Słowa, które lubią się powtarzać
Druga dekada XXI wieku będzie najpewniej oceniana przez historyków za lat „n” jako tąpnięcie świata, jaki udało się zbudować po obaleniu muru berlińskiego. Wtedy, na początku lat 90. wydawało się przecież, że historia doszła do swojego kresu, a ludzkość zniszczyła ostatnie bariery polityczne ciążące na harmonijnym współistnieniu narodów i państw. Pozostawało jedynie długie trwanie w sielance nowoczesnych technologii, które ułatwiały nam kontakty i powodowały kurczenie się świata do globalnej wioski.
Gdzieś w głowach futurystów pobrzmiewało nieśmiałe pytanie, czy państwa narodowe mają sens wobec uniwersalizowania się rzeczywistości – od sfery kultury na języku skończywszy. Szły za tym oczywiście procesy polityczne na czele z kształtowaniem się Wspólnoty Europejskiej czy szeregiem umów o wolnym handlu. Gdzieś na uboczu funkcjonował świat postkolonialny ze swoimi nierozwiązanymi problemami trzymanymi silną ręką przez bezwzględnych dyktatorów.
Moje dojrzewanie przebiegało w poczuciu niezmiennej stabilności świata, którym rządziła bolesna niekiedy przewidywalność. Była ona do tego stopnia silna, że wieszczono koniec demokracji jako wyścigu idei, a początek dyskursu pomiędzy grupami technokratów. W tym drugim przypadku wybory stawały się swoistą rekrutacją polityków, kampania wyborcza rozmową kwalifikacyjną, a samo rządzenie korporacyjnym spełnianiem norm i wymogów dobrze wyglądających w papierach.
Punktem zwrotnym w tej sielance stała się rewolucja na Bliskim Wschodzie i Afryce, będąca otwarciem puszki Pandory problemów współczesnego świata. Trzymanie ich pod pokrywą bulgoczącego wywaru było gwarantem spokoju w rzeczywistości euroatlantyckiej, otwarcie musiało doprowadzić do jej zachwiania. Okazało się przecież, że nic nie jest trwałe, świat zastany może ulegać zmianom, dodatkowo idącym w nie całkiem zaprogramowaną stronę. Zajęcie Krymu przez Rosję pokazało dodatkowo, że coś co powszechnie można było uznać za europejskie status quo może być naruszone i to bez szczególnych konsekwencji.
Zarówno postępująca globalizacja (a zarazem szereg problemów natury ekonomicznej jakie za nią szły) jak i kulturowe zwolnienie ludzi z obrony status quo, uruchomiły demony, które każą zadawać dziś całkiem poważne pytanie: czy tragiczna historia Europy może się powtórzyć? Czy takie zjawiska jak faszyzm, nazizm czy komunizm mogą znów wstrząsnąć posadami znanego nam świata?
Odpowiedzi na to mogą być dwie – jedna uspokajająca, wręcz bagatelizująca, oparta w gruncie rzeczy na przekonaniu, że w historii nic dwa razy się nie zdarza, a druga paniczna szukająca zła tam gdzie nawet go nie ma. Być może jest i trzecia, racjonalna droga, ale ta zazwyczaj jest na tyle długa i kręta, że z trudem może nadążyć za zmieniającą się rzeczywistością.
Z całą pewnością powiedzieć jednak możemy, że znaleźliśmy się w momencie przełomu, na rozdrożu na którym świat zatracił swoją przewidywalność. W tym miejscu dekadenckie spojrzenie wieszczące koniec czasów i powrót do najgorszych ideologii jakie stworzył rodzaj ludzki może być atrakcyjne, ale równie pociągający może być stoicki spokój i przekonanie, że nic złego nam się stać nie może.
O ile w pierwszym sposobie myślenia irytujące może być panikarstwo połączone z językową zbrodnią polegającą na pomieszaniu znaczeń słów, lub dopasowywanie do nich błędnych definicji, o tyle w drugim zachowawczość grozi asekuranckim nienazywaniem rzeczy po imieniu gdy wszystko wskazuje, że dane zjawisko tak winno być nazwane. Lecz przecież chcąc nazywać „rzeczy po imieniu” łatwo popaść w zwyczajną ignorancję, poczucie walki z poprawnością polityczną, czytaj – chamstwo.
Dziękujemy, że z nami jesteś! Chcesz, aby Histmag rozwijał się, wyglądał lepiej i dostarczał więcej ciekawych treści? Możesz nam w tym pomóc! Kliknij tu i dowiedz się, jak to zrobić!
Pułapek na drodze szukania odpowiedzi czym jest współczesność jest wiele. Mówi się na przykład, że kto pierwszy oskarży przeciwnika w dyskusji o ideowe związki z nazizmem, przegrywa ją. I choć owszem, w debacie rzuca się czasem słowami nieodpowiedzialnie i używa się ich nieadekwatnie, to obawiam się, że równie złym pomysłem jest przekonanie, że coś tak okropnego jak w pierwszej połowie XX wieku nie może się powtórzyć i wszelkie oskarżenia o faszyzację, nazifikację, komunizację itp. są z góry nieuzasadnione, że pojęcia takie jak „antysemityzm” raz na zawsze wyczerpały swój potencjał, a ludzkość już nigdy do tego nie powróci, a już zwłaszcza ten nasz lokalny wycinek ludzkości tak doświadczony latami wojny.
Stajemy więc jako publicyści, intelektualiści czy historycy wobec poważnego problemu: kiedy bić na alarm, a kiedy przed biciem się powstrzymywać, choć czasem chciałoby się pobiec do pobliskiej dzwonnicy. Kiedy wszczynać panikę, a kiedy uspokajać wzburzone morze emocji. Czas przełomu jest o tyle trudny, że debata publiczna pełna jest złowieszczych analogii historycznych pomieszanych z bagatelizowaniem narastających problemów. Naszym zadaniem jest oddzielić tego co jest propagandą od tego co może być choćby częściowo uzasadnione.
Współczesny świat ma potencjał do odrodzenia się najgorszych zjawisk znanych w historii. Rosnące nierówności społeczne, prekaryzacja stosunków pracy czy kumulacja kapitału wokół ponadnarodowych korporacji są zaczynem dla rewolucyjnych nastrojów. Z dominacją prawną i ekonomiczną korporacji z trudem radzą sobie państwa narodowe, które przestają być ostoją bezpieczeństwa dla swoich obywateli, a ci z kolei czują się traktowani coraz bardziej przedmiotowo. To pociąga za sobą chęć do dezintegracji, skłonności do autorytaryzmu, wycofania z procesów integrujących. Szkodzi także demokracji, która coraz częściej bywa uważana za mało znaczący kwiatek do kożucha, celebrę zasłaniającą scenę wielkiej gry nowego imperializmu. W świetle tego doskonale sprzedaje się mit o powrocie do dawnej gry imperiów, a co za tym idzie do merkantylizmu i izolacjonizmu. Towarzyszy temu antyintelektualizm budujący nieufność wobec gremiów eksperckich czy osiągnięć nauki, co dzielnie wspomaga zgrabna sofistyka.
Z drugiej jednak strony wyniki wyborów w USA czy referendum w Wielkiej Brytanii nie są wbrew pozorom aż tak rewolucyjne jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Badania wskazują, że wybór Trumpa czy tzw. Brexit nie były głosem młodego pokolenia, ale efektem resentymentu i mobilizacji osób starszych. Na Trumpa nie głosowała też amerykańska biedota, ale raczej klasa średnia obawiająca się uszczuplenia swojej pozycji w zmieniającym się świecie. Może więc wcale nie jesteśmy na rozdrożu, ale w chwilowej depresji, która otworzy nam całkiem nowe możliwości rozwojowe?
Na te pytania przyjdzie nam jeszcze odpowiedzieć. W „Balladzie o Dzikim Zachodzie” Wojciecha Młynarskiego jest taka zwrotka:
Dobrzy ludzie, na próżno wołacie,
nikt nie wstanie, za spluwę nie chwyci,
skoro każdy świadomość zatracił,
czym się różnią od ludzi bandyci.
Czasem wydaje mi się, że w takiej sytuacji na początku XXI wieku się znaleźliśmy.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.