Serhii Plokhy – „Most nad piekłem. Amerykańskie bombowce na polskim niebie” – recenzja i ocena
Serhii Plokhy – „Most nad piekłem. Amerykańskie bombowce na polskim niebie” – recenzja i ocena
Dzieje baz lotniczych, które istniały na sowieckiej Ukrainie w latach 1944–1945 zostały szczegółowo opisane, zwłaszcza z perspektywy amerykańskiej. Natomiast Serhii Plokhy w swojej pracy wykorzystał niedostępne akta Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, a także instytucji, które dokumentowały prowadzoną przez sowiecki kontrwywiad wojskowy i tajną policję inwigilację Amerykanów oraz obywateli sowieckich. „Most nad Piekłem” zaczyna się od wizyty w Moskwie gen. Johna Russella Deane’a i dyplomaty W. Averella Harrimana, których celem była koordynacja sowiecko-amerykańskich wysiłków zmierzających do pokonania Niemiec. Amerykanie chcieli przede wszystkim uzyskać od Stalina zgody na założenie amerykańskich baz lotniczych na terytorium kontrolowanym przez ZSRR. Chodziło oto, aby bombowce zapuszczały się za linie niemieckie – startując z Wielkiej Brytanii, a następnie lądując w Związku Sowieckim po nową porcję ładunków „wybuchowych”, aby kolejny raz niszczyć obiekty III Rzeszy czy też „masakrować” Wehrmacht na froncie wschodnim. Ponadto Stany Zjednoczone miały nadzieję, iż bazy po sowieckiej stronie pozwolą przygotować grunt pod zbliżony układ na Dalekim Wschodzie przeciwko Japonii. Natomiast ewentualne wydanie zgody przez Sowietów wiązało się z otwarciem drugiego frontu w Europie.
Serhii Plokhy w „Moście nad piekłem” udowadnia nam, że można pisać o trudnych tematach historycznych w sposób ciekawy nawet dla czytelników nie interesujących się na co dzień zagadnieniami II wojny światowej. Początkowo mamy nawet wrażenie, że jest to bardziej powieść, niż typowa publikacja historyczna. Trzeba przyznać, że ten specyficzny język literacki bardzo ułatwia czytanie. Choćby podczas opisywanej wizyty Amerykanów w Moskwie roi się nie tylko od anegdotek politycznych, ale także tych „bankietowo-towarzyskich”. Oto pracownicy ambasady amerykańskiej doradzali przybyłym zza oceanu wojskowym i urzędnikom, że jedyny sposób, aby zdobyć szacunek Sowietów, to wypić więcej od nich.
Wróćmy do samych baz. Kwestia ich powstania była poruszana również na konferencji w Teheranie w listopadzie 1943 roku. Jednak dojście do konsensu zajęło obydwu stronom dodatkowych kilku miesięcy – o czym szeroko rozpisuje się na kolejnych stronach ukraiński historyk, zastanawiając się przy tym, co skłoniło Stalina do ostatecznego ustępstwa w kwestii powstania baz?
Amerykanom ostatecznie zaoferowano trzy obiekty „lotniskowe”, znajdujące się w Połtawie, Myrhorodzie i Pyriatynie. Nie będzie zaskoczeniem, że po wcześniejszym wycofaniu się Niemców – powyższe obiekty trzeba było budować od podstaw. W kwietniu 1944 roku rozpoczęto zagospodarowanie miejsc, które otrzymali Amerykanie od Sowietów. Po raz pierwszy w życiu żołnierze Armii Czerwonej mieli kontakt z Amerykanami. Nakreślone różnice kulturowe są jednym z najciekawszych fragmentów całej lektury. Za każdym razem, gdy czyta się o zapóźnieniu cywilizacyjnym w Związku Sowieckim – człowiek łapie się za głowę i pyta sam siebie: cóż to było za chore państwo, co za ludzie do tego doprowadzili? Sowieci z zazdrością przyglądali się amerykańskiemu wyposażeniu. Posiadane dwóch walizek z osobistymi rzeczami dla Sowietów stanowiło luksus. Szokowało ich, że amerykańscy żołnierze z przełożonymi rozmawiają jak równy z równym – mając przy tym ręce w kieszeni czy papierosa w ustach. Rzadko kiedy można było zobaczyć, aby podwładni pozdrawiali oficerów, a jeśli do tego dochodziło, to salutowali w bardzo nieformalny sposób. Nie do pomyślenia było dla nich, że szeregowi i oficerowie mają takie same mundury oraz razem jedzą posiłki. Trafnie konstatuje Serhii Polkhy, że armia burżuazyjnego mocarstwa w relacjach szeregowy-oficer była bardziej egalitarna, niż armia robotniczo-chłopska.
Tych różnic było zdecydowanie więcej. Na przykład w amerykańskich namiotach panował istny bałagan, zaś w sowieckich barakach dbano o czystość i porządek. Tylko, że to wszystko było na pokaz, bo warunki sanitarne w bazach były fatalne. Sowieci nie zalecali używania mydła do naczyń i przyborów kuchennych, bo według nich mogłyby to wywołać biegunkę. Kuchnie nie były wyposażone w chłodziarki, a żywność przechowywana była w otwartych pojemnikach bez ochrony przed kurzem i robactwem. Narzekano, że personel kuchenny nie myje rąk po wyjściu z latryn. Zaś same latryny były dziurami z wypływającymi odchodami. Jak podkreślał podpułkownik William M. Jackson, standard sowieckiej opieki medycznej pozostawał pięćdziesiąt lat w tyle za amerykańskim. Major James Parton szydził w jednym z raportów, że miejscowa ludność wydaje się brać kąpiel nie częściej niż raz na dwa lata. Amerykanów zaskoczyło masowe wykorzystywanie pracy ludzkiej tam, gdzie wystarczyłoby użycie maszyn. Byli zdziwieni, że żołnierze Armii Czerwonej tańczyli ze sobą w parach, ale czerwonoarmistów dziwił „jitterbug”. Ci ostatni uważali ponadto, że amerykańscy mechanicy lekceważą swoją pracę, gdyż udają się na obiad nawet wtedy, gdy nie mają jeszcze skończonej roboty. Miejscowe zasady były takie, że mechanik nie mógł odejść od maszyny przed zakończeniem pracy.
W systemie sowieckim wyposażenie znaczyło więcej od ludzi, toteż w kulminacyjnym momencie nalotu wypędzono kobiety jak i mężczyzn ze schronów na otwartą przestrzeń, gdzie usiłowali gasić bombowce, obrzucając maszyny ziemię – raportował pułkownik Archie J. Old.
Zastanawialiście się kiedyś, o czym najczęściej rozmawiali żołnierze w czasie wojny? Głównymi tematami były śmierć, jedzenie i seks. A tam, gdzie kobiety i obcy mężczyźni – zaczynają się problemy z zazdrosnymi „tubylcami”. Dlatego też obszerną i kluczową część lektury stanowi kwestia relacji między Amerykanami z sowieckimi obywatelkami. Autor wykazuje, że na porządku dziennym w Połtawie było katowanie przez czerwonoarmistów miejscowych kobiet za kontakty z „imperialistami”. Sowieckie służby wszelkimi sposobami próbowały wykorzystać ten fakt do werbowania kobiet i donoszenia na Amerykanów. Stawianie barier randkowych, które tworzyli Sowieci, były jednym z kilku poważnych konfliktów, które zniweczyły pozytywny stosunek Amerykanów do Sowietów, gdyż początkowo Amerykanie wyrażali mnóstwo przyjaznych oznak wobec żołnierzy Armii Czerwonej. Sojusz sojuszem, ale nie wolno zapominać, że USA to kraj imperialistyczny, a wśród wojsk amerykańskich zapewne znajdą się szpiedzy sabotażyści – pisał przed przybyciem wojsk amerykańskich jeden z sowieckich mechaników lotniczych. W „Moście nad piekłem” autor przedstawia stworzenie ogromnej sieci informatorów. Najciekawsze jest to, że główne zagrożenie widziano w tych oficerach amerykańskich, którzy byli najprzyjaźniej nastawieni do Sowietów, gdyż według nich to oni mogli skutecznie szpiegować oraz rozpowszechniać szkodliwe poglądy.
Wśród licznych opisów ludzkich historii jak sowieckiego dziennikarza Piotra Lidowa, Hanny Manko, porucznika Williama Kaluty czy niebywałe losy porucznika George’a Fischera – kanwą całej książki jest oczywiście operacja bombardowań wahadłowych o kryptonimie „Frantic”. Oficerowie, którzy wymyślili nazwę, chcieli – aby przygotowana misja wzbudziła panikę i wstrząs wśród Niemców. Pierwszy nalot z terytoriów Związku Sowieckiego wykonano tego samego dnia, co desant w Normandii. Misji o nazwie „Frantic” łącznie było siedem i ta ostatnia była pomocą dla powstania warszawskiego. Rzecz jasna dla polskich czytelników rozdział poświęcony amerykańskim „zrzutom” dla powstańczej Warszawy jest dobrze znany. Z tej historii każdy z nas powinien zapamiętać postać Harrimana, który bardzo zabiegał o pomoc dla bohaterskich powstańców.
Kolejne karty książki ukazują nam malejący wśród Sowietów entuzjazm wobec bombardowań wahadłowych oraz rozdźwięk między aliantami, który najbardziej był dostrzegalny w Połtawie – gdzie teoretycznie dwa mocarstwa współpracowały ze sobą najściślej. Im bliżej było zakończenia II wojny światowej, tym coraz bardziej nasilały się kwestie sporne, których rezultatem będzie zimna wojna. W „Moście nad piekłem” podjęty został bardzo ważny aspekt przetrzymywania żołnierzy amerykańskich jako jeńców wojennych przez Sowietów. Aż dziw bierze, że do tej pory nie powstał żaden film fabularny, który pokazywałby Amerykanów w ponazistowskich obozach koncentracyjnych znajdujących się pod kontrolą czerwonoarmistów – co pewnie dla światowej opinii publicznej byłoby niemałym szokiem. Mimo, że przedstawione wydarzenia miały miejsce osiemdziesiąt lat temu, to czytelników dostrzeże analogię do obecnego postępowania Rosji, która z fanatyczną podejrzliwością widzi w każdym wroga.
Polski wydawca, chcąc uwypuklić tę kwestię i zachęcić czytelników do lektury, zmodyfikował tytuł oryginalny. Niepotrzebnie, bo propozycja wydawcy wykrzywia treść książki i obiecuje coś innego. Opowieść o bazie w Połtawie jest pretekstem do wykazania różnic między wolnym światem a rzeczywistością pod rządami komunistów.
Plokhy konkluduje, że konflikty między Sowietami i Amerykanami wynikały z kontekstu kulturowego, a nie ideologicznego. To prawda, tylko problem jest taki, że to zbrodniczy komunizm stworzył ten podział, powodując zapóźnienia cywilizacyjne milionów ludzi. W książce dokładnie przeczytamy, że ludzie z Połtawy widząc chodzących na ulicach żołnierzy amerykańskich – zobaczyli w nich jakąś namiastkę zmian panującego systemu, który zabrał im coś najcenniejszego, czyli wolność. I o tym również jest książka wydana przez Znak Horyzont.