Szalony plan Bjørna: wyprawa na Kijów

opublikowano: 2021-12-23, 12:27
wszelkie prawa zastrzeżone
Bjørn Stenskalle – młody, ale już doświadczony wojownik ma plan. Wie, jak otworzyć bramy potężnego grodu Rusów.
reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Wakuły „Bjorn. Oczy smoka”.

Lato na Lindisfarne było skwarne, a pogoda idealna do żniw. Mnisi od świtu do zmierzchu uwijali się na polu jęczmienia za klasztorem, aby zdążyć ze zbiorami przed nadejściem deszczów.

Opat i Anzelm schyleni wpół żęli źdźbła ostrymi sierpami, Remigiusz podążał ich śladem, wiązał pokos powrósłami i ustawiał snopki w mendle. Nikt nie narzekał na znój. Czasem tylko ktoś przystawał i ocierał pot z czoła. Nieopodal na wzgórzu widniał rząd jeszcze świeżych mogił i obruszonych przez zimowy wiatr brzozowych krzyży. Wielebny Brendan z Corku co jakiś czas zerkał na nie i szeptał ciche słowa modlitwy.

Opat głęboko wierzył, że zły czas dla jego opactwa skończył się i na Lindisfarne nie dojdzie już do mordów. Na wszelki wypadek postanowił, że nie pozwoli, aby na wyspie pojawił się bodaj jeden nowy mieszkaniec… Przynajmniej dopóki znajduje się na niej Bjørn Stenskalle, który zdawał się przyciągać kłopoty.

Ruiny klasztoru na Lindisfarne (aut. Nilfanion; CC BY-SA 3.0)

Królewski więzień i pilnujący go strażnicy rozsiedli się na trawiastym zboczu nieopodal braciszków, raczyli się piwem i przyglądali pracującym z pobłażaniem. – Jak cholerne mrówki, i to w taki upał… – mruknął z podziwem Bork Jorundsson.

– Robota po prostu pali im się w rękach!

– I bardzo dobrze, bo dzięki temu będziemy mieli co jeść i pić w zimowe dni – odparł Czarny Glum.

– Właściwie to moglibyśmy im pomóc – bąknął niepewnie Mały Orm. Uve Krzykacz tylko parsknął, ale Jorundsson uznał za stosowne skarcić najmłodszego członka drużyny:

– Eryk z Lade przysłał cię tu, abyś strzegł więźnia, a nie po to, żebyś garbił się na roli jak niewolnik. A skoro tak, to rób swoje i nie otwieraj gęby bez potrzeby.

Orm zerknął niepewnie na Bjørna Stenskalle. Minął już ponad rok, odkąd wysłano ich na wyspę z poleceniem pilnowania starego wikinga, ale wciąż zastanawiał się, czy potrafiliby go obezwładnić, gdyby ten nagle wpadł w szał berserka. Prawdę mówiąc, wątpił w to. Zresztą od jakiegoś czasu nie był też pewien, czy dobrze zrozumiał zadanie. Na początku myślał, że mają chronić mnichów przed więźniem, teraz pojął, że to właśnie Bjørn jest w niebezpieczeństwie. Zdaje się, że wiedział za dużo. Jedni zamierzali wydrzeć mu tajemnicę, inni pragnęli, żeby zabrał ją ze sobą do grobu. Orm nie chciał, aby towarzysze pomyśleli, że pozwolił sobie łatwo zamknąć usta, więc burknął gniewnie:

– Zrobię, jak zechcę… A na razie jedyne, na co mam ochotę, to leżeć tu i patrzeć, jak mnisi pracują.

reklama

Kilkadziesiąt kroków dalej brat Remigiusz wyprostował się, aż coś trzasnęło mu w pacierzu. Spojrzał z wyrzutem na opata i mruknął:

– Czy oni mogliby nam pomóc? Gdy przyjdzie na to czas, będą pierwsi do miski z kaszą i uwarzonego przez nas piwa!

– To oczywiste – odparł Brendan. – Apetyt im dopisuje, a gdyby zabrakło napitku, to chyba rzuciliby się wpław do brzegu.

– Więc dlaczego pozwalasz, żeby się lenili?

Brendan otarł pot z czoła.

– Nie mam nad nimi władzy i nie chcę mieć. Każda rozmowa utwierdza mnie w przekonaniu, że niewiele mamy ze sobą wspólnego. Nawet ci z nich, którzy zostali ochrzczeni, w głębi serca pozostali poganami.

– Dlatego wolno im się obijać?

– Właśnie tak. Jedzenia i piwa nam nie brakuje, a co do pracy, to ona także jest naszą modlitwą. Nie chcesz chyba, żeby jakiś dzikus zabierał ci możliwość rozmowy z Bogiem?

Klasztorny kucharz otworzył szeroko usta, ale ostatnie słowa opata sprawiły, że nic nie odpowiedział. Schylił się z westchnieniem i zaczął wiązać ścięte przez Anzelma źdźbła. Tego dnia Brendan nie pozwolił braciom zejść z pola, nim nie zżęto i nie ustawiono ostatniego snopka. Za to po prandium głośno pochwalił ich trud.

– Cieszmy się, bo jest z czego – rzekł. – Pan pobłogosławił nam i pozwolił zebrać plon. Możecie teraz udać się do swoich cel i odpocząć przed kompletą, chyba że chcecie posłuchać historii Bjørna.

Nikt nie wstał od stołu, wszyscy patrzyli wyczekująco na starego wikinga.

Stenskalle odsunął miskę i zaczął snuć opowieść:

Wspominałem o tym, jak za moją sprawą Włodzimierz zdobył Połock, a następnie hojnie obdarował wszystkich, którzy mu w tym pomogli. Także i mnie spotkała z jego strony łaska, otrzymałem pełen udział hovdinga wynoszący pięćdziesiąt marek srebra, a także w dowód szczególnej wdzięczności księcia – miecz, który Mieszko wysłał na znak przyjaźni Palnatokiemu. Przedmiot zazdrości wielu przednich mężów.

Byłem teraz człowiekiem zamożnym, a poważanie, jakim cieszyłem się wśród Waregów, bardzo wzrosło. Jednak w sercu czułem gorycz. Wyruszyłem w długą podróż nie z własnej woli, lecz z powodu zawiści przyrodniego brata i intryg jego macochy Ody. Nie byłem z tego powodu szczęśliwy, ale w głębi serca miałem nadzieję, że ułożę sobie życie w dalekim kraju Swijów. Zamiast tego zostałem porwany przez Jomswikingów i zawleczony do Gardariki. Mieszko, Bolko i Świętosława mieli mnie za zdrajcę, a droga powrotna do rodzinnego domu została zamknięta na zawsze.

reklama
Włodzimierz I Wielki

Gdy pierwszy raz ujrzałem Włodzimierza, poczułem, że jest dla mnie nadzieja. Książę wydawał mi się człowiekiem szlachetnym, a jego sprawa godną poparcia. Bez wahania przyłączyłem się do wyprawy na Jaropełka… Choć prawdą jest i to, że nie miałem wielkiego wyboru.

Gdy ujrzałem, jak Włodzimierz zamienia Wsiewołoda w psa, jak gwałci Rognedę na oczach jej ojca i braci, a potem morduje jej bliskich z zimną krwią… zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Królestwo Niemiec, kraj Polan czy Gardariki – wszędzie było tyle samo zła i niegodziwości – bo w każdym z tych miejsc żyli ludzie.

Żałowałem, że nie wsiadłem do łodzi z kupcem Ibrahimem, gdy był na to czas, i nie odpłynąłem jak najdalej od księcia Rusów. Olaf Tryggvason miał rację, gdy mówił, że Włodzimierz złowił mnie jak pająk głupią brzęczącą muchę. Teraz byłem jego własnością.

Czy myślałem o ucieczce? A jakże, ale wtedy dotarło do mnie, że w Gardariki mam kilku serdecznych przyjaciół, jedynych, jacy mi pozostali. Olaf, Arne, Aslak, Bygost, Drożko, Saari… – na nich wciąż mogłem liczyć. No i była jeszcze Bogna. Polańska dziewczyna wyzwolona z rąk Połocczan postanowiła związać ze mną swój los. Nie pytała mnie o zdanie, po prostu wprowadziła się do obozowiska Jomswikingów, zaczęła prać mój przyodziewek, gotować strawę i narzekać, że w chłodne dni chodzę bez nakrycia głowy. Było mi z nią dobrze… zwłaszcza w nocy. Stało się dokładnie tak, jak przewidziała Ardete: Bogna wzięła mnie na własność.

Za dnia moja kobieta gadała bez przerwy, a choć z początku było to uciążliwe, to z czasem jej paplanina zaczęła mi przynosić nieoczekiwaną ulgę. Przestałem użalać się nad sobą i zacząłem myśleć o przyszłości.

Był na to najwyższy czas. Lato miało się ku końcowi, a Włodzimierz musiał obalić swego przyrodniego brata, zanim sroga zima uniemożliwi dalsze działania wojenne.

Wielka flota ruszyła w górę Dźwiny, do Witebska, nieopodal którego znajdowała się dogodna przewłoka na Dniepr. Prastara puszcza od świtu do zmierzchu rozbrzmiewała odgłosem siekier i hukiem padających drzew, a woje na wiele dni zamienili się w rabów, na przemian podkładających okrąglaki pod łodzie i ciągnących liny. Meszki cięły bez litości i utoczyły z ludzi Włodzimierza więcej krwi niż miecze Połocczan i Dregowiczów. Pot lał się strumieniami.

Ci, którzy aż dotąd nie zaznali podobnej „przyjemności”, przeklinali księcia i zarzekali się, że gdyby wiedzieli, co ich czeka, to nie wyruszyliby na tę wyprawę nawet za worek srebra. Olaf zbyt dobrze pamiętał mordęgę, jaką przeszliśmy poprzednim razem, żeby nie wymyślić sposobu jej uniknięcia. Zaraz po bitwie, gdy wszyscy jeszcze świętowali zwycięstwo, wsadził swoją drużynę na konie i ruszył na objazd okolicznych wsi. Zabierał chłopom wszystkie woły, jakie udało mu się znaleźć w promieniu wielu mil od Połocka i Witebska.

reklama

Z początku tylko się z niego śmiano, a Hogni Styrsson pytał złośliwie, czy wciąż wybiera się na wojnę, czy też postanowił zająć się handlem bydłem. Po pierwszym dniu harówki przy przetaczaniu łodzi szydercy przestali się śmiać i błagali Tryggvasona, aby odstąpił im bodaj parę pociągowych zwierząt.

Olaf chętnie dzielił się swoimi bydlątkami, ale za młodego silnego wołu brał pięć srebrnych monet! Waregowie klęli i wymyślali mu od zdzierców, a niektórzy poniewczasie sami wyruszyli szukać zwierząt, ale w najbliższej okolicy żadnych już nie było, bo gospodarze pochowali stada w lasach. W tej sytuacji znaleźli się tacy, którzy próbowali ukraść nasze woły, ale po tym, jak kilku złodziei dostało po głowie toporem od Aslaka Wieprza, takie próby ustały.

W końcu wszyscy ustawili się jeden za drugim i z kwaśnymi minami rozsupływali swoje sakiewki. Przykuśtykał także Hogni, któremu wciąż dokuczała noga zraniona przez Olafa oszczepem.

– Chciałbym kupić od ciebie sześć wołów… – zaburczał.

– To się dobrze składa, bo mam kilka na zbyciu – odparł Olaf.

– Jak dla ciebie, kosztują siedem sztuk srebra.

– Za parę?

– Za sztukę. Styrsson aż poczerwieniał z gniewu.

– Wszystkim sprzedajesz po pięć! – ryknął oburzony.

– O, tak – przyznał Olaf.

– Ale to jest cena dla moich przyjaciół, których, jak widzisz, nie brak. Dla ludzi, którzy odgrażają się, że nie spoczną, póki nie zobaczą mojego trupa z mieczem wbitym w gardło, cena za jedno zwierzę wynosi siedem sztuk srebra… Albo nie, raczej osiem. Rozumiesz, muszę się szanować.

Hogni długo milczał, przeżuwając myśli. Wreszcie oświadczył:

– Nie jestem twoim wrogiem i doprawdy nie wiem, co nas poróżniło. Rzeczywiście skradłeś okręt mojego krewniaka Skoglara Toste, ale to przecież jego kłopot, a nie mój. Wziąwszy wszystko pod uwagę, sądzę, że możemy zostać dobrymi przyjaciółmi!

– Bardzo mnie to cieszy – odparł z uśmiechem Olaf. Obaj splunęli w dłonie i przypieczętowali handel mocnym uściskiem. Hogni dostał swoje woły po pięć srebrnych monet za sztukę, a sam podarował Olafowi topór o dwóch ostrzach, który zdobył w Połocku. Z kolei Tryggvason dał mu kilka łokci jedwabiu, także zdobycznego. Odtąd byli dobrymi przyjaciółmi.

reklama

– Nigdy dość srebra, zwłaszcza gdy tak łatwo przychodzi – orzekł Olaf, wrzucając pękaty woreczek do skrzyni zrabowanej Skoglarowi Toste. – Będę go dużo potrzebował, gdy zdecyduję się popłynąć do Lade Gård rozmówić się z jarlem Haakonem.

Miał na myśli swoje marzenie o zdobyciu tronu Norwegii, a ja pomyślałem wówczas, że będąc tak zapobiegliwym i cierpliwym, być może naprawdę w przyszłości dokona tej sztuki. Wreszcie cała flota znalazła się na Dnieprze, a nasza załoga pokonała przewłokę bez większego wysiłku, choć pod sam koniec Olaf zaczął wyprzedawać także woły ciągnące Svarthästa. Musiał w tym celu obniżyć cenę i ostatniej pary pozbył się za cztery srebrne monety, a przy tym naraził się na szyderstwa własnej załogi, które jednak spływały po nim jak woda po gęsi.

Taki właśnie był mój przyjaciel: śmiały, sprytny, bezczelny, wspaniałomyślny… i skąpy.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Wakuły „Bjorn. Oczy smoka” bezpośrednio pod tym linkiem!

Paweł Wakuła
„Bjorn. Oczy smoka”
Wydawca:
Wydawnictwo Literatura
Rok wydania:
2021
Liczba stron:
368
Seria:
wydawnicza: A to historia!
Format:
ebooków: epub, mobi
ISBN:
978-83-8208-022-3
EAN:
9788382080223

Ten tekst jest fragmentem książki Pawła Wakuły „Bjorn. Oczy smoka”.

Dniepr to potężna rzeka i niewiele jest jej podobnych. Dobrze pamiętałem, jak opowiadał mi o niej kupiec Ibrahim, gdy byłem jeszcze otrokiem, a teraz oglądając ją na własne oczy, uznałem, że mówił szczerą prawdę. Było na co popatrzeć! Zresztą nie tylko ja, ale także Arne i Bygost musieli przyznać, że nie widzieli dotąd czegoś podobnego, natomiast mały Drożko po prostu oniemiał z wrażenia. Każdego dnia bezmiar wód jakby ogromniał, a oba brzegi rzeki oddaliły się od siebie niczym krańce jeziora. Dziesięć łodzi mogło płynąć obok siebie, a jeśli na ich szlaku pojawiała się wyspa, omijały ją z dwóch stron, zupełnie jak kolumna mrówek, gdy napotka na swej drodze przeszkodę.

Po kolejnym dniu żeglugi ujrzeliśmy przed sobą warowny gród wzniesiony na wzgórzach na prawym brzegu rzeki i od razu zrozumieliśmy, że tym razem nie pójdzie nam tak łatwo jak w Połocku.

Dostępu do Kijowa bronił solidny wał z ziemi i kamieni, na którym wznosił się potrójny częstokół. Za palisadą stali woje Jaropełka i spoglądali w milczeniu, jak z naszych łodzi wysypuje się mrowie zbrojnych. Brat Włodzimierza wiedział już, jaki los spotkał Rogwołoda, i nie kwapił się stawić nam czoła w otwartym polu.

Goście zza morza, mal. Nikołaj Roerich (1901 rok)

Czy widzieliście kiedyś, braciszkowie, jak wygląda oblężenie warownego miasta? Trudno o bardziej krwawy i bezsensowny wysiłek. Od samego świtu tłum straceńców pnie się po drabinach na mury, a obrońcy grodu wylewają im na głowy gorącą smołę, ciskają głazy, pochodnie i nabijane gwoździami belki. Ludzie odrąbują sobie nawzajem ręce i przeszywają się na wylot oszczepami. Śmierć zbiera krwawe żniwo aż do zmroku. Wówczas jedni i drudzy udają się na spoczynek, a nim nadejdzie sen, modlą się, żeby słońce nigdy nie wzeszło.

reklama

Tak było i tym razem.

Szturmowaliśmy gród dzień za dniem, ale jedyne, co zyskaliśmy, to rany i sińce, nie mówiąc o tych z nas, których ciała wypełniły fosę i głęboki jar chroniące dostępu do wałów. Armia Włodzimierza rozłożyła obóz w pewnej odległości od Kijowa, w miejscu zwanym Dorogożycze, a wojewoda Dobrynia kazał nam wykopać na przedpolu głęboki rów na wypadek, gdyby obrońcy chcieli urządzić wycieczkę.

Tak naprawdę było to zbędne, bo po całym dniu walki wszyscy pragnęli jedynie wypoczynku. Noc rozbrzmiewała przekleństwami i jękami rannych, choć czasem trudno było orzec, czy dochodzą one z naszego obozu, czy z kijowskiego grodu. Wszystko zapowiadało długie i krwawe oblężenie.

Pamiętam naradę wojenną, na której zebrali się co znaczniejsi hovdingowie. Nawet najdzielniejsi z nich mieli strapione miny. Ten i ów zapewne zastanawiał się, czy nie zwołać swoich ludzi i nie odpłynąć na północ. Wielu miało do tego prawo, bo zgodzili się na udział w wyprawie w zamian za obiecane łupy i srebro ze skrzyń Jaropełka, a te powoli stawały się majakiem.

– Szkoda, że nie ma z nami kupca Ibrahima – westchnął Włodzimierz. – On na pewno znalazłby jakąś radę… Ale są tu inni dzielni mężowie i może oni coś wymyślą. Olafie, gdy Rudy Otto stanął pod wałami Danevirke, ty wpadłeś na pomysł, żeby je podpalić…

– Ale tam od dawna nie padał deszcz – odparł niechętnie Tryggvason. – Kijowski częstokół spijał wilgoć przez wiele dni i niestraszny mu ogień. Przy tym wzniesiono go na pagórkach. Kto będzie nosił wiązki chrustu i toczył beczki ze smołą pod górę?

– Na pewno nie moi ludzie… – mruknął zgryźliwie Hogni Styrsson.

Włodzimierz zmrużył oczy i spojrzał na niego tak lodowatym wzrokiem, że krępy Smalandczyk aż się skulił.

– Czyżby się bali? – wycedził książę. – Zamierzają zdychać w łóżkach jak stare baby? Nie chcą po śmierci trafić do Walhalli, jak przystało na dzielnych mężów?

Z każdym słowem Hogni kulił się coraz bardziej. Wszyscy milczeli jak zaklęci, czekając na wybuch gniewu Włodzimierza.

Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

reklama

– Może mieszkańcy Kijowa będą rozsądniejsi… – mruknąłem sam do siebie.

– Co? – Włodzimierz patrzył teraz na mnie.

– I ja byłem pod Danevirke – odchrząknąłem. – Pamiętam, że ludzie z Hedeby byli o krok od tego, żeby poddać swoje miasto Ottonowi. Kijów to kupiecki gród, prawda? A kupcy bardzo nie

lubią, gdy wojna przeszkadza im w interesach…

Kątem oka widziałem, jak Olaf wstrzymuje oddech, ale ku jego zdziwieniu, Włodzimierz uśmiechnął się łaskawie.

– No proszę, jest i rada. I to wygłoszona przez najmłodszego z was, w dodatku tego, który jako pierwszy wdarł się do Połocka. Nie wstyd wam?

Hovdingowie spoglądali na mnie spode łba, a ja pomyślałem, że tego dnia raczej nie przybyło mi przyjaciół.

Książę zwrócił się do Dobryni.

– Kto dowodzi obroną? Bo przecież nie mój brat, on zawsze się kimś wyręcza.

– Wojewodą Jaropełka jest niejaki Błud… – odparł z namysłem książęcy wuj. – Naprawdę zwie się Budy. To jeden z naszych, Swij z Roslagen.

– Czy to człowiek chciwy?

Dobrynia zadumał się.

– Nie znam go dobrze, całkiem niedawno zastąpił starego Sveinalda. Ludzie mówią, że jest śmiały i ambitny. Szczęście mu sprzyja.

Książę skrzywił się.

– Ambitny, czyli chciwy. To z nim musimy się porozumieć. Pozostaje pytanie, kto przedostanie się do grodu. – Przyglądał się zebranym z uwagą, a pod jego spojrzeniem wszyscy spuszczali głowy. Wreszcie jego wzrok zatrzymał się na mnie. – Raz już zdobyłeś dla mnie warownię, Bjørnie. Szkoda, że nie ma tu mojej matki, bo ona na pewno zobaczyłaby, jaki czeka cię los. Ja jednak wierzę, że otworzysz mi bramy Kijowa… Uczynisz to?

Milczałem. W głębi ducha przeklinałem chwilę, gdy otworzyłem usta. Włodzimierz patrzył na mnie w napięciu swoimi zimnymi niebieskimi ślepiami i sam nie wiem dlaczego, powiedziałem:

– Tak. Zrobię to.

Chrzest Rusi, mal. Kławdij Lebiediew (koniec XIX wieku)

– A więc przekonałeś się do księcia – orzekł Brendan. – Być może spostrzegłeś dobro kryjące się na dnie jego duszy. Przymioty, dzięki którym w późniejszym czasie przejrzał na oczy i przyjął światło Chrystusa.

– O nie! – Bjørn pokręcił głową. – Nie żywiłem co do niego złudzeń. Dobra w nim było tyle, co w jadowitym wężu. Po prostu miałem dosyć użalania się nad samym sobą, chciałem znowu walczyć i dokonać czegoś wielkiego. Byłem jak pijak tęskniący za kubkiem chłodnego piwa… Spodobało mi się to, co czułem podczas zdobywania połockiej bramy, i chciałem to powtórzyć…

– O czym mówisz? – zmarszczył brwi opat. Stenskalle wzruszył ramionami.

– Trudno to wytłumaczyć, ojczulku, zwłaszcza komuś, kto całe życie spędził w klasztornych murach. Chodzi mi o to, że idziemy przez życie przekonani, że prowadzą nas Dola i Norny… Och, nie krzyw się, wiesz, o co mi chodzi. Wy, chrześcijanie, możecie nazywać to inaczej, ale wierzycie przecież, że jest jakaś siła, która wytycza wam drogi, opiekuje się wami, a kiedy indziej boleśnie doświadcza…

reklama

– Wiele zamierzeń jest w sercu człowieka, lecz wola Pana się ziści – powiedział z powagą Brendan.

– No więc wtedy pod bramą Połocka, gdy w każdej chwili mogłem zginąć, zrozumiałem, że wszystko zależy tylko ode mnie. Bogowie mogli mnie cmoknąć w dupę! Rozumiesz? To było bardzo przyjemne uczucie!

Opat spojrzał bezradnie na Remigiusza, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, to właśnie miałem na myśli, gdy mówiłem, że my i oni niewiele mamy ze sobą wspólnego”.

Bjørn roześmiał się, jakby czytał w jego myślach.

– Olaf także stwierdził, że jestem niespełna rozumu, i nie omieszkał mi tego powiedzieć…

– Oszalałeś! – grzmiał, gdy wreszcie znaleźliśmy się w naszym obozowisku. – Chcesz wedrzeć się do Kijowa?! Jak zamierzasz tego dokonać? Podejdziesz do wału i poprosisz, żeby ludzie Jaropełka zaprosili cię do środka? A może myślisz, że w każdym grodzie jest jakaś Bogna, cycata polańska dziewka, która czeka, żeby cię wpuścić boczną furtą?!

– Sposób się znajdzie – odparłem spokojnie. – Po to się właśnie zebraliśmy. Siedzieliśmy przy ogniu w gronie przyjaciół i od godziny rozmawialiśmy o zadaniu, jakie zlecił mi Włodzimierz.

– A jak już tam wleziesz, to co zrobisz? – spytał ciekawie Arne. – Pójdziesz do tego Błuda i spytasz go, czy zechce łaskawie zdradzić swojego księcia?

– Dam mu to – odparłem i cisnąłem mu na kolana sakiewkę, którą otrzymałem od Włodzimierza. – Ciężka… – Zobacz, co jest w środku – mruknąłem.

Arne rozsupłał sakiewkę i wysypał na dłoń dziesięć błyszczących krążków.

– Złoto… – szepnął nabożnie. – Prawdziwe… Wiesz, ile to warte?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie mam pojęcia. Książę kazał powiedzieć Błudowi, że to zadatek.

– Na twoim miejscu ukradłbym je i zwiał na kraj świata. Mógłbyś za to kupić dwór i ziemię po horyzont, a do tego sto krów i drugie tyle świń. Jak chcesz, zrobimy to razem. Znam takie miejsce w lasach Goingii… – Przedostanę się do Kijowa i dam to Błudowi – powiedziałem, zbierając złote monety. – Lepiej radźcie, jak mam to zrobić. Musicie coś wymyślić. Przecież jesteście Jomswikingami!

Jednak sposobu, w jaki dostałem się do miasta, nie wymyślił żaden z dzielnych wojów, mimo że Aslak drapał się po łysej głowie, Olaf gryzł paznokcie, a skald gapił się na mnie jak sroka w gnat. Zrobił to Saari.

– Niech nam sami otworzą! – zachichotał mały Finn.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Pawła Wakuły „Bjorn. Oczy smoka” bezpośrednio pod tym linkiem!

Paweł Wakuła
„Bjorn. Oczy smoka”
Wydawca:
Wydawnictwo Literatura
Rok wydania:
2021
Liczba stron:
368
Seria:
wydawnicza: A to historia!
Format:
ebooków: epub, mobi
ISBN:
978-83-8208-022-3
EAN:
9788382080223
reklama
Komentarze
o autorze
Paweł Wakuła
Absolwent malarstwa i pedagogiki artystycznej. Uprawia niepoważny zawód rysownika-humorysty. Od lat związany jest z tygodnikiem „Angora” oraz popularnym dodatkiem dla dzieci (i nie tylko) – „Angorka”. w 2007 roku zbiór opowiadań Co w trawie piszczy został wyróżniony w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren. W 2011 został nominowany do Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego za Kajtka i Yetika.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone