„Sztandar chwały” – reż. Clint Eastwood – recenzja i ocena filmu
Stany Zjednoczone, choć są stosunkowo młodym państwem, mają bogatą i znaczącą dla innych państw historię. Angażują się one w większość konfliktów ogólnoświatowych i zazwyczaj wychodzą z nich zwycięsko. „Sztandar chwały” opowiada prawdziwą historię oblężenia należącej do Japończyków wyspy Iwo Jima, które miało miejsce 68 lat temu. Słowo prawdziwą jest w tym kontekście bardzo istotne, ponieważ przez lata amerykańska propaganda stworzyła zakłamany obraz tych wydarzeń.
Bitwa rozpoczęła się 19 lutego 1945 roku, chociaż decyzja o konieczności zajęcia Iwo Jimy zapadła już w roku 1944. Wynikała ona w głównej mierze z możliwości strategicznych, jakie oferowała wyspa, która znajdowała się dokładnie w połowie drogi z archipelagu Marian, gdzie od 1945 r. stacjonowali Amerykanie (znajdująca się na południu wyspa Guam była w ich posiadaniu już od 1898 roku), do Wysp Japońskich. Na tej niewielkiej wyspie (9 km długości i 4,5 km szerokości w najszerszym miejscu) mieściły się dwa lotniska wybudowane przez Japończyków, które armia amerykańska zamierzała wykorzystać dla swoich bombowców i eskortujących ich myśliwcom P-51. Stracenie Iwo Jimy na dobrą sprawę oznaczałoby zakończenie dla Japończyków zmagań na Pacyfiku.
W celu obrony wyspy wybudowali oni sieć bunkrów podziemnych oraz zabezpieczeń przeciwdesantowych – szacuje się, że było na niej blisko 800 bunkrów i ok. 150 dział. Na miejscu znajdowało się 22,5 tys. żołnierzy ze 109. dywizji piechoty, pod dowództwem gen. Tadamici Kuribayashiego. Ostatni z nich bronili się aż do 26 marca, chociaż już pod koniec lutego połowa wyspy znajdowała się w rękach Amerykanów. Straty, jakie poniosły obie ze stron, były znaczące. Jedynie niewiele ponad tysiąc Japończyków dostało się do niewoli, pozostali zginęli. Po stronie Amerykanów znalazło się 6 800 zabitych, a około 18 tys. żołnierzy zostało rannych.
Stany Zjednoczone osiągnęły cel, było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Okazało się, że lot z Iwo Jimy do Japonii był zbyt dużym wyzwaniem dla nieposiadających zaawansowanych przyrządów nawigacyjnych myśliwców, których eskorta bombowcom wcale nie była potrzebna. Ponadto w międzyczasie wojskom amerykańskim udało się zająć położoną znacznie dogodniej Okinawę.
Niemniej jednak przez lata zdobycie Iwo Jimy było kreowane na jeden z przełomowych momentów amerykańsko-japońskich walk, dzięki któremu uratowało życie 25 tys. żołnierzy – właśnie tylu lotników ogółem skorzystało z możliwości wylądowania na wyspie (2251 lądowań bombowców, każdy posiadał 11 osobową załogę). Oczywiście nieprawdą byłoby stwierdzenie, że posiadanie wyspy nie wpłynęło na rozwój możliwości taktycznych armii USA, jednak korzyści z tego faktu wynikające trudno wycenić na aż 6 800 straconych żołnierzy.
Z desantem na Iwo Jimę związane jest jeszcze jedno zakłamanie. Chodzi o słynne zdjęcie przedstawiające sześcioosobową grupę marines, zatykającą amerykańską flagę na szczycie góry Suribachi, zrobione przez fotografa Joe Rosenthala, który zdobył za nie nagrodę Pulitzera. Szybko stało się ono symbolem amerykańskiego zwycięstwa, patriotyzmu i niezłomności, mimo iż desant został zakończony dopiero miesiąc później.
„Sztandar chwały” to jeden z dwóch filmów, które Eastwood nakręcił w 2006 roku (drugim są „Listy z Iwo Jimy”, będące opisem bitwy z perspektywy Japończyków). Scenariusz do filmu powstał na podstawie powieści „Flags of Our Fathers: Heroes of Iwo Jima” (tytuł oryginalny filmu to również „Flags of Our Fathers”), której autorem jest James Bradley – syn Johna Bradleya, jednego z weteranów, którzy stawiali flagę. Na podstawie zapisków ojca, które odnalazł po jego śmierci, opisał on prawdziwą wersję tamtych wydarzeń. Okazuje się bowiem, że osławiona fotografia nie przedstawia momentu zatknięcia sztandaru na szczycie góry. Po raz pierwszy umieścili go na niej żołnierze wysłani w grupie zwiadowczej, jednak bardzo szybko został on zastąpiony drugim sztandarem, który był przyniesiony przez kolejny oddział (zamiana ta została zarządzona przez dowódcę, który chciał, aby pierwotna flaga została zabrana do USA jako symbol bohaterstwa Amerykańskiej Piechoty Morskiej). Sławne zdjęcie upamiętnia więc właśnie moment drugiego wbijania flagi.
W 1945 roku Ameryka znajdowała się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Społeczeństwo było zmęczone długą, bezowocną wojną. Państwo nie mogło dłużej liczyć na pożyczki zagraniczne, a dalsze dodrukowywanie pieniędzy doprowadziłoby do bankructwa. Organizowane wśród obywateli zbiórki pieniędzy nie przynosiły dochodu wystarczającego na pokrycie kosztów wojennych. Naród potrzebował zwycięstw, bohaterów, którzy nadaliby sens tej wyniszczającej walce. Pojawienie się w prasie zdjęcia z Iwo Jimy było dla rządu doskonałą okazją, aby spełnić te pragnienia. I tak trzech wybrańców z fotografii – John Bradley, Rene Gagon oraz Indianin Ira Hayes, powróciło w glorii i chwale do Stanów, aby jako prawdziwi bohaterowi Ameryki zachęcać społeczeństwo do kupowania obligacji wojennych.
Eastwood demaskuje nie tylko cynizm i wyrachowanie rządowych prominentów. Jego krytyka dotyczy również społecznych oczekiwań. Ludzie chcą prostych i łatwych rozwiązań, wspaniałych zwycięstw pokazujących potęgę ich narodu. Nie interesuje ich prawda, bo zwykle jest ona zbyt bolesna, niesie za sobą problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Dlatego bohaterom nie wolno mówić o bólu i cierpieniu, mają oni być symbolem sukcesu, potęgi swojego kraju. Ci, którzy nie radzą sobie z tą presją, są pozostawieni sami sobie, bez wsparcia i pomocy ze strony społeczeństwa. Ich dramat polega nie wynika tylko z tego, przez co przeszli w czasie wojny, ale również – kim musieli się po niej stać.
Steven Spielberg (notabene współproducent „Sztandaru chwały”) nakręcił kiedyś film „Szeregowiec Ryan”, gdzie oddział żołnierzy dowodzonych przez kapitana Johna H. Millera (granego przez Toma Hanksa) ma za zadanie odszukać i sprowadzić do domu tytułowego Jamesa Ryana. Bohaterowie filmu uosabiają wzorzec amerykańskiego heroizmu, oddania, są dokładnie tacy, jakimi pragniemy, by byli. W „Sztandarze chwały” próżno szukać tego typu postaci. Największą zasługą żołnierzy, którzy wrócili z Iwo Jimy, wydaje się być wbicie flagi na szczycie góry. W filmie pada nawet pytanie: Czy wystarczy zatknąć flagę, żeby być bohaterem? Sami zdają sobie sprawę, że daleko im do tego niedoścignionego wzorca, że żyją w kłamstwie, a to, czego dokonali, wcale nie różni się od czynów ich towarzyszy broni, którzy wciąż walczyli na polu bitwy.
„Sztandar chwały” NIE jest typowym amerykańskim filmem. Można mu zarzucić, że poza krytycznym podejściem do stereotypu amerykańskiego bohatera niewiele różni się od innych tego typu produkcji – zbyt dużo w nim sztucznego patosu, operowania frazesami, jałowości wątków (wszak historia dotyczy trzech żołnierzy wmanewrowanych w kłamstwo przez przedstawicieli rządu). Niemniej jednak w czasach, kiedy USA prowadzi kolejną misję pokojową na Bliskim Wschodzie, a w telewizji słyszy się doniesienia o załamaniach psychicznych powracających z niej żołnierzy, morał płynący z filmu zdaje się niwelować wszelkie jego niedociągnięcia. Prawdziwa odwaga polega na życiu zgodnie z prawdą, chociażby tą najgorszą – i to powinno być podstawą do redefinicji pojęcia bohatera.
Zobacz też:
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska