Serial rodem z Niemiec, czyli dyskusje o dziadku
Przyznam się, że obejrzałem serial „Nasze matki, nasi ojcowie” z niemałą ciekawością. Pewnie, że przy trzecim odcinku co chwilę załamywałem ręce, jak z pewnością większość polskiej widowni. Oczywiście, czułem się urażony faktem, że Polacy w nim przedstawieni byli jakby żywcem wyjęci z tolkienowskiego Mordoru. Z niedowierzaniem kręciłem również głową, że wybitni skądinąd naukowcy niemieccy tacy jak Julius Hans Schoeps, nie potrafią trzeźwo spojrzeć na to, co zobaczyliśmy na ekranie, i pokusić się o odrobinę obiektywizmu, czego – w co czasem naiwnie wierzę – wymaga od nich etos nauki. Tym niemniej niewielu zapewne zaprzeczy, że jest to dobry, wciągający film, który o lata świetlne wyprzedza niektóre wykwity polskiej kinematografii historycznej. Śmieszy mnie przy tym, że polską odpowiedzią na ten serial ma być wysłanie do Niemiec cukierkowatego „Czasu honoru”. No chyba, że w imię przeciągania liny o prawdę historyczną, chcemy pokazać nieudolność naszego kina.
Jakość filmu jest w tym przypadku dość kłopotliwa. Chcąc dyskutować o historii, jaką przedstawia, zawsze można natrafić na argument, że to przecież jedynie fabuła, a nie wykład z dziejów II wojny światowej. Słowo „fabularny” jest wytrychem, który ma tłumaczyć każdą bylejakość i każde kłamstwo. Jednak w przypadku „Naszych matek, naszych ojców”, sprawa wydaje się być nieco bardziej skomplikowana. Sfinansowany przez ZDF miniserial nie ma przecież jedynie wartości rozrywkowej. Niemal wszyscy komentatorzy zgodnie podkreślają, że ma on niebagatelne znaczenie w procesie kształtowania świadomości niemieckiego młodego pokolenia na temat II wojny światowej i odpowiedzialności Niemców za zbrodnie dokonane w połowie XX wieku. Niektórzy nawet twierdzą, że jest on nie tyle wskazówką, jak interpretować te wydarzenia, co wręcz emanacją dzisiejszego myślenia Niemców o tamtym okresie. W tych dwóch kontekstach o braku dyskusji stricte historycznej nie może być mowy.
Nie podlega wątpliwości, że Armia Krajowa została w serialu przedstawiona w sposób skrajnie przekłamany i jednostronny, że utrwalono w nim krzywdzący stereotyp Polaka antysemity, który dołożył swoją rękę do Holocaustu, a wszystko podlano tu sosem rzekomego słowiańskiego brudu. Te wady znamy i próby negowania ich przez konsultantów historycznych filmu bywają zabawne. Wątek Armii Krajowej jest w nim jednak poboczny i epizodyczny. Niemniej kontrowersji wzbudzać może fakt, że z naszej perspektywy Niemcy w serialu są nadmiernie wybielani, wręcz usprawiedliwia się wszelkie zbrodnie, jakie były ich udziałem.
Dużo ciekawsze, niż wyliczanie błędów i przekłamań, wydaje się pytanie, dlaczego serial przybrał taki właśnie kształt, a w Polsce wzbudził tak potężne oburzenie. Warto się również zastanowić, czy z wywołanej dyskusji może wyniknąć coś konstruktywnego.
Niemcy mieli co prawda w swojej historii okres ostrej negacji przeszłości rodziców i dziadków oraz masowego kwestionowania ich autorytetów, współcześnie jednak nowe pokolenie stara się spojrzeć na ten problem z nieco większą wyrozumiałością. Serial odpowiada tym potrzebom. „Nasze matki, nasi ojcowie” nie tłumaczy nazizmu jako takiego, ale sztucznie oddziela go od narodu, w którym się ukształtował i na który wpływał. Opowiada nam o dziadku, jakiego chcą widzieć Niemcy – uwikłanego w historię, będącego taką samą ofiarą Hitlera, jak inni mieszkańcy Europy. Być może mordującego, ale pozostającego przy tym w ciągłym duchowym rozdarciu pomiędzy obowiązkiem, a ludzkim poczuciem niesprawiedliwości. Doskonale zmniejsza to poczucie winy, nie negując przy tym zbrodni, a jednocześnie ją rozwadniając. Czy jednak jesteśmy pewni, że nie ma to swojego uzasadnienia w historii?
Polskie oburzenie ma podobne przyczyny. Chcemy widzieć swoich dziadków jako nieskazitelnych obrońców ojczyzny, pozbawionych ludzkich wad czy skłonności. Naszą wizję wspaniale karmią mdławe laurki i radosne happeningi, które czynią z wojny zabawę. Bohaterowie urastają do rangi świętych i wynoszeni są na ołtarze zdobione narodowymi barwami. Jest jednak w tym wszystkim także szczere i prawdziwe wołanie o nasze miejsce w historii, o nie pomijanie dorobku, o poszanowanie naszej tragedii i dostrzeżenie, że nie można naszych grzechów zrównywać z okrucieństwami, jakie zafundowali Europie Niemcy.
Problem w tym, że w tym dyskursie o dziadkach ani jedna, ani druga strona nie dopuszcza prawdziwości wizji drugiej strony. My z góry zakładamy, że Niemcy jedynie szukają alibi, oni zaś mają nas zazwyczaj za nadwrażliwych krzykaczy. Nam Polakom trudno zrozumieć, że faktycznie nie każdy Niemiec musiał być żywcem wyjęty z kart powieści Leona Kruczkowskiego, a w obliczu wojny mógł przeżywać autentyczne dylematy. Niemcy natomiast zapomnieli już chyba, że zostawili nad Wisłą ogromną ranę, z której do tej pory sączy się ropa wspomnień i żali.
Formuła filmu, kłamstwa w nim zawarte i wreszcie nasze całkowite jego odrzucenie biorą się właśnie z tej wzajemnej negacji. Czy wobec tego rozmowa na te tematy przyniesie jakikolwiek skutek? Myślę, że nie, ale jej brak mógłby oznaczać, że uznaliśmy, iż nic się nie stało, że przecież to tylko fabuła. Należy więc pogratulować Telewizji Polskiej, że zdecydowała się na emisję serialu w naszym kraju. Każdy z nas osobiście mógł się przekonać, jak bardzo zaczynają się rozmijać wizje II wojny światowej po obu stronach Odry. Tyle, że nie powinien być to jedynie przyczynek do obrzucania Niemców błotem. Dużo bardziej przydatne byłoby zapytanie, dlaczego nasi zachodni sąsiedzi chcą widzieć swojego i naszego dziadka tak, a nie inaczej, oraz czy mają pewność, że takie podejście jest uczciwe, zwłaszcza wobec naszej tragedii.
Zobacz też
- Rozmowy o historii: „Wszystko zaczyna się od dziadka” – rozmowa z Konstantym Gebertem;
- Rzeź wołyńska: Historia zależy od... narratora?.
Felietony publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Redakcja: Roman Sidorski