Stephen E. Ambrose – „D-Day. 6 czerwca 1944” – recenzja i ocena
Stephen E. Ambrose – „D-Day. 6 czerwca 1944” – recenzja i ocena
Cornelius Ryan, Giles Milton, Roderick Bailey, Antony Beevor, Max Hastings, Robert Kershaw – to tylko kilku spośród dziesiątek autorów, którzy podjęli się trudu opisania lądowania aliantów w Normandii oraz walk prowadzonych na plażach Sword, Juno, Gold, Omaha i Utah. Polski Czytelnik ma dziś całkiem pokaźny wybór opracowań poświęconych przełomowej bitwie drugiej wojny światowej. Zbieranie informacji na temat operacji Overlord rozpoczęło się już w dniu inwazji. Recenzowana książka poświęcona została pamięci Forresta Pogue’a, pierwszego historyka D-Day, który „na gorąco” rozmawiał z żołnierzami o ich przeżyciach. W „Podziękowaniach” autor nie ukrywa swojej inspiracji zarówno jego dorobkiem, jak i dobrze znanym w Polsce reportażem Ryana „Najdłuższy dzień”.
Wspomniany Ryan powiedział w jednym z wywiadów, że nie widzi powodu, aby książka historyczna miała być nudna. Z pewnością nudna nie jest słynna książka Stephena E. Ambrose’a, której wznowienie ukazało się nakładem Wydawnictwa Bellona. Chciałoby się powiedzieć: wreszcie! Autor bestsellerowej „Kompanii braci” i historyczny konsultant „Szeregowca Ryana” stworzył opartą na relacjach ocalonych sugestywną i plastyczną kronikę wydarzeń. Podczas lektury przenosimy się na normandzkie plaże, obcujemy z wojennym bestialstwem, poznajemy emocje oraz relacje między walczącymi. Ta napisana z rozmachem praca, oparta na wieloletnich badaniach i znakomicie udokumentowana, tworzy jeden z najbardziej sugestywnych literackich obrazów 6 czerwca 1944 roku.
Tego dnia efekt zaskoczenia szybko stracił na znaczeniu i nie bez przyczyny siły lądujące na plaży Omaha nazywano „falą samobójców”. Pułkownik George Taylor miał nawet w pewnym momencie wykrzyknąć, że „zostaną tylko dwa rodzaje ludzi: ci, którzy nie żyją, i ci, którzy dopiero zginą”. Ambrose przedstawił walczących jako ludzi z krwi i kości: nie idealizował aliantów, nie demonizował ich przeciwników. Narracja jest jednocześnie szczegółowa, przepełniona faktami, i przystępna. Alianci wykorzystali wszelkie posiadane atuty, mimo bitewnego chaosu „wszystko było dobrze zorganizowane” i finalnie na francuskim wybrzeżu odegrano „największe przedstawienie, jakie kiedykolwiek widział świat”.
„W porządku, ruszamy!” – tymi lakonicznymi słowami Dwight Eisenhower rozpoczął zaplanowaną w najdrobniejszych detalach operację, której powodzenie było uzależnione od koordynacji działań, a także od wielu innych, równie ważnych czynników, w tym pogody. Ostatnie zdanie również należało do Amerykanina, który w dwudziestą rocznicę inwazji powiedział: „Pomyślmy o wszystkich, którzy oddali za to życie, płacąc straszliwą cenę. Zrobili to, by świat pozostał wolny. To pokazuje, czego może dokonać wolny człowiek, żeby nie stać się niewolnikiem”. Innym razem generał mówił o „furii pobudzonej do działania demokracji”. Podkreślał także znaczenie współpracy sojuszników.
Ambrose
podsumowuje, że w najważniejszym dniu naczelny dowódca wojsk alianckich nie
wydał ani jednego rozkazu. Nie musiał. Z kolei Hitler wydał dwa – oba błędne. Führer był przeciwieństwem alianckich
przywódców, którzy pozostawiali podejmowanie decyzji podwładnym. Zdaniem
amerykańskiego badacza był to jeden z kluczowych elementów przesądzających o
niemieckiej porażce.
W ostatnim rozdziale książki historyk zadaje retoryczne pytanie: „kiedy zblaknie ich sława?”. Jego prace, w tym recenzowana książka, a także produkcje filmowe na ich podstawie, postawiły bohaterom „najdłuższego dnia” pomnik trwalszy niż ze spiżu. Przygotowane przez wydawnictwo Bellona wznowienie „D-Day” jest dla wszystkich miłośników drugiej wojny światowej kolejną okazją na przeniesienie się w czasie i poznanie kulis inwazji. A trzeba powiedzieć, że dzieło Ambrose’a, mimo blisko trzech dekad od pierwszego angielskiego wydania, nie straciła na aktualności. Pozycja obowiązkowa.