Tabakierka Napoleona
Ten tekst jest fragmentem książki Zuzanny Orlińskiej „Sobowtór. Uczeń sztukmistrza” (tom III).
Były radca byłej pruskiej regencji, Ernest Teodor Hoffmann, który swe trzecie imię, Wilhelm, niedawno zmienił na Amadeusz, w niedzielę czwartego stycznia w południe jak co tydzień śpiewał tenorem na mszy u bernardynów. Poza przyjemnością płynącą z wykonywania dobrej muzyki ku chwale Bożej, cotygodniowe występy przynosiły mu też całkiem przyziemne korzyści. Po zakończeniu mszy świętej ojcowie podejmowali wszystkich muzyków i chór obfitym śniadaniem w klasztornym refektarzu. W tych ciężkich czasach, gdy głód zaglądał w oczy niejednej rodzinie, Hoffmann cieszył się, że może za darmo napełnić brzuch sycącym jadłem i ulżyć domowemu budżetowi, z takim trudem dopinanemu przez dzielną Misię.
Pieniądze bowiem, które w przededniu ucieczki wypłaciła swym urzędnikom niemiecka administracja, szybko się rozeszły. Pruska kamera przestała istnieć, nad czym zresztą Hoffmann specjalnie nie ubolewał. Nie musiał chodzić do biura, więc cały swój zapał poświęcał muzyce. Żył z drobnych honorariów za utwory wykonywane podczas wieczorków muzycznych, a także z pieniędzy, które wypłacał mu były oberfiskał, hrabia Mosqua. Stanowiły one rzekomo odsetki od należności, jakie założyciel Towarzystwa Muzycznego „Harmonia” winien był Hoffmannowi za dekoracje malarskie w jego siedzibie, dawnym pałacu Mniszchów. Były radca nie czuł się biegły w rachunkach, lecz zdawało mu się, że sumy te już dawno przekroczyły umówioną kwotę. Nie dociekał jednak zbytnio podstawy owych rozliczeń, bo miał na utrzymaniu chorowitą córeczkę, żonę i jej siostrzenicę.
Poszedł Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Saskiego, gdzie od powrotu Napoleona każdego dnia odbywały się rewie wojskowe, podczas których cesarz osobiście dokonywał przeglądu armii. Nie wiadomo, dlaczego Hoffmanna pociągały te barwne parady. Lubił głośną muzykę, rytm wybijany przez bębny i padające raz po raz komendy, na dźwięk których wielkie rzesze ludzi poruszały się sprawnie, jakby stanowiły jeden organizm. Nauczył się rozróżniać mundury poszczególnych formacji i potrafił w towarzystwie rozprawiać ze znawstwem o rozmaitych rodzajach broni.
W pierwszych dniach stycznia wreszcie chwycił lekki mróz. Śniegu spadło w sam raz, by mógł ścielić się jak gładki, biały dywan pod stopami maszerujących piechurów i kopytami wierzchowców jazdy. Przed każdym batalionem piechoty maszerowało kilkunastu cieśli i saperów w grenadierskich bermycach. Każdy z nich miał długą brodę (Hoffmann podejrzewał, że niektóre były przyprawione), nosił biały skórzany fartuch, a na ramieniu dźwigał ciesielski topór. Saperzy owi, prości i smukli, jakby wyciosani z drewna, przypominali panu Hoffmannowi dziadka do orzechów, którego pokazywała mu kiedyś jego służąca, Petronela.
Za saperami szła orkiestra. Na czele paradował olbrzymi tamburmajor ubrany w bogaty strój, przypominający cyrkowy kostium. W ręku niósł długą trzcinę zakończoną złoconą gałką, którą dyrygował orkiestrą złożoną z trębaczy i doboszów. Następnie jechał konno pułkownik z adiutantem, za nimi szef batalionu. Każdy batalion maszerował pod znakiem złotego orła z rozłożonymi skrzydłami.
Najpiękniej prezentowała się stara gwardia cesarska. Piechota – grenadierzy i strzelcy – nosili mundury granatowe z pąsowymi wyłogami i białym kołnierzem. Na głowach mieli bermyce. Guziki przy mundurach lśniły jak czyste złoto. Konnica starej gwardii składała się z największych koni i najroślejszych wojaków. Dalej jechali dragoni w zielonych mundurach i mosiężnych hełmach z grzebieniami oraz strzelcy konni w zielonych kurtkach huzarskich.
Największy zachwyt Hoffmanna wzbudzały dwa szwadrony egipskich mameluków. Byli ubrani po turecku we wzorzyste stroje i bufiaste szarawary. Na głowach mieli turbany, a ich zakrzywione orientalne szable i kindżały przywodziły na myśl historie z baśni tysiąca i jednej nocy.
Na widok nadjeżdżającej za nimi charakterystycznej sylwetki w zwykłym płaszczu i stosowanym kapeluszu, Hoffmann zawsze dostawał dreszczy. Jego rozum uznawał cesarza Francuzów za tyrana i niegodziwca, lecz uczucia pana radcy nie chciały tak łatwo podporządkować się temu osądowi. Jakaś cząstka jego duszy pragnęła paść bogu wojny do stóp, poddać się jego władzy, stać się maleńkim, nieznaczącym trybikiem tej wielkiej machiny, która kawałek po kawałku zmieniała starą, skostniałą Europę… W co? Tego nikt jeszcze nie wiedział.
– Spodziewałem się, że cię tu znajdę – wysapał Hitzig, przepychając się przez tłum, by stanąć obok przyjaciela.
– Przychodzę tu codziennie – potwierdził Hoffmann.
– Nie rozumiem tej fascynacji – wzruszył ramionami Hitzig.
– Czy namyśliłeś się co do wyjazdu? – zapytał po chwili, gdy przebrzmiały już radosne okrzyki tłumu na widok Bonapartego.
– Już ci mówiłem – odparł Hoffmann ze zniecierpliwieniem. – Nie mam dokąd jechać.
– Choćby razem z nami, do Berlina. Były radca byłej regencji potrząsnął głową.
– A co ja bym tam robił?
Berlin oznaczał poszukiwanie posady i mnóstwo upokorzeń, być może zakończonych uzyskaniem za sprawą czyjejś protekcji podrzędnego stanowiska w jakimś ministerstwie. Oznaczał udział w niekończących się posiedzeniach kolegium i hipokryzję zabiegania o wyższe szczeble kariery u tępych i nudnych przełożonych.
– A co będziesz robił tutaj?
Hitzig najwyraźniej wciąż niewiele rozumiał. W Warszawie nie czekało Hoffmanna nic i dlatego czuł się wolny. Nie mógł pozwolić, by ta wolność została mu odebrana.
– Przyjacielu – powiedział – gdybym chciał udać się do Berlina, to tylko jako artysta, nie urzędnik. Lecz aby zostać artystą w Berlinie, trzeba mieć dużo zdrowia, silne nerwy i ogromne poparcie wpływowych osób. Niczym takim nie mogę się poszczycić.
– Poparcie zawsze można znaleźć, jeśli się go poszuka – wycedził przez zęby Hitzig, przecierając chusteczką zaśnieżone okulary.
– Otóż to! – potwierdził Hoffmann. – A ja nie potrafię go szukać. Nie chcę tracić czasu w berlińskich antyszambrach, by uzyskać lada jaką obietnicę. Wolę komponować, pisać, rysować… Tworzyć!
– Z pustym brzuchem.
– Nie będzie tak źle – rzekł Hoffmann tonem dziecka, które zaklina rzeczywistość. – Nie może być źle. Moja pani, Sztuka, zawsze miała mnie w swej opiece…
– Wierzysz w mrzonki! – obruszył się Hitzig. – W sztukę, w muzykę… A słyszałeś już, że Silbenhaar się zabił?
Hoffmann spuścił głowę. Dowiedział się z gazety o samobójstwie tego biurowego kolegi, który zastrzelił się w swym mieszkaniu przy Tłomackiem. Jego śmierć stanowiła przestrogę dla wszystkich byłych radców byłej regencji, pozostawionych z dnia na dzień samym sobie w Warszawie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zuzanny Orlińskiej „Sobowtór. Uczeń sztukmistrza” (tom III) bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Zuzanny Orlińskiej „Sobowtór. Uczeń sztukmistrza” (tom III).
– Silbenhaar miał długi – odparł szorstko. – Nie chcę uchybiać pamięci zmarłego, lecz nie znałem większego karciarza i utracjusza.
– Pomyśl o sobie – poradził mu Hitzig. – Kiedy my wyjedziemy, nie będziesz tu miał już nikogo.
Hoffmann pożegnał się z Hitzigiem i wrócił do domu. Rozmowa z przyjacielem zwarzyła mu humor. Wspomnienie nieszczęsnego Silbenhaara nie dawało spokoju. Jakże wielka musiała być jego samotność i rozpacz, że aż targnął się na własne życie! Hoffmannowi zdawało się, że potrafi wczuć się w cierpienie, strach i wątpliwości, które ten człowiek przeżywał w ostatnich godzinach.
Straszny koniec! – pomyślał. – Jak dobrze, że nie jestem sam! Mam dla kogo żyć. Bez czułej opieki Misi, bez wrażliwości Michasi i miłości małej Cecylki może ze mną także byłoby źle. Całe szczęście – zreflektował się – że nie posiadam pistoletu. Nic nie skusi mnie w złej godzinie!
W korytarzu oddał płaszcz i kapelusz pokojówce.
– Pani w domu? – zapytał.
– Tylko co wyszły z panną Michasią do kościoła – odpowiedziała dziewczyna, a potem nagle coś sobie przypomniała i dodała: – Jest paczka dla wielmożnego pana.
– Paczka? Jaka? Skąd?
– Nie wiem. Posłaniec przyniósł.
– Pokaż.
Służąca podreptała do pokoju i wróciła ze zgrabnym podłużnym pudłem skórzanym. Hoffmann przyjrzał się adresowi na wieku. Napis brzmiał: E.T. Hoffmann, Warschau. Nie mogło być najmniejszych wątpliwości, że chodziło o niego.
Zanim otworzył pudło, wypytał o posłańca. Czy nie nosił liberii lub znaków, które pomogłyby go zidentyfikować? Pokojówka niczego nie zauważyła.
– Wyglądał jak pachołek ze sklepu – stwierdziła po dłuższej indagacji.
Lecz co to był za sklep? W niedzielę? Hoffmann nie przypominał sobie, żeby w ostatnim czasie zamawiał coś z dostawą do domu.
– Niech wielmożny pan otworzy paczkę, to zobaczy, co jest w środku – rozsądnie poradziła służąca.
Hoffmann zabrał więc pakunek do salonu. Ustawił pudło na stole. Wziął do ręki kluczyk na łańcuszku, wsunął w otwór i przekręcił. Wieko odskoczyło z trzaskiem. W środku na sukiennej wyściółce leżał piękny kawaleryjski pistolet z krótką lufą i połyskującym srebrzyście zamkiem.
Jacques Larue młodszy, już tylko przez nielicznych nazywany Jacquotem, czyli Kubusiem, wstydził się przed samym sobą fascynacji cesarskimi paradami. Jednak gdy tylko miał wolną chwilę (a o to było trudno wśród mnóstwa obowiązków), biegł na plac Saski, by przypatrzeć się wojskowej rewii. Próbował przeniknąć tajemnicę człowieka, którego nauczył się uważać za uzurpatora, antychrysta i wcielone zło. Dla odmiany wśród Polaków człowiek ów spotykał się z bałwochwalczym wręcz uwielbieniem. Czczono go tu jak bóstwo.
Jacquot obserwował go pilnie podczas parad, lecz nie dostrzegał w nim ani cech boskich, ani diabelskich. Ot, jegomość w średnim wieku, niezbyt wysoki i nie bardzo smukły, o krótkiej szyi i dość nijakich, choć regularnych rysach. Jegomość ten czasem w trakcie parad poziewał ze znudzenia, innym razem wydawał się czymś zirytowany. Parę razy Jacquot dostrzegł na jego twarzy lekki uśmiech, ale były też dni, kiedy poszarzała cera i podkrążone oczy oraz niespokojne wiercenie się w siodle wskazywały na atak obstrukcji. Czy to możliwe, że tak wyglądał ów nieustraszony wódz, który podporządkował sobie tyle krajów Europy? Ów wróg śmiertelny, którego imienia na dworze dawnego pracodawcy Jacquota nie wolno było wymawiać? Tyran, obalający prawowitych władców, czy anioł przynoszący dobrą nowinę uciemiężonemu ludowi?
Po każdym pokazie musztry Jacquot wracał do domu, mając w głowie mętlik. Nie potrafił dociec natury swoich sprzecznych uczuć. Był zły, że tracił czas na placu Saskim, lecz nie umiał sobie tego odmówić. Być może spoglądanie na barwne szeregi maszerujące i przegrupowujące się na komendę było mu potrzebne po to, by choć na chwilę zapomnieć o kłopotach.
A tych miał niemało. Od trzech tygodni u pana Magiera stacjonowało francuskie wojsko. Strzelcy konni zajęli dwa piętra oraz oficyny kamienicy pod dziewięćdziesiątym piątym przy Piwnej. Profesor zmuszony był przenieść obłożnie chorą matkę i pielęgnującą ją siostrę do własnych dwóch pokoików, a sam wyprowadził się do pracowni, gdzie z braku łóżek zarekwirowanych przez komisję lazaretową rozkładał sobie na noc siennik na podłodze. W przyległym magazynku sypiał sługa Franciszek. Spartańskie warunki życia zdawały się uczonemu wcale nie przeszkadzać, gorzej znosił hałas i wszechobecny zapach fajczanego dymu. Jego największą troską był stan umierającej matki. Spędzał też dużo czasu przy jej łóżku, przez co na Jacquota spadło wiele obowiązków, których sumienność profesora nie pozwalała mu zaniedbywać w żadnych okolicznościach. Chłopak wykonywał pomiary temperatury, ciśnienia, wilgotności i siły wiatru, a także wraz z panem Michaultem usiłował sprostać zamówieniom na sprzęt do badań fizycznych.
Jednocześnie serce mu się ściskało na widok smutnej i zmęczonej Petroneli Ziębianki, borykającej się z trudnościami po przejęciu warsztatu. Starał się być dla Nelly, jak ją nazywał, możliwie użyteczny. Sądził, że przyjazd Marcina z Wilna poprawi nieco jej sytuację, lecz przyjaciel Jacquota wrócił wyczerpany i przygnębiony własnymi problemami.
Myśląc o smutnych sprawach, omal nie wpadł pod furgon ambulansu, który wjeżdżał w Senatorską, zapewne z transportem rannych do pałacu Pruszaka.
– Jak chodzisz, ostatnia łamago?! – zrugał go Francuz siedzący na koźle.
Jacquot, nie myśląc wiele, odpowiedział mu soczystym przekleństwem w swym ojczystym języku. Reakcja na jego wybuch była niespodziewana. Furman zeskoczył z kozła i podbiegł do chłopaka.
– Francuz?! – zawołał. – Umiesz pisać?
– Tak – odparł Jacquot. – A bo co?
– Jedziesz z nami! – odparł furman. Chwycił chłopaka za ramię, a gdy ten się opierał, krzyknął: – Ej, Henri, Pierre, tu do mnie! Mamy ptaszka, który będzie nam zapisywał rannych do księgi!
Spod budy furgonu wyjrzało dwóch drabów w zakrwawionych fartuchach.
– Zostaw mnie! – szarpnął się Jacquot. – Nie mam czasu.
– A kogo to obchodzi! – zezłościł się woźnica.
– Potrzebuję pisarza do lazaret , natychmiast! Wsiadaj po dobroci, a jak nie…
– Puścić go! – nagle padł rozkaz.
Szpitalni posługacze stanęli jak wryci. Jacquot obejrzał się. Z ulicy Miodowej wyszedł książę de Fleury. Mimo że nie stroił się już w peruki i koronki z czasów Ludwika XVI, wyglądał naprawdę po pańsku. Pogardliwy wyraz jego pięknej, choć ospowatej twarzy musiał przekonać każdego, że ma do czynienia z ważną osobistością.
– To mój człowiek – pan de Fleury wskazał Jacquota końcem szpicruty. – Nie ważcie się go tknąć.
Mężczyźni w zakrwawionych fartuchach spojrzeli po sobie niepewnie.
– Prosimy o wybaczenie waszej wielmożności! – woźnica zgiął się wpół. – Nie wiedzieliśmy, że to pachołek jaśnie wielmożnego pana…
– Dość – uciął książę. – Ranni jęczą. Nie wstrzymuję was dłużej.
Furgon oddalił się Senatorską. Jacquot zauważył, że w miejscu, gdzie wóz stał przez chwilę, na jezdni pozostała kałuża krwi. Książę de Fleury także ją dostrzegł. Odwrócił głowę i przyłożył do twarzy koronkową chusteczkę.
– Mdli mnie od tego fetoru – wyszeptał pobladłymi wargami. Wkrótce jednak opanował się, odjął chusteczkę od ust i spojrzał na Jacquota. – Znowu się spotykamy, mój mały Larue – uśmiechnął się krzywo. – Miło mi, że mogłem ci się przysłużyć. Gdybyś raz trafił do lazaretu, prędko by cię nie wypuścili. Na gwałt potrzebują tłumaczy i kancelistów. A w szpitalu może być nieprzyjemnie. Krew, smród, krzyki, wycie konających… To nie miejsce dla takiego bystrego chłopca.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Zuzanny Orlińskiej „Sobowtór. Uczeń sztukmistrza” (tom III) bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Zuzanny Orlińskiej „Sobowtór. Uczeń sztukmistrza” (tom III).
Jacquot ukłonił się sztywno.
– Dziękuję waszej wielmożności.
– Ho, ho! Tylko tyle? Nie próbuj się wykpić! – książę de Fleury pogroził mu szpicrutą. – Jesteś mi coś winien za tę przysługę. A ja skrupulatnie odbieram długi.
– Czym mogę służyć waszej wielmożności? – Jacquot ukłonił się jeszcze raz, lecz minę miał zaciętą i hardą. – To drobiazg – stwierdził książę de Fleury.
– Chcę tylko, żebyś jeszcze raz rozważył propozycję, którą ci kiedyś złożyłem. Czyżbyś nie pamiętał? Prosiłem, abyś od czasu do czasu wpadł do mnie opowiedzieć stęsknionemu emigrantowi, co słychać na dworze Jego Królewskiej Mości w Mitawie i o czym pisze do ciebie ksiądz Edgeworth de Firmont.
– Nein, nein, nein!
Henrietta Padovani, z domu Teiflin, spędziła dzieciństwo i młodość w wędrownej trupie cyrkowej. Ów międzynarodowy zespół przemierzał Europę od krańca do krańca, nic więc dziwnego, że niespalna kobieta już za młodu opanowała wiele różnych języków. Jak często się zdarza w podobnych przypadkach, każdy z nich służył jej do komunikacji w innej sferze życia. Po włosku wyrażała tkliwe sentymenty, a także kłóciła się zajadle, lecz tylko z najbliższymi. Po francusku mówiła o sztuce i o sukniach. Po polsku rozmawiała z kucharką, praczką, woźnicami i przekupkami. Niemiecki zaś służył jej do prowadzenia negocjacji finansowych oraz ksiąg rachunkowych.
To, że choć ogromnie wzburzona, używała teraz twardej mowy interesów, zdaniem Marcina źle wróżyło.
Wiedział, co poszło nie tak, ale było za późno, by naprawić błędy. Wszystko przez to, że madame wzięła go podstępem. Kiedy po raz kolejny opowiadał jej przejmującą historię o tym, jak Jordaki znalazł się w Wilnie ranny i bez grosza przy duszy, pani Padovani oświadczyła z niewinną minką:
– To wielce szlachetnie ze strony tej wdowy… Jak też ona się nazywa?
– Linkiewiczowa.
– Szlachetnie ze strony wdowy Linkiewiczowej, że przygarnęła mistrza Kuparenkę w tak trudnym położeniu. Niech Bóg to wynagrodzi poczciwej staruszce!
– Staruszce? – zdziwił się Marcin. – Pani Linkiewiczowa nie ma więcej jak trzydzieści lat!
Henrietta, która sama niedawno skończyła dwadzieścia dziewięć, prychnęła jak kot, a koniuszek jej zadartego nosa gwałtownie poczerwieniał.
– To chyba jakieś nieporozumienie – usiłowała zachować spokój. – Czyż nie mówiłeś mi, że to sterana życiem siwa starowinka, która z trudem utrzymuje się z ubogiej renty?
– Jako żywo nic takiego nie mogłem powiedzieć! – wykrzyknął Marcin w naiwnym oburzeniu. – Bo też nic z tego nie odpowiada prawdzie! Przeciwnie, madame Linkiewicz jest to elegancka brunetka w sile wieku, a choć niebogata, wszakże na niczym jej nie zbywa. Żyje wygodnie i dostatnio z apteki, którą jej mąż nieboszczyk pozostawił.
Umilkł i spojrzał na Henriettę. Jej mina powiedziała mu, że dał się wciągnąć w pułapkę.
– Więc jakże będzie, proszę jejmości? – zagadnął nieśmiało. – Bo pewnie mistrz Jordaki rad by już powrócić do Warszawy…
– A niech sobie wraca! – prychnęła pani Henrietta. – Mnie nic do tego!
– Kiedy nie ma za co wrócić – szepnął Marcin pokornie, widząc, że źle się dzieje. – I długi za leczenie musi pospłacać.
– To niech mu wdowa Linkiewiczowa pospłaca! – wybuchnęła madame Padovani. – A zresztą, jeżeli mu tam tak dobrze, to niech się nie spieszy! Droga wolna! Ja nikogo nie będę trzymać na siłę przy sobie!
W błękitnych oczach madame zaszkliły się łzy. Owca Brygida podeszła bliżej i trąciła nosem kolano swej pani.
Pani Henrietta pogłaskała kudłatą łepetynę ulubienicy.
– Chodzi tylko o drobną pożyczkę – próbował negocjować Marcin. – Mistrz wszystko spłaci zaraz na wiosnę, jak tylko uda mu się następny pokaz balonu.
– Nein, nein, nein! – krzyknęła pani Padovani tak głośno, że owca zabeczała przeraźliwie i uciekła. – Obiecanki cacanki! Nie mogę już słuchać o balonach i innych wynalazkach! Utopiłam w nich fortunę! Ale to się skończyło, słyszysz, mój chłopcze? Jeżeli mistrz Kuparenko chce wrócić do Warszawy, będzie musiał poradzić sobie sam!
– Więc jakże? Udało się?
– Dzięki Bogu tak, a panu?
– Tylko częściowo – oświadczył smutno Bogusławski. – Owszem, moi grenadierzy odmaszerowali, ale zaraz po nich wprowadziła się jazda. Z nimi nawet gorzej, bo skąd im wziąć owies dla koni? Wybłagałem trochę jęczmienia w jednym z browarów przy Żelaznej, ale oficer powiedział, że francuskie konie tego nie jedzą.
– Ech, szkoda gadać! – westchnął pan Antoni Magier.
– Pewnie że szkoda – skwapliwie przytaknął dyrektor teatru. – Są zresztą ważniejsze sprawy. Mam nadzieję, że przyjdzie pan na Perseusza i Andromedę? Sam cesarz jest spodziewany na premierze!
– Wiem, mówił mi Elsner. Jestem bardzo ciekaw!
Rozmowę przerwało im pojawienie się w traktierni młodego człowieka we francuskim mundurze oficerskim. Wszyscy umilkli i przyglądali mu się z wielką uwagą. Na widok zwróconych w jego stronę tylu par ciekawskich oczu, młodzieniec speszył się nieco. Ścisnął pod pachą stosowany kapelusz i rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu pomocy. Naraz zauważył pana Magiera i przemaszerował przez całą salę, by złożyć mu służbisty, wojskowy ukłon.
– Pan zapewne mnie nie pamięta…
– Skądże znowu! – powiedział życzliwie Magier. – Niedawno miałem przyjemność rozmawiać z pańskim ojcem. Pan pozwoli, panie Wojciechu – oto młody Mikołaj Rouget, syn monsieur Rougeta, którego pensja dla chłopców cieszy się w Warszawie znakomitą opinią. A to pan Wojciech Bogusławski.
– Ach, nie trzeba przedstawiać! – zawołał Rouget. – Wszyscy znają waćpana.
– W takim razie zna pan także aktorów naszego teatru. Pan Kudlicz, pan Dmuszewski. Może pan z nami usiądzie i napije się ponczu?
– Serdecznie dziękuję – młody oficer chętnie zajął miejsce przy stole.
– Ojciec pański powiada, że służy pan jako porucznik w sztabie księcia Murata? – zagadnął go Magier.
– Nie warto o tym wspominać. Krótkie jeszcze to moje porucznikowanie, nie trwa nawet miesiąca – skromnie odparł młodzieniec.
– Jakże to? Przecież zdążył pan już odznaczyć się w walkach! Był pan podobno i pod Pułtuskiem.
– Byłem, panie, lecz wolałbym o tym nie mówić – odparł Rouget ze zmienioną twarzą. Wbił pochmurny wzrok w blat stołu i zamilkł.
– Rozumiem – pokiwał głową pan Antoni. – Nie chcę pana męczyć przykrymi wspomnieniami. Wiem, że przyjechał pan na zasłużony urlop. Lecz niech pan wyświadczy nam tę łaskę i opowie co nieco o cesarzu. Wszak pan musiał go spotkać?
– Tak jest – potwierdził Rouget. – Dostąpiłem nawet kilku minut osobistej rozmowy. I dostałem… to! – wyjął z kieszonki małe, okrągłe pudełeczko.
– Tabakierka! – wykrzyknął pan Kudlicz.
– Jak do tego doszło? – ciekaw był pan Antoni.
– Miałem zaszczyt wręczyć Jego Cesarsko-Królewskiej Mości mapę wojenną naszego kraju. Napoleon był dla mnie wielce łaskaw, wypytywał o różne szczegóły. Wreszcie zapytał mnie o nazwisko. Podałem mu je. „Wszędzie Francuzi!” – zwrócił się cesarz do księcia Bergu, kiwając głową. „Polska moją ojczyzną!” – sprostowałem, niewiele myśląc. Napoleon przyjrzał mi się uważnie z łaskawym uśmiechem. Potem jeszcze raz pokiwał głową. „Podoba mi się pańska śmiałość, poruczniku! – rzekł. – Czy nie ma nic, czego by pan ode mnie żądał?” „Pamięci o nas!” – wypaliłem. Nie odpowiedział, sięgnął tylko po tabakierkę leżącą obok na stoliku i podał mi ją, o tak!
Rouget wyciągnął puzderko do przodu na otwartej dłoni, a głowy wszystkich pochyliły się nad złocistym przedmiocikiem, którego dotykał sam cesarz.
– Panie! – jęknął błagalnie Bonawentura Kudlicz. – Niech mi pa-pa-pan ją sprze-sprzeda! Zapłacę każdą cenę! Od wielu lat zbieram ta-ta-tabakierki, a to byłaby mojej ko-ko-kolekcji ozdoba nad ozdobami!
Mikołaj Rouget zazdrośnie zacisnął dłoń.
– Nigdy, mój panie! – oświadczył. – To więcej niż skarb, to najcenniejsza w życiu pamiątka!