Średniowieczny Paryż się budzi
Paryż średniowiecznych kościołów
Ponad dachami, niezliczonymi dzwonnicami, wieżyczkami, iglicami, nad zamkiem królewskim i katedrą Notre-Dame, poprzez dwa mosty, zabudowane domami, stojące okrakiem nad Sekwaną, nad ogrodami, winnicami, sadami, ponad masywnymi murami obronnymi i pięcioma tuzinami wież z blankami, nad solidnymi bramami strzegącymi Paryża — dźwięk trąbki rozchodził się po urodzajnej dolinie, po wzgórzach, polach, nad klasztorami, wioskami i lasami, w których gęstwinie zamierało jego echo.
Noc rzedła, piały koguty, w stolicy zaczynał się gwar. Budziło się życie.
Po ulicach niosły się nawoływania łaziebnych, obwieszczających, że łaźnie, obficie zaopatrzone w ciepłą wodę, są już otwarte i można z nich korzystać.
Paryski złotnik, mistrz Szczepan Brunel, wstawał, ubierał się i wychodził z domu w towarzystwie służącego, kierując się ku najbliższej łaźni, gdzie codziennie, w zależności od nastroju, zażywał łaźni parowej lub po prostu kąpieli w letniej wodzie, po czym kazał się golić.
Jego żona Matylda spotykała się z nim nieco później w kościele pod wezwaniem Świętego Germana z Auxerre, gdzie oboje wysłuchiwali codziennej mszy w towarzystwie młodszych dzieci.
O tej wczesnej godzinie jeszcze leżała w łóżku wśród futrzanych okryć, pod pikowaną kapą, wtulona w ciepło puchowej kołdry, czekając, aż jej ochmistrzyni Tiberga Bigotka dopilnuje przygotowań do kąpieli. Zimą o tej porze w kominie płonął duży ogień. Ale ponieważ teraz kończył się właśnie bardzo ciepły kwiecień, pokojówki otworzyły na oścież oba okna wychodzące na ogród.
Wannę z wygładzonego drewna kasztanowego, zawsze wyściełaną na dnie i po bokach grubym moltonowym prześcieradłem dla ochrony przed drzazgami, przynoszono trzy razy na tydzień z toalety przylegającej do sypialni i stawiano obok kwadratowego łoża z gobelinowymi zasłonami.
Tiberga Bigotka, potężna i szeroka jak kredens, w wykrochmalonym batystowym czepku, który podkreślał jej czerwone policzki, osobiście wąchała wodę i zanurzała w niej rękę, upewniaj ąc się, czy ma odpowiednią temperaturę i pachnie jak należy rozmarynem lub majerankiem, w zależności od dyspozycji wydanych w przeddzień przez panią domu.
Dopiero wówczas Matylda energicznie siadała wśród poduszek i pościeli z cienkiego płótna, właściwym sobie gestem odrzucała do tyłu dwa warkocze grube jak przegub dłoni, wymykające się spod nocnego czepka, trzykrotnie z powagą kreśliła znak krzyża, po czym naga wynurzała się spod kołder i wchodziła do wanny.
Zaczynał się dzień.
Służące, w ślad za ochmistrzynią, opuściły sypialnię. Po wczorajszej fecie miały więcej pracy niż zwykle. Została jedynie pokojówka Marta, która pomagała swojej pani przy porannej toalecie.
Błogość płynąca z ciepła, ziołowych aromatów, a także pobudzonych zmysłów rozlała się po jędrnym i kształtnym ciele Matyldy, o piersiach ociężałych od wielokrotnego macierzyństwa, które także rozszerzyło jej biodra wydające na świat dzieci. Za to czas zaledwie musnął jasną twarz o intensywnie niebieskich oczach, kontrastującą z włosami czarnymi jak smoła bez jednej srebrnej nitki.
Mając trzydzieści cztery lata, urodziwszy dziewięcioro dzieci, z których troje zmarło w dzieciństwie, Matylda zachowała swoją kobiecość w stanie niemal nienaruszonym. Na jak długo jeszcze?
„Och, gdyby moje myśli były choć w połowie tak rozsądne jak czyny, mogłabym starzeć się spokojnie... Mój Boże, niestety tak nie jest! Wiele osób daje się zwieść pozorom. Oczywiście, oprócz Szczepana. On jednak ufa mi z miłości, pomimo naszych niepowodzeń i serdecznej udręki, która go nie opuszcza. A przecież zna mój temperament. Może jeszcze Arnold czegoś się domyśla. Nikt inny nie podejrzewa burzy w moim sercu. Po co zresztą mówić o burzach? To jedynie głucha i długotrwała walka z samą sobą. Skandalu nie będzie. Jestem i zamierzam pozostać chrześcijanką, posłuszną swojej wierze, czerpiącą z niej siłę. Wierną małżonką — za wszelką cenę — i troskliwą matką. Reszta nie zasługuje, nie powinna zasługiwać na uwagę”.
— Marto, uważaj, żeby nie zamoczyć mi włosów. Podaj najpierw dekokcję ze ślazu i fiołków, która stoi na kufrze, a potem olejek z pestek brzoskwini na ożywienie cery.
Pokojówka była okazem zdrowia. Spod lnianego czepka wystawał zadarty nos i okrągłe policzki, w których pojawiały się dołeczki, kiedy się śmiała. Była to wesoła, sympatyczna i zręczna dziewczyna, ale strachliwa z byle powodu i nieco płocha, tak że w żadnym wypadku nie nadawała się do konfidencji.
Podała małżonce złotnika serwetkę z delikatnego płótna. Matylda zwilżyła cienką tkaninę i delikatnie oklepała sobie policzki, podbródek i czoło. Potem lekko wymasowała twarz oliwą z drugiej fiolki. Gdy tak dbała o twarz i wkładała tyle wysiłku w zachowanie urody, w pełni uświadamiała sobie własną próżność. Czuła z tego powodu wyrzuty, nie przestawała jednak używać kremów i balsamów. Zarówno w tej kwestii, jak i w innych była rozdarta między wyrozumiałością dla własnych słabości a aspiracjami duszy. Czy jej życie było kiedykolwiek czym innym niż tą nieporadną szamotaniną?
Z westchnieniem wzięła z rąk Marty zwierciadło z polerowanej cyny, przez chwilę studiowała swoje rysy, po czym koniuszkami palców nałożyła na twarz bielidło ze zmielonej pszenicy rozpuszczonej w różanej wodzie i równo je rozsmarowała wprawnymi ruchami. Choć ciało miała gładkie, bez blizn po ranach, kryły się one w głębi duszy, niedostępne ludzkim oczom.
Prawdę mówiąc, Bóg był dla niej obiektem czułego kultu, ale najmocniejszą podporą w jej życiu była ogromna, niezmierzona miłość do dzieci. Pozostałe uczucia nie mogły stanowić wielkiej pomocy!
„Zaczynają opuszczać gniazdo. Muszę w końcu przestać się o nie troszczyć. To boli, ale taka jest kolej rzeczy. Małżeństwo Floriny to rzecz naturalna, nie powinnam się smucić. Wiem o tym, ale... kiedy wczoraj nasza córka, idąc do ślubu, przekroczyła próg rodzinnego domu, czyż nie zabrała cząstki mojego serca? Nie będę zaprzeczać. Cierpię. Kiedy patrzę na piętnastoletnią córkę, która, choć mnie kocha, odchodzi beztroska z młodym mężem pod rękę, czuję ból. Cieszę się jej radością i jednocześnie cierpię z powodu rozstania. Muszę się przyzwyczaić. To dopiero początek... W końcu Florina zamieszka niedaleko, po drugiej stronie Sekwany. Już dziś wieczorem przyjdzie do nas z Filipem, zjemy wspólnie kolację”.
Osuszyła twarz. Poczuła się lepiej. Kąpiel, oczyszczając ciało, wpłynęła ożywczo na umysł. Matylda postanowiła nie rozczulać się nad sobą, bo nie lubiła u siebie tego stanu ducha. Ma jeszcze inne dzieci, pracę, którą dzieli z mężem, wspólne z nim zamiłowanie do zawodu. To wszystko powinno ją zająć i pocieszyć.
„Czyha na mnie inne niebezpieczeństwo: skoro zostałam teściową, mogę uważać się za starą kobietę. Ale to głupstwo! Czuję w sobie jeszcze tyle sił, tyle rzeczy przede mną, tyle pragnień! Niestety! Boże, Ty wiesz o tym aż nadto dobrze, Ty, którego nieustannie błagam o pomoc!”.
Stanęła w wannie i wyszła z niej cała parująca. Z jej ciała woda spływała na podłogę przytrzaśniętą świeżo skoszoną trawą. Marta owinęła swoją panią w moltonowe prześcieradło.
— Wycieraj mnie mocno, moja droga, jeszcze mocnej! Trzyj tak, jakbyś czyściła zgrzebłem konia w naszej stajni!
Choć jej serce i ciało czasem snuły fantazje, które wymykały się spod kontroli, Matylda była kobietą, która nie pozwalała sobie na uchybienia.
Na weselu Floriny, kiedy powinna skupić się tylko na swojej córce, myśleć o tym, że ich losy się rozchodzą, wydarzyło się coś, czego się od dawna obawiała, choć nie chciała tego przyjąć do wiadomości: nagle została narażona na pokusę! Pod wpływem doznanego wstrząsu obudziły się w niej zmysły, zapał, pragnienia, cały szereg doznań i zaskakujących skojarzeń.
Podczas gdy zaproszeni goście ucztowali, tańczyli, słuchali minstreli, bawili się w różne gry, nieznany dotąd kuzyn zięcia wtargnął nagle w jej życie. Wilhelm Dubourg, młody handlarz futrami, przybył właśnie do Paryża. Filip, zajęty wyłącznie Floriną, wcześniej jedynie napomknął o jakimś krewnym z Angers, który miał być obecny na ślubie. Gdy ujrzała idącego ku niej Wilhelma, który chciał się przywitać, gdy usłyszała jego głos i spojrzała mu w oczy, poczuła zmieszanie, fascynację, coś, czego nie zaznała od czasu zaręczyn ze Szczepanem. Zainteresowanie przybyszem było silniejsze od głosu rozsądku. Dlaczego akurat w takiej chwili i dlaczego akurat ten, a nie inny?
„Jest w nim jakaś brutalna cielesność, siła, trochę zwierzęcy urok, które to składniki męskiego wdzięku działają na mnie, niestety! Może to jego profesja sprawiła, że mając do czynienia przez cały dzień ze skórami dzikich zwierząt, przejął od nich coś okrutnego, gwałtownego i swobodnego jednocześnie, co jest cechą drapieżników... Ile on może mieć lat? Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć? Pewnie wydaję mu się stara. Wolne żarty! Lata bardziej ciążą kobietom, ale mnie nie przeszkadzały, kiedy z własnej woli wychodziłam za Szczepana, przyjaciela mojego ojca i prawie jego rówieśnika, starszego ode mnie o dwadzieścia cztery lata! Wszystko to nie ma sensu!”.
Ale nie to było najboleśniejsze w tej historii, lecz inne odkrycie. Podczas gdy Matylda robiła wszystko, by wśród powszechnej zabawy zbliżyć się niepostrzeżenie do pięknego Andegaweńczyka, on z kolei patrzył tylko na Florinę. Ze zręcznością, którą musiała podziwiać, choć ją potępiała, w sposób dyskretny i niedostrzegalny dla nikogo oprócz Matyldy, zafascynowanej przybyszem, wciąż chodził tam i z powrotem, otaczał pannę młodą siecią swoich kroków, przecinając drogę jasnowłosej, cudnej w swojej sukni ze srebrnej materii, krążąc wokół niej niczym jastrząb nad gołębicą.
Po kąpieli, wytarciu do sucha i uperfumowaniu ciała pudrem z korzenia irysa pokojówka pomogła swojej pani owinąć nieco zbyt obfite piersi pasem płótna podtrzymującym je wysoko, a potem włożyć pończochy i długą szafranową koszulę, misternie haftowaną i sznurowaną po bokach, na to tunikę z grubego jedwabiu, o obcisłych rękawach, dopasowaną na piersiach, ale luźną od talii. Surkot** z sukna w tym samym co tunika hiacyntowym kolorze spływał miękkimi fałdami do ziemi. Szeroko otwarty na piersiach, przytrzymywany był pod szyją złotą zapinką. Haftowany pasek, na którym zwisała sakiewka, podkreślał linię bioder, co od pewnego czasu było w modzie.
— Litości, Marto, nie szarp mi tak włosów szczotką! Rób to delikatnie, jeszcze delikatniej!
„Pożerał oczami Florinę! W dzień jej ślubu! Na szczęście córka, będąc w centrum uwagi i obiektem wszelkich starań, ani przez chwilę nie podejrzewała, że wznieciła taki pożar samą swoją obecnością i urodą. Szczęście jeszcze dodawało blasku: jaśniała jak złoty kielich, który wyszedł z rąk jej ojca, biała i różowa jak kwiat jabłoni, wesoła, żywa, uosobienie wdzięku!”.
Wyszczotkowane włosy, zwinięte w węzeł na karku, ujęty w jedwabną siatkę, zasłaniał rurkowany czepiec, podwiązany pod brodą, przytrzymywany na czole obręczą z cyzelowanego złota.
„Czy nasz młody zięć, z taką radością poślubiony, okaże się wystarczająco solidny, by stać się odpowiednim towarzyszem życia naszej córki? Ma dopiero siedemnaście lat, jest jeszcze taki niedojrzały i nie wiadomo, co z niego wyrośnie. Jedynie czas pokaże. Tych dwoje dzieci ma te same zainteresowania, oboje wykonują piękny zawód truwera, poznają życie, spoglądając sobie wzajemnie w oczy. Niech Bóg ma je w swojej opiece! A ja cóż, jestem tylko biedną kobietą, której myśli biegają na wszystkie strony niczym myszy na strychu! Dość marzeń. Muszę pomodlić się w kościele. Bardzo mi tego trzeba!”.
Ciżemki z kordobańskiej skóry, wytłaczane i złocone, dopełniły stroju. Podawszy Matyldzie hiacyntowy sukienny płaszcz zawiązywany pod szyją, Marta skłoniła się przed swoją panią gotową do wyjścia.
Na parterze, gdzie krzątała się służba, usuwając nieład po weselnym przyjęciu, czekały trzy młodsze córki złotnika. Synowie byli nieobecni. Najstarszy Arnold, żak, poszedł już na uniwersytet i zaczął dzień od porannej mszy. Młodszy Bertrand, czeladnik w pracowni Szczepana, zapewne był razem z ojcem w łaźni.
— Dzień dobry, córeczki. Pora wychodzić do kościoła.
Klarencja, Joanna i Marynia, pozostające pod opieką piastunki Petroneli, ucałowały matkę.
Florina, córka złotnika, która właśnie wyszła za mąż, była złotowłosa, lecz głowę jej siostry zdobił inny szlachetny metal. Srebro blond włosów przywodziło na myśl bladość północy. Czternastoletnia Klarencja patrzyła na świat uważnymi oczami, przezroczystymi jak woda, jasnymi i chłodnymi jak ona sama, kryjąca swoje myśli i uczucia. Za to jej ciało było bardziej niedyskretne: wąska talia, okrągła pierś, wdzięczne biodra budziły zainteresowanie. Jej postać promieniowała dwuznacznym urokiem i wszystko w niej, nawet sposób poruszania się, kazało myśleć o miłości.
Joanna i Marynia — warkocze lniane i warkocze brunatne — miały osiem i siedem lat. Były w wieku zabaw, nieopanowanych chichotów, drobnych sekretów. Żyły w zamkniętym świecie dzieciństwa, chowały się z dala od starszych dzieci, bawiąc się z dwoma pięknymi chartami węgierskimi, które dostały w prezencie od ojca.
Szczepan Brunel mieszkał wraz z rodziną przy ulicy des Bourdonnais w domu o wysokiej i surowej fasadzie z nielicznymi oknami. Dom był za to otwarty na bujny ogród otoczony murem. Studnia, altany, trawniki, krzewy, ptaszarnia, mieszane rabaty kwiatowe i warzywne, okolona bukszpanem kwadratowa grządka z ziołami i wreszcie sad, teraz, w kwietniu, biały od kwitnących czereśni, grusz, migdałowców, śliw i różowy od jabłoni w pąkach.
Kobiety w asyście dwóch służących wyszły szeroką drewnianą bramą nabijaną ćwiekami i wzmocnioną żelazem.
Ranek był słoneczny, powietrze rześkie. Na zewnątrz panował już ruch, ale mniejszy niż na sąsiednich ulicach. Było tu niewiele sklepów, za to dużo okazałych domów z ogrodami.
Ulicami du Fosse, de la Charpenterie z warsztatami obrabiającymi drewno wszelkich wymiarów, które sprzedawano przez otwarte okna, potem przez tętniącą życiem ulicę 1'Arbre-sec, pełną hałasu, zamieszania, krzyków, rojną od pieszych, konnych i wozów, mała grupka dotarła do kościoła Świętego Germana z Auxerre, którego dzwony wzywały wiernych na modlitwę.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Jeanne Bourin pt. „Sekrety kobiet złotnika”:
Fotografie: Rafał Ojrzyński