Sprzedawca marzeń
Ten tekst jest fragmentem książki Katarzyny Ryrych „Sprzedawca marzeń”.
Zimowe wieczory ciągnęły się bez końca. Do matki przychodziły przyjaciółki, a ich mężowie siadali z tatą do kart w jego gabinecie, nie dając się wciągnąć w seanse przy okrągłym stoliku.
To było coś, o czym mama nigdy nie chciała ze mną rozmawiać – raz zżerany ciekawością, zadałem pytanie, co takiego robią w saloniku, i dowiedziałem się jedynie, że nie jest to coś, czym powinienem się interesować. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił, że któregoś razu sam to sprawdzę. Miałem nawet przygotowany na tę okazję misterny plan.
Na razie jednak przesiadywałem w gabinecie ojca, obserwując, jak z przyjaciółmi gra w brydża. Nikt nie przeganiał mnie, kiedy siadałem z książką na fotelu w pobliżu pieca i słuchałem magicznych – jak mi się wtedy zdawało – słów: „dwa bez atu”, „trzy piki” czy „kontra, rekontra, pas”.
Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że kiedyś będę dorosły i usiądę na miejscu taty. Tylko… o ile na ulicy spotykałem Marcina i Józka, o tyle Aronek był dla mnie bezpowrotnie utracony, a co to za przyjemność grać we trzech.
Dzień po dniu rosła we mnie potrzeba, aby z kimś porozmawiać o podstępie rodziców i o mojej domniemanej zdradzie – ale nie było nikogo takiego.
Aronek stał się dla mnie kimś w rodzaju zaginionego księcia, utraconego brata, a jednocześnie symbolem zdrady. Po pewnym czasie dotarło do mnie, że ja także zostałem zdradzony i że poniekąd zdejmowało to ze mnie część ciężaru winy.
Tylko on o tym nie wiedział.
Prawdopodobnie – co pojąłem po latach – był w tym czasie znacznie szczęśliwszy ode mnie. Miał przyjaciół i kogoś, do kogo mógł się zwrócić, a ja trwałem w izolacji. Najgorsze zaś było to, iż rodzice składali moje zachowanie na karb czasu pełnego napięć, który musiał oddziaływać także na najmłodszych.
– Będzie wojna! – zawołał któregoś dnia Marcin, rzucając we mnie śnieżką.
Rozprysnęła się na mojej czapce i śnieg poleciał mi za kołnierz.
Topił się, spływając chłodną strużką za sweter, podczas gdy brałem bezlitosny odwet na napastniku.
Powaliłem go w zaspę, wznosząc radosne okrzyki, i natarłem śniegiem.
– Chciałeś wojny, to ją masz! – wrzeszczałem tak głośno, że aż stróż wyjrzał ze swojego okna i kazał nam być cicho.
Marcin otrzepał ze śniegu palto.
– Prawdziwa wojna, lemoniado. Taka na karabiny.
Gapiłem się na niego, a on wykorzystując moje zaskoczenie, pchnął mnie w zaspę i uciekł.
Wchodząc do domu, starałem się zrzucić zaśnieżony płaszczyk, ale matka i tak to zauważyła.
– Na miłość boską! – wykrzyknęła. – Co ty robiłeś?!
– Będzie wojna – oświadczyłem, a płaszczyk wyleciał jej z rąk.
– A kto ci takich bzdur naopowiadał? – zapytała, odzyskawszy równowagę.
– Marcin – odparłem.
– Nikt się tym biednym dzieckiem nie zajmuje – rzuciła w przestrzeń ponad moją głową.
Gdzieś już słyszałem podobne słowa. Dokładnie tak jak w dniu, kiedy rodzice zastanawiali się, co zrobić z…
– Nie! – krzyknąłem tak głośno, że aż tata wyszedł ze swojego gabinetu. – Nie zabierzecie go do domu sierot jak Aronka, nigdy…
W skarpetkach i mokrej koszuli wybiegłem na korytarz.
– Marcin! – krzyczałem. – Marcin, uciekaj…
Ojciec dogonił mnie w bramie i złapał za kark jak małego kociaka. Wierzgałem i gryzłem, ale oczywiście był silniejszy.
Wieczorem przyszedł znajomy doktor. Przyniósł ze sobą dużą skórzaną torbę, zmierzył mi gorączkę i starannie osłuchał.
– Tak się kończą głupie zabawy. Ciesz się, młody człowieku, że nie dostałeś zapalenia płuc – powiedział i postawił mi bańki.
W nocy śniła mi się wojna. Nie wiedzieć czemu, wyglądała jak żona stróża i rzucała w nas śniegowymi kulami.
Chorowałem kilka dni. Smarkałem, kichałem, a na moich plecach czerwieniały ślady po bańkach.
Mama siadała obok mojego łóżka, dokładnie tak jak w czasach, kiedy byłem mały, i czytała mi bajki. To były historie, które znałem, ale rozumiałem je jakoś inaczej. Bajki, z których śmiałem się dawno temu, nagle w niewytłumaczalny sposób zrobiły się straszne.
Dlaczego sięgnęła akurat po bajki, skoro od dawna czytałem całkiem poważne rzeczy?
Być może chciała przypomnieć sobie czas, kiedy nie sprawiałem kłopotów, a świat był zupełnie inny.
To, że coś się stało ze światem, odkrywałem dzień po dniu w czasie mojej rekonwalescencji. Dorośli rozmawiali przyciszonymi głosami, od czasu do czasu – kiedy podsłuchiwałem pod drzwiami gabinetu – udawało mi się wyłowić jakieś pojedyncze słowo. „Polityka”. „Sojusze”. „Hitler”.
Dziwne, bo zwykle rozmawiali o czymś innym.
Pewnego dnia odwiedził mnie Marcin. Było mu trochę głupio, bo pewnie myślał, że to przez niego się rozchorowałem. Zamknęliśmy się w moim pokoju, a przedtem mama podała nam kakao i biszkopty.
– Uuuu, ale cymes – mlaskał Marcin. – Ty tak codziennie?
Było głupio przyznać się, że tak. Bo wiedziałem, że u stróża się nie przelewa. Marcin obdarty i głodny nie chodził, ale takie rarytasy pojawiały się u niego w domu raz w roku, o ile w ogóle.
– Marcin – szepnąłem, oddając mu swój talerzyk z biszkoptami – kto to jest Hitler?
– Diabeł – odpowiedział. – Tak mówi moja babka. Ale mnie na diabła nie wygląda… Zaczekaj, śmignę na dół…
Czekałem na niego w przedpokoju. Wrócił po chwili z pomiętą gazetą w ręce.
– Widzisz? – zapytał. – Dzisz… jaki cyferblat? To jest dopiero frajer…
– Nie wygląda na diabła – potwierdziłem.
– A co wy tu robicie? – Nad naszymi głowami rozległ się głos mojej matki.
Marcin wepchnął gazetę pod sweter.
– A nic – odpowiedział.
– Julek – matka zwróciła się do mnie – zaraz będzie wydawany obiad. Umyj ręce…
To był sygnał dla Marcina, że powinien sobie już iść.
W ten sposób zobaczyłem, jak wygląda Hitler, ale nie dowiedziałem się, kim jest i dlaczego wszyscy nagle zaczęli o nim mówić.