Sting w Warszawie
24 września 2005r. miał się zapisać w muzycznej historii Warszawy jako dzień, w którym odbył się jeden z największych i najbardziej obleganych koncertów naszego kraju. Tłum przed wejściem (ciągnący się aż od pętli tramwajowej) zdawał się to potwierdzać. Chociaż występ Stinga zaczynał się o 21, wraz z trójką przyjaciół wszedłem na koncert około godziny 17. Miejsc pod sceną już nie było… Mimo to i tak usadowiliśmy się względnie blisko głośników, żeby móc obserwować popisy muzyczne brytyjskiej legendy nie tylko na telebimach, ale i bezpośrednio na scenie.
Supporty
Zanim jednak pojawił się Sting, należało się oczywiście spodziewać zespołów rozgrzewających publiczność. Występować przed takim artystą to nie lada sztuka… Zresztą już sam dobór zespołów supportujących pokazuje jak wyjątkowym artystą jest Sting. Bo nijak nie da się porównać płyt Makowieckiego i Kayah do twórczości Stinga, a przecież supporty zawsze dobiera się pod gwiazdę wieczoru, jeśli chodzi o styl wykonywanej muzyki.
O ile występ zespołu _Makowiecki Band _pozostawię raczej bez obszernego komentarza, to grupie Kayah należy oddać honory. Zróżnicowany, miejscami gospelowy wokal, chórki, świetna sekcja rytmiczna i przyjemne klawisze w tle – takie zestawienie mogło się podobać i rzeczywiście przygotować na wrażenia muzyczne, które były przed nami. Zastrzeżenia można mieć tylko do nagłośnienia, ponieważ dobrze zgrane brzmienie wypływało jedynie z głośników z przodu. Po prostu brakowało przestrzenności dźwięku, którego mogły doświadczyć tylko osoby znajdujące się bezpośrednio pod sceną.
Bring on the night!
Punktualnie o 21 skończyły się przygotowania z ustawianiem sprzętu dla głównej gwiazdy wieczoru. Ktoś w ciemności wszedł na scenę, publika zafalowała niespokojnie, zabłysły światła… i wszystko jasne — Sting jest na scenie! Zanim wszyscy się zorientowali w jakim wyszedł składzie, już zabrzmiały pierwsze akordy „Message In A Bottle”, wielkiego przeboju _The Police _(zespół, w którym grał Sting w latach 70. i 80.), a dokładniej ich pierwszego utworu, który dotarł na szczyt brytyjskiej listy przebojów. Wszystko brzmiało zdumiewająco rockowo i surowo. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że Sting zaskoczył składem, z którym zawitał do Warszawy, a w szczególności brakiem klawiszy i sekcji dętej. Oczywiście nie mogło zabraknąć Dominica Millera, wieloletniego gitarzysty Stinga. Prócz tego na scenie musiała znaleźć się perkusja, na której grał Josh Freese, druga gitara, dzierżona przez Lyle’a Workmana, oraz – co chyba bezspornie jasne – bas Stinga i… tyle — skład iście rockowy, może nieco bardziej rozbudowany od składu The Police. Nie dziwi zatem, że kolejne utwory, które zabrzmiały na torze służewieckim, pochodziły właśnie z repertuaru The Police : „Demolition Man”, „Spirits In A Material World” i „Synchronicity II”.
Tłumy ludzi (podobno 150 000) stały w większości jak zamurowane, bowiem mało kto znał pierwsze cztery piosenki. Niestety, mogę się założyć, że przynajmniej 100 000 osób przybyło na koncert przypadkiem, tylko dlatego że znają Stinga z telewizji i otrzymali darmowy bilet. Tymczasem po czteropiosenkowym rockowym uderzeniu nastała zmiana klimatu, wszystko ucichło, a odezwało się długie tremolo na werblu. Nagle zrobiło się nostalgicznie, powiało jesiennym chłodem z płyty „Mercury falling”. Tak, to był znak, że pora na „The Hounds Of Winter”, jeden z moich ulubionych utworów Stinga. Z tym większym zdziwieniem zauważyłem, że w promieniu zasięgu mojego wzroku byłem jedyną osobą, która naśladuje ruch warg Stinga podczas śpiewania. Dość ciche i z uczuciem zagrane wykonanie sprawiło, że część bardziej świadomej muzycznie widowni powstrzymała swoją ekspresję po dość mocnych poprzednich utworach. Był to dla mnie utwór wieczoru — osobisty, stonowany, ale, gdy trzeba, dosadny. I na końcu to “auuuuuu…” Stinga, naśladujące wycie psów gończych. Rozkosz dla uszu stingologów.
Następne utwory teoretycznie powinny już być bardziej znane szerszej publice – ”If I Ever Lose My Faith In You” z niezapomnianej płyty „Ten Summonner’s Tales” i „Heavy Cloud No Rain”, podczas wykonywania którego Sting urządził sobie klasyczną grę z publicznością, polegającą na wyklaskiwaniu rytmu i śpiewaniu charakterystycznego, niemal bluesowego tekstu. Problem w tym, że tam, gdzie powinna być przerwa, 90% publiczności klaskało, a mało kto w ogóle znał tekst. Jeszcze bardziej potwierdza to przypadkową obecność większości osób. Pomiędzy wymienionymi piosenkami usłyszeliśmy utwór „Driven To Tears” z płyty _The Police _„Zenyatta Mondatta”. W połowie tej piosenki człowiek stojący obok mnie skwitował: „Ale przynudza…” i wyszedł z koncertu wraz z osobą towarzyszącą. Podobne reakcje można było zaobserwować podczas następnych utworów – „Invisible Sun” i „Why Should I Cry For You” z płyty „The Soul Cages”. Właśnie wtedy najbardziej żałowałem, że nie ma mnie tuż pod sceną, gdzie mógłbym przeżywać te dźwięki wśród tych, którzy czują je i odbierają podobnie jak ja.
Dopiero na „Fields Of Gold” publiczność ożyła. Był to pierwszy utwór z setlisty, podczas którego znaczna część osób nie wiedzących nic o muzyce Stinga się poruszyła. Osobiście w trakcie słuchania tego utworu byłem pod szczególnym wrażeniem genialnej pracy prawej ręki Dominica Millera, który bardzo subtelnie podkreślał charakter tej kompozycji grą na efekcie przypominającym gitarę akustyczną. Później mieliśmy okazję posłuchać klasyki światowego rocka — „A Day In A Life”, pozycji pierwotnie nagranej przez The Beatles. Następnie Sting przedstawił bardzo zgrabne i miłe dla ucha połączenie utworów „The Soul Cages/King Of Pain”. Gwiazda wieczoru nie dawała jednak zapomnieć o swojej poprzedniej grupie i znów zabrzmiała pozycja z płyty „Zenyatta Mondatta”, tym razem było to „Voices Inside My Head”.
Kiedy z głośników rozległy się pierwsze akordy „When The World Is Running Down”, byłem niezmiernie ciekaw, w jakiej aranżacji usłyszę ten utwór, bo niemal każde jego wykonanie na żywo jest inne. W tym momencie najbardziej odczułem brak klawiszy i takiej interpretacji, jaką zaserwował Sting na dwupłytowym wydaniu live „Fragile”. Wtedy genialną solówką w tym utworze popisał się na klawiszu David Sancious. Muszę przyznać, że zawsze mi się marzył, i będzie marzyć, koncert Stinga z lat 90, z big-bandem, z niesamowitą siłą wariacji muzycznych. Ale te czasy niestety już minęły. Pozostało czekać z zaciekawieniem na interpretację „When The World Is Running Down” właśnie w takim rockowym, okrojonym składzie. I tu miła niespodzianka – po raz pierwszy na tym koncercie z solówką zaprezentował się Lyle Workman. Co by nie mówić – po prostu fenomenalna! Z ostrym, drapiącym przesterem przypominała mi niektóre solówki gitarowe The Rolling Stones czy Aerosmith, choć Lyle Workman osadził to w nieco bardziej bluesowej stylistyce. Po takim mocnym doładowaniu naszych muzycznych potrzeb, usłyszeliśmy „Roxanne”, utwór znany chyba wszystkim. Z historią sięgającą 1978 roku, a nadal przepełniony świeżością, która zdumiewa i zaskakuje każdego.
Tuż potem Sting zszedł ze sceny, ale zrobił to zbyt szybko, żeby nie można było spodziewać się bisów. Na „Desert Rose” obudzili się nawet najbardziej zatwardziali sceptycy, bo — nie ma co ukrywać — jest to utwór o charakterystycznym, współczesnym beacie. Tym razem Sting dał popis swoich orientalnych możliwości głosowych, śpiewając wysokie partie, które na płycie „Brand New Day” należały do Algierczyka Cheba Mami. Na koniec nie zabrakło jeszcze jednego akcentu z _The Police _ — „Next To You” z płyty „Outlandos d’Amour”. Jednak by nie pozostawiać publiki bez paru hitów, Sting zaprezentował swój najbardziej chyba znany utwór „Every Breath You Take” (podobno z samych tantiem w radiu ta piosenka zarabia dziennie ponad 2 tysiące dolarów). Oczywiście na samiutki koniec Sting musiał zagrać coś, co zaledwie rozbudziło apetyt jego fanów i pozostawiło miły niedosyt. Genialna bossa nova „Fragile”, dopieszczona grą na gitarze akustycznej przez samego Stinga, poruszyła zmysły i nikomu nie pozwoliła zostać obojętnym na te charakterystyczne dźwięki.
Pomimo nawoływań Sting na scenę już nie wrócił, a stupięćdziesięciotysięcznemu tłumowi pozostało już tylko wlec się do wyjścia jak stado zombie, wciąż nucąc w myślach niezapomniane melodie.
Odi profanum vulgus
Jeśli chodzi o ocenę tego koncertu zdania są podzielone, i to skrajnie. Jestem perkusistą i moje oczekiwania były nieco odmienne od tego, co miałem okazję zobaczyć i usłyszeć na koncercie — Josh Freese na mój gust grał zbyt gęsto jak na stylistykę rockową, za zestawem spodziewałem się Manu Katche albo Vinniego Colaiuty, a perkusja była niezbyt dobrze nagłośniona. Ale i tak uważam, że muzycznie koncert był świetny, przecież nie można mieć wszystkiego. Popisy Stinga na wysłużonym, odrapanym basie rekompensowały wszystkie niedogodności związane z dotarciem na tor służewiecki i kilkugodzinne stanie w tłumie. Są jednak dwa aspekty, które przeszkadzały w odbiorze tej genialnej muzyki.
Pierwszy to nagłośnienie. I nie jestem odosobniony w tym uczuciu, ponieważ wiele osób, z którymi rozmawiałem po koncercie, narzekało na ten mankament. Rozstawienie głośników było niezbyt dobrze przemyślane i — przede wszystkim — ich ilość była niewystarczająca. Znajomi, którzy stali daleko z tyłu, mówili, że czasami nawet nie mogli rozpoznać poszczególnych utworów, bo ludzie obok nich rozmawiali głośniej niż grała muzyka. Ja z przyjaciółmi stałem ok. 50–100 m od sceny i też czuliśmy niedosyt mocy i brak przestrzenności dźwięku, który wydobywał się jedynie z głośników z przodu. Rzeczą na osobną dyskusję są telebimy — jak można było ich rozstawić tylko sześć na taki ogromnie rozciągnięty w przestrzeni tłum ludzi?
Drugi — smutno i ciężko przyznać, ale podczas koncertu można było wyczuć atmosferę chałtury. Gwoli ścisłości przedstawię definicję chałtury w żargonie muzycznym, żeby nie było niedomówień. Chałtura jest to granie za pieniądze na promie, na festynie, dla firmy. Przed występem znajomi mi nie wierzyli, gdy mówiłem im, że to będzie największa (bo stupięćdziesięciotysięczna) chałtura na świecie. Może w pierwszych rzędach nie było to odczuwalne, ale 50–100 metrów dalej już tak. Źle nagłośniona masówka w celu reklamy firmy jest nieporównywalna z prawdziwym, niezależnie zorganizowanym i porządnie przygotowanym koncertem. Oczywiście jeśli miałbym wskazać winnego, ostatnią osobą byłby Sting. Lecz, mimo świetnej muzyki, było wiele czynników, które przeszkadzały w jej odbiorze. Zdarzali się ludzie pijani, nawet wymiotujący. Byli tacy, którzy ostentacyjnie wychodzili znudzeni muzyką, której po prostu nie znali i nie uważali za wartościową, a na koncert poszli z powodu takiego samego jak większość — ponieważ był za darmo. Co prawda Sting jest międzynarodowym artystą, można się też odważyć nazwać go gwiazdą muzyki pop (choć najgorliwsi fani mogą się oburzyć), ale nigdy w życiu nie będzie on piknikowym grajkiem. A z takim nastawieniem przyszło te umowne 100 000 osób. Nie miało to być spotkanie z biesiadą, gdzie wszyscy klaszczą na dwa i cztery. Co więcej, bilety były podwójne, więc – co oczywiste – przychodziły pary, a setlista była raczej zbyt rockowa zarówno jak na romantyczny wieczór, jak i na imprezę house. Dlatego było tyle osób z przypadku i odbiło się to na wszystkich, a najbardziej na wiernych i oddanych fanach Stinga. Taka jest cena darmowych biletów.
We’ll be together!
Tak jak zimą 2004 roku stolicę Ukrainy, Kijów, opanowała pomarańczowa rewolucja, tak tej nocy stolicę Polski, Warszawę, opanowała „Pomarańcza”, przywożąc Polakom Stinga. Obie koncertowe imprezy zgromadziły trudno wyobrażalne tłumy ludzi. Jednak, w odróżnieniu od Kijowa, na koncercie Stinga przytłaczającą większość stanowili ludzie mało obeznani z tym, co się dzieje na głównej scenie. To jednak, wbrew pozorom, nie smuci. Wręcz przeciwnie – ostatnie słowa Stinga, schodzącego już ze sceny po bisach, „We’ll see you again!” napawają nadzieją, że kolejny koncert tego artysty w Polsce już niebawem. I że tym razem bilety będą płatne. To paradoksalnie też cieszy.