Szwagierka Zygmunta Freuda
Wiedeń, 1895
Rozpoczął się sezon na samobójstwa.
Młoda kobieta siedziała przy sekretarzyku pod oknem i zamoczyła pióro w czarnym atramencie. Drapało po papierze niczym kruczy szpon. Niebo na zewnątrz przybrało popielaty odcień. Od początku listopada panował przejmujący chłód, a Dunaj pokrywała miejscami skorupa lodu. Wkrótce rzeka zamarznie na dobre i odtaje dopiero wiosną. Nie dalej jak parę dni temu kobieta przeczytała w tygodniku „Salonblatt” o młodej zamożnej arystokratce, która ubrana w suknię ślubną i welon skoczyła razem z wierzchowcem z mostu Księcia Rudolfa. Piękna klacz poszła na dno jak kamień, natomiast spowitą w biały atłas topielicę woda wyrzuciła na brzeg.
Młoda kobieta nigdy nie myślała, że do tego dojdzie, a jednak tak się stało, została zdana na łaskę siostry i musiała prosić ją o pomoc. Skończyła pisać list o świcie, w chwili gdy nad miastem rozdzwoniły się dzwony katedry Świętego Szczepana. Zapieczętowała kopertę i wrzuciła ją do skrzynki pocztowej znajdującej się przed drzwiami wejściowymi. Zapamięta ten dzień. Wtedy się zaczęło.
Dwa dni wcześniej
Padał deszcz ze śniegiem, ale kobieta spiesząca wzdłuż bulwaru nie miała na sobie płaszcza ani kapelusza. Niosła tobołek owinięty sztywnymi szorstkimi kocami, a jego ciężar znacznie utrudniał jej ruchy, przez co utykała raz na jedną, raz na drugą nogę. Pasma długich, mokrych włosów smagały ją po ustach i powiekach, co kilka minut przystawała więc, przerzucała tobołek na drugie ramię i biodro, a wolną dłonią ocierała z twarzy marznący deszcz.
Zostawiła za sobą ulicę Ring – szeroką obsadzaną drzewami aleję okalającą śródmieście Wiednia – minęła szereg zwalistych kamienic przeglądających się w oblodzonym bruku. Nawałnica nasilała się, padało bez przerwy. Kobieta oślepiona ściekającą po twarzy wodą brnęła dalej w wysokich skórzanych butach i wpadając w kałuże, przemierzyła plac Schwarzenberg, niewidzialną granicę oddzielającą arystokrację od całej reszty. Kilkaset metrów dalej rząd eleganckich domów płonął jasnymi światłami.
Przed wyjściem nie chciała tracić czasu na to, by pobiec na
górę do swojego pokoju po wełniany płaszcz i rękawiczki, teraz zaś gorzko żałowała tej pochopnej decyzji. Przemarzła do szpiku kości. Idiotka, pomyślała. Buty mam zupełnie zniszczone.
Zwolniła, dostojnym krokiem przeszła przez kutą w ozdobne wzory bramę, po czym skierowała się w stronę mieszczącego się z tyłu budynku wejścia dla służby. Zadzwoniła, a następnie głośno zapukała, przeklinając pod nosem i niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Otwórzcie te cholerne drzwi. Poczuła w boku tępy, dotkliwy ból, gdy zachwiał nią powiew mroźnego wiatru. Przełożyła tobołek przez ramię i zwiniętymi w pięść skostniałymi palcami załomotała w drzwi.
Gdy pokojówka w końcu się pokazała, Minna przeszła obok niej z wściekłością. Cholernie długo ci to zajęło, pomyślała, wymamrotała jednak zdawkowe: „Dobry wieczór”, zanim słabo oświetloną klatką schodową zeszła do mieszczącej się w suterenie kuchni. Ostrożnie położyła zawiniątko na metalowym łóżku stojącym nieopodal „bestii”, ogromnego czarnego pieca stojącego przy drzwiach, które prowadziły do komórki. Spomiędzy koców wyjrzało słabowite, zaspane dziecko, które siedziało w milczeniu, gdy Minna przesuwała łóżko bliżej pieca i umieszczała cienki materac z powrotem na ramie, sadowiąc dziecko w słabym świetle świeczki migoczącej na drewnianej półce.
– Panno Bernays, jest pani proszona na górę. Pani baronowa wzywa od ponad godziny – oznajmiła pokojówka, poprawiając sztywno wykrochmalony biały czepek. – Wszyscy cierpimy na tym, gdy pani biega... – dodała, po czym ciężko westchnęła, schylając się i ścierając plamę błota ze schodów. – Mówiłam baronowej, że poszła pani na spacer, ale nie chciała tego słuchać, powiedziała, że pewnie pani gdzieś lata...
– Jeśli musisz wiedzieć, poszłyśmy przepłukać gardło dżinem. Prawda, Floro?
– Tak, proszę pani – odpowiedziała Flora z nikłym uśmiechem. – A potem byłyśmy u doktora.
– Dziecko majaczy – stwierdziła Minna. – Okryj się, kochanie, przeraźliwie tu zimno.
Przeciąg, który skądś dochodził, sprawił, że marzyła o przebraniu się w suche ubrania, głowa pękała jej z bólu. Wsunęła rękę do kieszeni spódnicy i palcami wymacała zapakowane w szary papier lekarstwo. Dzięki Bogu, wciąż tam było.
Wcześniej tego samego dnia Minna natknęła się na Florę, która mimo że czuła się okropnie, usiłowała wypełniać swoje obowiązki, ale zanosiła się kaszlem tak mocno, iż opadła na kolana. Aby obniżyć temperaturę, Minna kilkakrotnie zanurzała rozpalone, wstrząsane szlochem i czkawką ciałko w zimnej wodzie, jednak nic nie skutkowało. Dziewczynka była w tragicznym stanie, a jej policzki błyszczały od gorączki, poty cały czas się wzmagały. Minna nie mogła dłużej na to patrzeć. Owinęła dziecko kocem i nie opowiadając się nikomu, popędziła do doktora.
– Boli mnie gardło – jęknęła Flora, z trudem łapiąc oddech, gdy zatrzymały się pod gabinetem lekarza i Minna zadzwoniła do drzwi.
– On się tobą zajmie – oświadczyła z pewnością, której w rzeczywistości jej brakowało. – Jesteś podopieczną baronowej, jesteś bardzo ważna.
W progu stanął starszy pan, osuszając wąsy płócienną serwetką. W głębi mieszkania Minna dostrzegła jadalnię i stół, przy którym siedziała kobieta, w powietrzu unosił się zapach potrawki z wołowiny i wina.
– Panie doktorze, moja pani, baronowa Wolff, życzy sobie, aby niezwłocznie zajął się pan tym dzieckiem. Jest wielce zaniepokojona.
Lekarz zawahał się przez chwilę, Minna jednak szybko przeszła obok niego i zaczęła wyliczać dolegliwości dziewczynki: gorączka, kaszel, nudności, utrata apetytu. Trudno było zwątpić w to, że działa na polecenie swojej pracodawczyni. Nawet bez płaszcza i w ubłoconej sukni była elegancką kobietą – smukłą, dumnie wyprostowaną, o gładkiej skórze i doskonałej dykcji. Do tego potrafiła kłamać.
– Czy to może być szkarlatyna? – spytała Minna, idąc za doktorem, który prowadził je do gabinetu na tyłach mieszkania.
– Bliżej nieokreślona infekcja... – stwierdził po zbadaniu Flory. – Odpoczynek w łóżku przez co najmniej miesiąc... zmiana pościeli dwa razy w tygodniu... pastylki do ssania na ból gardła i heroina firmy Bayer na kaszel...
Minna słuchała w milczeniu i przytakiwała skinieniem głowy, choć zdawała sobie sprawę z tego, że nie sposób będzie w domu baronowej wypełnić zaleceń lekarza. Tak czy inaczej, skąd, na Boga, w ogóle przyszło Minnie do głowy, iż ujdzie jej to wszystko na sucho? Wszystkie jej dni, wszystkie wieczory, nawet niedziele należały do baronowej. Przez cały czas miała pozostawać do dyspozycji chlebodawczyni i zabawiać ją swoim towarzystwem, a opieszałość często oznaczała natychmiastowe zwolnienie.
Kładąc dłoń na lepkim czole Flory, Minna przypomniała sobie pouczenia doktora.
– Proszę mnie nie zostawiać – lekko oszołomiona dziewczynka wyszeptała słabym, ochrypłym głosem.
Miała dziesięć lat, ale wyglądała na sześć; uczepiła się kurczowo spódnicy Minny, wyczuwając, że kobieta zamierza odejść. Minna podała Florze dwie łyżki lepkiego, słodko pachnącego syropu i powiedziała jej coś na ucho. Dziecko położyło się i odwróciło głowę do ściany.
Pokojówka przypatrywała się Minnie, gdy ta wpinała pasma mokrych włosów z powrotem w niewielki kok, ostentacyjnie wycierała obcasy ścierką i w końcu wyszła z kuchni bez słowa. Wspięła się po wąskich schodach, przemknęła przez wyłożony marmurowymi płytami hol i spiesznym krokiem ruszyła wzdłuż sklepionego korytarza oświetlonego przez rząd sprowadzonych z zagranicy lamp elektrycznych. Zatrzymała się na chwilę przed pąsowym salonem, aby wyrównać oddech, po czym delikatnie zapukała.
– Wejść – usłyszała.
Azyl baronowej wyglądał jak pokój, z którego nikt nigdy nie korzysta. Znajdowały się w nim bogato zdobione, obite adamaszkiem fotele i sofy, abażury ze szkła witrażowego, perskie dywany oraz kolekcja porcelanowych figurek przedstawiających mopsy, pudle i egzotyczne ptaki. Na mozaikowym blacie stolika stał dzban z liliami, a w rogu pokoju nieopodal okna ustawiony był sekretarzyk, na którym leżała srebrna taca wypełniona bułeczkami z rodzynkami i kanapkami ze śnieżnobiałego chleba. Na pozór Minna była spokojna, na jej twarzy gościły jednak wypieki, a serce łomotało, jak gdyby przed chwilą rozbiła cenny wazon. Zapach bułeczek przypomniał jej również, że przez cały dzień nie przełknęła ani kęsa.
– Dobry wieczór, baronowo.
– Ludzie o tobie gadają – opryskliwie odpowiedziała młoda kobieta suchym, wytwornym tonem. Siedziała w niemożliwie ściśniętej sukni z gorsetem i przypiekała Minnę spojrzeniem niczym gorącym żelazem. – Chciałabyś wiedzieć, co gadają? Mówią o twoich dziwactwach – że ciągle coś czytasz, że ciągle gdzieś chodzisz, i tak dalej. Staram się to wszystko znosić, chociaż twoje zachowanie sprawia mi dużo kłopotu. Staram się to wszystko ignorować. Spóźniłaś się. Gdzie byłaś?
– Poszłam do apteki. Flora zachorowała – wyjaśniła Minna.
– Myślisz, że tego nie zauważyłam? – odrzekła baronowa, ruchem głowy nakazując Minnie, aby usiadła naprzeciwko niej.
Minna zawahała się. Jej spódnica wciąż była wilgotna i zostawiłaby mokry ślad na delikatnym obiciu sofy. Przycupnęła ostrożnie na skraju mebla, wyjmując spod siebie poduszkę i odkładając ją na bok.
– Nie jestem przecież potworem. W zeszłym tygodniu osobiście kazałam kucharce codziennie podawać tej biedulce kamforę.
Była to chyba pierwsza przyzwoita rzecz, jaką baronowa zrobiła dla tego dziecka, pomyślała Minna. Nieszczęsną Florę sprowadzono ze wsi jako pomoc domową do olbrzymiej barokowej rezydencji. Od samego początku dziewczynka była zbyt wątła i blada, by wykonywać tego rodzaju pracę. Miała włosy koloru słomy, piwne oczy i większą część dnia spędzała w kuchni w suterenie, dusząc się czarnym gęstym dymem i sadzą. Do jej obowiązków należało nie tylko czyszczenie kotła i kominków, ale również szorowanie garnków oraz sprzątanie toalet. Wieczorami Minna często widziała, jak dziewczynka długo płacze przed zaśnięciem.
– Kamfora nie pomogła. Trzeba było podać...
Baronowa uniosła ostrzegawczo palec, przerywając Minnie.
– Ja decyduję, kiedy moja służba potrzebuje lekarstw. A swoją drogą, gdy w zeszłym tygodniu bolało mnie gardło, nie zauważyłam, żebyś biegała dla mnie do apteki.
Zapanowała pełna napięcia cisza, baronowa poprawiła obszyte frędzlami poduszki leżące na empirowej kanapie.
– Muszę przyznać, że nigdy nie miałam do was szczęścia. Rzadko najmuję kogoś z drugiej dzielnicy, ale ty miałaś takie świetne rekomendacje...
Minna nie zaprzeczyła. Nigdy nie mieszkała w drugiej dzielnicy, Leopoldstadt, w której rezydowała większość należących do klasy średniej wiedeńskich Żydów, ale często odczuwała na własnej skórze, czym jest antysemityzm. Jako dziecko mściła się czasami na rówieśnikach, którzy szydzili z jej pochodzenia i obrzucali ją wyzwiskami, a pewnego razu uderzyła jednego chłopca tak mocno, że krew puściła mu się z nosa. Jednak z wiekiem przekonała się, że najlepiej ignorować wszelkie drwiny i potwarze, chociaż nadal kiedy je słyszała, czuła lodowate mrowienie w okolicy karku.
– Zapewniam panią, że kierowała mną jedynie troska o dobro dziecka – oświadczyła Minna cicho, ale stanowczo.
– Powinna tobą kierować troska o dobro twojej pracodawczyni. Jesteś damą do towarzystwa. I, o ile mi wiadomo, nie masz pojęcia o medycynie.
– Ależ mam. Pracowałam kiedyś u lekarza w Ingolstadt.
– Jak się nazywał ów lekarz? – spytała baronowa sceptycznie.
– Doktor Frankenstein – rzuciła lekko Minna.
Baronowa przez chwilę wpatrywała się w nią ze zdumieniem, po czym uśmiechnęła się, gdy zrozumiała żart. Wstała, podeszła do kominka i sięgnęła po koszyk z robótką ręczną.
– Dobrze, Minno – podjęła pojednawczym tonem – musisz przeprosić, żebyśmy mogły puścić to zdarzenie w niepamięć.
– Przepraszam – powiedziała skwapliwie Minna, mimo że wcale nie odczuwała skruchy.
– Przyjmuję przeprosiny – oświadczyła baronowa. – A swoją drogą, z tą dziewczyną od początku coś było nie tak. Słaba i suchotnicza.
Zerknęła w lustro zawieszone nad kominkiem i dotknęła misternie upiętych włosów.
– Co sądzisz o mojej fryzurze? Taka sama jak Klary. Uczesała się tak w zeszłym tygodniu do pałacu cesarskiego.
– Pasuje pani – odpowiedziała Minna, wpatrując się w przesadnie natapirowane włosy zaczesane do góry w stylu madame Pompadour i zastanawiając się, jakim cudem innym ludziom udaje się zachować powagę na widok owej koafiury.
– Dobrze, w takim razie przez pewien czas będę ją nosić – oznajmiła baronowa, wykonując niedbały ruch ręką, po czym ponownie usiadła na sofie z robótką ręczną na kolanach.
Światło robiło się coraz słabsze, pokój zaczął się pogrążać w półmroku. Zza ciężkich, zwieńczonych lambrekinem kotar dochodziły przytłumiony stukot końskich kopyt i turkot powozów przetaczających się po brukowanej ulicy, a po korytarzach rezydencji od czasu do czasu niósł się głos kogoś ze służby. Gładkie, jasne dłonie baronowej poruszały się niezwykle zwinnie, wyczarowując na kawałku płótna sielankową scenę. Haftowane soczyście zielone łąki, puszyste lawendowe niebo, pasterz pilnujący stada.
Gdy nieco później Minna pokonała dwa kolejne ciągi schodów i znalazła się w swoim pokoju, natychmiast zrzuciła z siebie przemoczoną muślinową spódnicę, flanelową halkę, wełniane pończochy i rozpięła dwadzieścia guzików białej bawełnianej koszuli. Odetchnęła z ulgą, rozwiązując miażdżący żebra gorset, który przez cały dzień opinał jej tułów i wrzynał się w klatkę piersiową, po czym cisnęła go na podłogę. Musiała się osuszyć. Zaczynała śmierdzieć niczym mokry pies. Ponury pokój ze ścianami o niezdrowym odcieniu arszenikowej zieleni doskonale oddawał jej nastrój. Gdy nałożyła koszulę nocną i przeniosła świeczkę na toaletkę, jej cień ruszył w ślad za nią. Odchyliła głowę do tyłu, aby wyszczotkować gęste kasztanowe włosy, za dnia upięte grzebieniami. W młodości zdawała sobie sprawę ze swoich atutów, jakimi były piękne włosy oraz wysoka szczupła sylwetka. Jednak wraz z upływem lat wyzbyła się próżności. Jej twarz wciąż miała te same szlachetne rysy, a szyja delikatne kształty, ale nawet w blasku świecy Minna dostrzegała drobne zmarszczki naokoło oczu.
Nigdy nie przypuszczała, że na tym etapie życia, jako niemal trzydziestoletnia kobieta, będzie musiała w milczeniu wysłuchiwać połajanek młodej damy, nawet jeszcze nie swojej rówieśnicy, która dopuściła do tego, aby w jej domu dziecko umierało niczym bezpański pies. Minna byłaby mężatką, tak samo jak jej siostra Martha, gdyby życie potoczyło się inaczej, gdyby ich ojciec nie stracił wszystkich pieniędzy i nie umarł na ulicy, gdyby nie zachorował jej narzeczony. Gdyby, gdyby, gdyby...
Nie było sensu do tego wracać. Od lat utrzymywała się sama. Żaden inny krewny nie mógł się o nią zatroszczyć – rodzina Marthy cały czas się powiększała; brat Eli ożenił się i wyprowadził; pozostało jej zatem tylko jedno wyjście: praca w charakterze damy do towarzystwa albo guwernantki. Musiała sama torować sobie drogę przez życie i wyglądało na to, że wkrótce znów będzie zmuszona ruszyć przed siebie. Narzuciła na plecy chustę i mocno objęła się ramionami. Była zmęczona. Bolał ją kark. Podeszła do balkonu i wyjrzała przez okno wychodzące na północ.
Łyk dżinu dobrze by jej zrobił, pomyślała, ale postanowiła zadowolić się papierosem. Sięgnęła po jeden z cienkich tureckich papierosów, które trzymała w dolnej szufladzie toaletki, i zapaliła. Ulewa zelżała, strugi deszczu nie przecinały już ciemnopopielatego mroku i Minna odetchnęła głęboko.
Często późnym wieczorem, gdy baronowa zwolniła ją z obowiązków, Minna czytała, dopóki knot świeczki nie utonął w kałuży łoju. Sporą część wynagrodzenia przeznaczała na książki, ale nie na popularne powieści o pokojówkach cudzołożących na strychach i pełnych temperamentu panach domu wodzących oczami za każdą służką. Nie kupowała również obłędnie nudnych wspomnień – rozwlekłych epitafiów, na których lekturę szkoda jej było marnować wzrok. Nie, wolała opasłe tomy, takie jak Rewolucja francuska Thomasa Carlyle’a, którą uznała za niezbyt pouczające dzieło, choć przebrnęła przez nie nieco szybciej niż przez dzieło o historii podboju normandzkiego Edwarda Freemana. Udało jej się przegryźć przez górnolotny styl Darwina w pracy O powstawaniu gatunków, a także przez rozprawy Heraklita i Parmenidesa, które koncentrowały się na pytaniach o naturę ludzkiej egzystencji.
Lekturę Arystotelesa zarzuciła, gdy odkryła, że uważał kobiety za istoty ułomne – „niekompletnych mężczyzn”. Sprzedała jego dzieło bez większego żalu. Platon nie okazał się lepszy pod tym względem, ponieważ uparcie twierdził, że kobiety posiadają mniejsze możliwości niż mężczyźni. Z drugiej strony nie mogła odrzucić wszystkich filozofów tylko dlatego, iż mieli ciasne poglądy na temat płci pięknej. Przecież Nietzsche, którego uwielbiała, miał kobiety za przedmioty... elementy dobytku przeznaczone do usługiwania swoim panom. Z kolei Rousseau był przekonany, że główną rolą kobiety jest zaspokajanie mężczyzn. To wszystko, trzeba przyznać, wydawało się dość przygnębiające.
Jednak nic, co mogła znaleźć w literaturze, nie zniechęcało jej do zagłębiania się w kolejnych lekturach. W rzeczywistości czytanie stanowiło doskonałe antidotum na dręczące ją uczucia nudy, strachu i samotności. Z chęcią wracała do epistolarnej powieści Goethego Cierpienia młodego Wertera i dramatu Henryk VI (a właściwie do części drugiej owego dzieła, ponieważ pierwsza bardziej przypominała rozprawę historyczną i zdaniem Minny była najsłabszą sztuką Szekspira). Dla czystej rozrywki sięgnęła po opowieść grozy Frankenstein autorstwa Mary Shelley i pochłonęła ją jednym tchem. Do grona ulubionych twórców zaliczała także awangardowego wiedeńskiego pisarza i dramaturga o nazwisku Schnitzler, który zarzucił praktykę lekarską, aby pisać sztuki o bohaterach z wyższych sfer i ich pozamałżeńskich romansach. Nie było w jego dziełach ironii ani moralizatorstwa, a jedynie chłodne, obiektywne studium zjawiska, jakim jest namiętność. Nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś podobnym. W literaturze tego typu trzeba po prostu zagustować – jak w smaku oliwek, kawiorze czy obrazach Klimta. Jednak tego wieczoru nie zamierzała zatracać się w dżinie, tytoniu ani lekturze.
Ubrana w koszulę nocną naciągnęła buty, nie kłopocząc się zapinaniem nieskończonej ilości guzików, i zeszła z powrotem na dół, do Flory wciśniętej w ciemny, ciasny kąt sutereny. Dziecko leżało na łóżku zwinięte w kłębek, tuląc do siebie szmacianą lalkę.
Zwykle Minna siadała przy dziewczynce i opowiadała jej bajki, ale w tym momencie Flora nie miała ochoty słuchać baśni. W tym momencie pragnęła tego, czego pragnęło każde dziecko w jej wieku. Żeby przyszła do niej mama i żeby zabrała ją do domu. Minna przysiadła na skraju łóżka i objęła Florę, która wtuliła się w jej ramiona i położyła głowę na piersiach. Powieki dziewczynki z wolna się zamykały, gdy Minna delikatnie gładziła ją po włosach i cichutko nuciła, aż wreszcie zatrzepotały i opadły do końca. Minna odetchnęła z ulgą, widząc, że dziecko zasnęło.
Następnego ranka baronowa otrzymała wiadomość od lekarza, który dopytywał o stan zdrowia podopiecznej oraz informował, że stawka za przyjęcia „poza oficjalnymi godzinami” jest odpowiednio wyższa.
– Możesz już odejść – baronowa z rozdrażnieniem zmarszczyła brwi w chwilę po tym, jak nie patrząc na Minnę, oznajmiła, że nie wypłaci jej ostatniego należnego uposażenia.
Nie doszło do żadnej nieprzyjemnej wymiany zdań, jakiej można by się spodziewać między rozgniewaną panią i niepoczuwającą się do winy pracownicą. Minna została słusznie osądzona. Nie zamierzała protestować. Nie widziała w tym sensu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co chciała wkrótce uczynić.
Około godziny później, gdy baronowa wyszła z domu, Minna spakowała się i ustawiła torby przy wyjściu dla służby. Następnie powiadomiła personel, że ona i Flora zostały „odprawione”, po czym zabrała zdumione dziecko na Dworzec Zachodni. Zamierzała odesłać dziewczynkę do domu.
Flora pochodziła z niewielkiej wioski w pobliżu miasta Linz, z regionu, w którym zimy były długie, a ludzie trudnili się głównie mozolną pracą w odlewniach żeliwa, kopalniach albo fabrykach. Dziewczynka zaznała w swoim życiu niewiele więcej poza ubóstwem i kolejnymi tragediami – jej siostra zmarła na dyfteryt, brat trafi ł do więzienia, a po ojcu, prostym robotniku, słuch dawno zaginął. Flora najwyraźniej jednak ubóstwiała matkę.
– Ma złote włosy – powiedziała Minnie pewnego wieczoru – jak wróżka.
Minna wzięła w ramiona wątłe ciało dziewczynki i siedziały na peronie wtulone w siebie, przemarznięte do szpiku kości, patrząc na podróżnych zbierających się przy wyjściu – kobiety w płaszczach zdobionych haftami i futrzanymi kołnierzami, ich fantazyjny sakwojaż, ich dzieci o kręconych włosach ubrane w ciepłe płaszczyki. Dziewczynka wydawała się teraz spokojna, jak gdyby odczuwała ulgę.
Kiedy podjechał pociąg, Minna i Flora minęły wystrojonych w uniformy numerowych, którzy stali przed wagonami pierwszej klasy wyposażonymi w luksusowe salony i oświetlanymi elektrycznymi lampami. Kobieta pomogła dziewczynce wdrapać się do wagonu trzeciej klasy, po czym usadowiła ją na twardej drewnianej ławce między dwiema matronami, z których jedna trzymała na kolanach śpiące dziecko.
„Nie wracaj”, chciała powiedzieć, całując Florę w rozgrzany policzek i wciskając kilka koron w dłoń starszej damy, która zobowiązała się wysadzić dziewczynkę na odpowiedniej stacji. Wiedziała jednak, że za kilka miesięcy Flora znów zostanie gdzieś odesłana. Taki był jej los. Minna czuła, że jej trzewia skręca ból niespełnionych pragnień i żalu. Tak bardzo chciałaby rozstawać się z Florą w przekonaniu, iż podarowała jej wolność.
Patrzyła, jak pociąg wytacza się z dworca, i dopiero gdy została sama na pustym peronie, dotarło do niej, w jak rozpaczliwej sytuacji się znalazła. Baronowa nie wyda jej rekomendacji, co do tego nie miała wątpliwości. Była zatem niemal bez pieniędzy i bez szans na znalezienie zatrudnienia. Zatrzymała omnibus i jadąc plątaniną brukowanych uliczek, usiłowała zapanować nad narastającym uczuciem paniki. Zaczynała tracić nadzieję, że kiedykolwiek uda jej się znaleźć idealną posadę. Trudno było cały czas wierzyć w to, iż od spełnienia marzeń dzieli ją zaledwie jeden krok.
Zatrzymała się w niewielkim pensjonacie nad Dunajem, ale nie potrafiła usnąć. Mijały kolejne godziny, Minna czytała, przemierzała pokój, drzemała. Zegar na komodzie głośno chodził i przy wtórze jego tykania kobieta zasiadła wreszcie, aby napisać list do siostry. Była to jedyna osoba, do której mogła się zwrócić. Matki, wdowy ledwo wiążącej koniec z końcem, nawet nie brała pod uwagę. Kolejny raz musiała stawić czoła niepowodzeniu.
Wcześniej odprawiano ją już kilkakrotnie, jeszcze częściej odchodziła sama. Za każdym razem uparcie twierdziła, że da sobie radę, że ceni sobie swoją niezależność, wolność, że lubi spędzać czas w kawiarniach, czytając i rozmawiając. I za każdym razem siostra patrzyła na nią ze współczuciem i klepała ją po ramieniu, próbując pocieszyć.
– Biedna Minno. Wiesz, że nigdy nie będziesz miała spokoju, dopóki będziesz pracowała dla tych ludzi...
Marzyła o tym, aby się wykąpać i przebrać, ale jej torby zostały w domu baronowej – chociaż do tego czasu prawdopodobnie wyrzucono je już na ulicę. Pośle po nie z samego rana, gdy tylko przyjdzie portier. Skończyła list do siostry i zapieczętowała go. Od lat Martha dawała do zrozumienia, że jej męża, Sigmunda, nie stać na utrzymywanie jeszcze jednego domownika. Teraz, jak wynikało, z tego co donosiła Martha, sytuacja nieco się zmieniła. Praktyka lekarska Sigmunda zaczynała zyskiwać coraz większe uznanie. Przyjmował więcej pacjentów. Urodziło im się szóste dziecko. Mieli Mathildę, Martina, Olivera, Ernsta, Sophie i teraz jeszcze Annę. Być może Minna okaże się potrzebna.
Miała nadzieję, że Sigmund będzie jej przychylny. Zawsze pozostawali w serdecznych stosunkach. A może nawet bardziej niż serdecznych. W ostatnich latach prowadzili ożywioną korespondencję, poruszając w niej tematy, którymi oboje się interesowali: politykę, literaturę, jego pracę naukową.
Minna zamknęła oczy i wyobraziła sobie Marthę, która po otwarciu listu natychmiast posyła po siostrę. Przez chwilę zatrzymała się na tym obrazie i ona, która nigdy nie była zależna od krewnych, poczuła ogromną ulgę właściwą ludziom wiodącym proste życie.