysto przedwojennych norm. Nie miał żadnego doświadczenia i – podejrzewam – pojęcia o nowoczesnej wojnie. Jak zresztą większość tych byków, co mieli w przyszłej wojnie zgubić żołnierza, który jest świetny – jak zgodnie z terminologią gen. Józefa Kordiana-Zamorskiego można by określić oficerów. No ale jak miało być inaczej, skoro w naszej ukochanej przedwojennej armii wyobrażenia o konfliktach zbrojnych więcej pachniały „Trylogią” Sienkiewicza niż „Na zachodzie bez zmian” Remarque’a, jak to ujął swego czasu gen. Stanisław Maczek. Innymi słowy – młodzi oficerowie parli do wojny, bo ich zdaniem było to piękne przeżycie. U wielu Wrzesień z pewnością zrewidował ten pogląd… choć może nie kapitanowi Dąbrowskiemu, jak widać na kadrach filmu. Nie zmienia to faktu, iż był zawodowcem w każdym calu i miał zadatki na dobrego dowódcę – co film potwierdza.
Co do ról drugoplanowych – wbrew twierdzeniom krytyki i red. Adamkiewicza – uważam, że zostały bardzo dobrze obsadzone i zagrane. Nawet bohaterowie z telenowel wczuli się w swoje postacie (swoją drogą, jak się czuł Kamil z „Na Wspólnej”, gdy otrzymywał reprymendę od serialowego kolegi Igora?). Mieczysław Zbrojewicz idealnie oddał postać chorążego Jana Gryczmana, zawodowego żołnierza WP, podobnie jak Marcin Krawczyk – plutonowego Piotra Budera. Piotr Adamczyk może nie pasował wizualnie do roli kpt. lek. Słabego, ale również zaliczył dobre momenty – choć bardziej podobał mi się w tej roli Bogusz Bilewski w ponadczasowym filmie Różewicza. Nawet Borys Szyc – pomimo zbyt dużej egzaltacji w początkowej scenie – udanie zaprezentował się jako por. rez. Stefan Grodecki. Innymi słowy – obsada wykonała zadanie. A krytyka warunków fizycznych Bartosza Obuchowicza jest równie „małym” argumentem – por. Pająk to postać epizodyczna, która przewija się tylko przez chwilę. Dziwić może tylko mały udział w całej akcji ppor. Zdzisława Kręgielskiego, a szkoda, bo grający go Przemysław Cypryański miał potencjał do odegrania tej postaci – co widzimy w scenie przyjmowania białej flagi.
Tyle o grze aktorskiej, a teraz kwestia „Cóż też pan Chochlew wrzucił na ekrany”. Na pewno nie jest to, w moim odczuciu, film wojenny, a raczej – jak to ujął red. Adamkiewicz – film o człowieku w sytuacji oblężenia, a głównie o mjr. Sucharskim. I to raczej on jest główną osią filmu, a nie konflikt toczony przez nierozumny heroizm z racjonalną rozwagą. Oto kawaler Virtuti Militari, orderu, który w końcu do czegoś zobowiązuje (jak to ujął ustami Borysa Szyca por. Grodecki), załamany nowym obliczem wojny i niewyobrażalnymi dla niego stratami, waha się między odpowiedzialnością za życie podkomendnych a obowiązkiem. Nie potrafi podjąć decyzji, każdy wybór ma bowiem swoje argumenty: życie żołnierzy a siła symbolu, tak potrzebnego walczącemu krajowi; litera rozkazu czy wojskowy cel… z jednej strony własna ocena i wątpliwości, z drugiej – upór i pewność siebie zastępcy, mającego w końcu wspierać dowódcę. To Sucharski jest głównym bohaterem, a nie Dąbrowski – postać prosta, wyrazista i bezrefleksyjna. Można mieć zastrzeżenia do ostatniej sceny rozmowy komendanta z kapitanem – zwłaszcza do okrzyku Odwołaj rozkaz!, popartego wyciągniętym Visem czy do próby samobójczej kpt. Dąbrowskiego – choć, patrząc na zacięcie, upór, determinację i – nie bójmy się tego słowa – fanatyzm młodych sanacyjnych oficerów, nietrudno wyobrazić sobie podobną sytuację. Pamiętajmy, że wielu oficerów i podchorążych przy kapitulacjach, odwrocie do Rumunii i Węgier albo na wieść o ucieczce Naczelnego Wodza umiejscawiało w swoich skroniach pociski pochodzące z komór nabojowych własnej broni. Nie wspominając również o próbach lekceważenia warunków kapitulacji pomysłami przebijania się za wszelką cenę, jak Dywizja Kawalerii „Zaza” zaraz po bitwie pod Kockiem…
Czytelnikom, którzy dotarli do tego momentu mojej przydługiej wypowiedzi i wciąż pamiętają o motcie tego tekstu, spieszę wyjaśnić, skąd taki wybór hasła przewodniego. Otóż jednym z zarzutów red. Adamkiewicza są niewystarczające efekty specjalne (choć i tak, jak na polskie kino, na dobrym poziomie). Ten bluebox i sztuczność, o którym wspomina, nie są jakimś wyjątkiem. Jeśli ktoś oglądał rosyjski film „Admirał”, to zauważy, że i tam wyglądają one podobnie, a i „Pearl Harbor” wpisuje się w ten rytm. Fakt, są to filmy sprzed lat i technika pewnie poszła do przodu, ale nie bądźmy wybredni. „Bitwa warszawska” nas nie rozpieściła, a „Wiedeń” to klęska na całej linii. Cieszmy się, że w naszej kinematografii coś drgnęło.
Co do braku scen batalistycznych… – cóż, w filmie Różewicza uraczono nimi widza aż nadto. Może nawet z lekką przesadą, bo w końcu Niemcy przeprowadzili jeden szturm, a później były to już w sumie wypady nękające. Oblężenie Westerplatte to w końcu nie było nieustające natarcie. Fakt, że w obrazie z 1967 r. widzimy walkę o dwie placówki, dwie wartownie (albo i więcej), a Chochlew koncentruje się tak naprawdę na wartowni nr 1 i placówce „Fort”. Może to nie tyle jego wina, ile brak środków. Udział grup rekonstrukcyjnych to naprawdę świetny pomysł, Amerykanie masowo stosują go przy filmach o wojnie secesyjnej, co nadaje wartość nawet tak niszowym produkcjom jak „Wicked Spring” z 2002 r. Jednak nie oszukujmy się – udziału jednostek WP w kręceniu filmów wojennych w Polsce długo nic nie zastąpi. Różewicz miał taką możliwość, Chochlew nie. Nie zmienia to faktu, że mógł lepiej pokazać Niemców, zwłaszcza w scenie walki o placówkę „Fort”. No kto jak kto, ale Niemcy w życiu nie nacieraliby po otwartej plaży na umocnione pozycje…
Wszystkie te wady w moim odczuciu mogą wynikać z braku środków. Widać, że to duży problem – wystarczy na początku zobaczyć, jak wielu różnorakich i momentami egzotycznych sponsorów ma film. To efekt chaosu, jaki obrońcy tradycji i historii wywołali wokół „Tajemnicy Westerplatte”. Więc zarzuty, że można było batalistykę przedstawić lepiej, są moim zdaniem nie na miejscu, delikatnie rzecz ujmując. To jak pójść do dentysty, zażądać pełnego leczenia kanałowego bez znieczulenia i potem narzekać, że boli… Aczkolwiek z tego zarzutu wyłączam red. Adamkiewicza, z którego poprzednich publikacji na temat filmu bije stonowany ton i wyważona opinia. Co nie zmienia faktu, że czułem się w obowiązku podnieść tę kwestię.
I na końcu jeszcze jedna rzecz. Chochlew wcale nie odkrył jakiejś wielkiej tajemnicy. Dyskusja na temat postępowania Sucharskiego była dość głośna po wojnie, co prawda nie aż tak, żeby ją usłyszeć. Widać to najlepiej w filmie Różewicza. Sucharski jest w nim sceptycznie nastawiony do obrony, trzeba umacniać go w decyzji o przedłużaniu oporu. Zwracam uwagę, że i w „Westerplatte” po bombardowaniu Sucharski nie tylko rozkazuje, lecz także osobiście zanosi szyfry do spalenia. A takie dokumenty pali się tylko w jednym wypadku – przy obawie, że wpadną w ręce wroga. A wpaść mogą albo po zdobyciu, albo kapitulacji WST. Postawa Sucharskiego jest u Różewicza jedynie dyskretnie zasygnalizowana, ale jest… tak samo jak postawa żołnierzy, którzy się boją, mają rozterki (Gryczman w filmie z lat 60. krzyczy do jednego żołnierzy: Czego się trzęsiesz, po to tu jesteś, żeby się bić!) i mają dość swobodny stosunek do dyscypliny – czego dowodzi okrzyk No to „lu”, panie plutonowy!, jaki na widok wyciągniętej przez podoficera butelczyny wydaje z siebie strzelec w jednej z wartowni.
Innymi słowy, Paweł Chochlew nie odkrył niczego nowego – on o znanych faktach prosto i bezpośrednio powiedział. I może stąd ta cała burza?
Zobacz też:
- „Tajemnica Westerplatte” – reż. Paweł Chochlew;
- Kto przeprosi Pawła Chochlewa?
- Zwiastun „Tajemnicy Westerplatte”;
- „Tajemnica Westerplatte” otrzyma dotację;
- Chochlew pod obstrzałem – Targów dzień trzeci;
- Niemcy mocno zlekceważyli potencjał Westerplatte - rozmowa z Janem Szkudlińskim;
- Obiad czwartkowy: Westerplatte broni się nadal…
- Spacerem po Westerplatte;
- Filmowe „Obrazy Września” w Telewizji Kino Polska.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska