Schabowy po staropolsku, czyli rzecz o inscenizacjach historycznych

opublikowano: 2013-07-25, 14:45
wolna licencja
Z inscenizacją historyczną jest jak z serwowanym w niektórych restauracjach „schabowym po staropolsku”. Jedno i drugie ma wywodzić się z przeszłości, a tak naprawdę jest wytworem całkiem współczesnej kultury kiczu.
reklama

Każdy, kto choć trochę zna polską nowożytną obyczajowość, wie, że na ówczesnych stołach najpewniej nie pojawiał się kotlet schabowy. O ile mógł się zaplątać gdzieś wśród dań mieszczańskich, o tyle w szlacheckich i chłopskich domach nie widywano go na pewno. Gdyby więc przeciętnego Sarmatę lub jego chłopa przenieść do czasów współczesnych i pokazać im „schabowy po staropolsku”, zdziwienie nie zeszłoby z jego twarzy. Szlachcic mógłby się nawet obrazić, że częstujemy go zwyczajną świnią, zamiast uraczyć dostojnym kapłonem lub porcją dziczyzny (no chyba, że miałaby to być świnia nadziewana). Schabowy po staropolsku ma więc tyle wspólnego z rodzimą tradycją, co smażony ser z czeskimi zwyczajami kulinarnymi.

Bigos w znanej nam dziś postaci to potrawa zaledwie dziewiętnastowieczna (fot. Mario Carvajal , na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic)

Nie jest to jedyna rzecz, która uchodzi za staropolską, choć takową nie jest. Gdyby ktoś proponował Wam np. bigos i wmawiał, że jest to danie o kilkusetletniej tradycji, zapytajcie, dlaczego znajduje się w nim kiszona kapusta, bowiem jako składnik rzeczonej potrawy funkcjonuje ona dopiero od XIX wieku. Skręt kiszek mogą też powodować niektóre teksty zaproszeń ślubnych, których autorzy silą się na archaizację języka, ale efekt ich pracy ma tyle wspólnego ze staropolszczyzną co gadanina Kwiczoła i Pyzdry z góralszczyzną.

Moda na rzekomą staropolszczyznę jest wykwitem nieznośnej kultury kiczu, która w naszej rzeczywistości ma się całkiem dobrze. Zbanalizowana forma i treść bije po oczach, sprowadzając lata świetności i upadku Rzeczpospolitej do schabowego z brizolem, który – jak pisał w jednym z listów do Piotra Bikonta Robert Makłowicz – ma nijaką twarz aparatczyka w burym prochowcu i oblicze pijanego majstra. […] Czy to możliwe, by późne wnuki króla Stanisława Leszczyńskiego, który dumnych Francuzów nauczył robić drożdżowe baby, uznały banalnie przyrządzony kawałek wieprzka za swój kuchenny Mount Everest? – pytał w tym samym tekście kucharz i podróżnik – Czy mieści się w głowie, by naród zakochany niegdyś w dziczyźnie, grzybach, rakach, sandaczach, pulardach, kapłonach, pieczonych prosiakach z nadzieniem uważał dziś, że jedząc kotleta, osiąga Czomolungmę smaku? – kontynuował.

Między rozrywką a edukacją historyczną

Gdy tak zagłębiam się w kulinarne rozważania, obok nieznośnego poczucia głodu rodzi się we mnie myśl, że podobne zjawisko dostrzec można na polu popularyzacji historii. Schabowymi po staropolsku stają się tu inscenizacje historyczne, które niedawno jeszcze były ewenementem, a dziś są niemal obowiązkowym punktem w obchodach kolejnych rocznic. Kilka lat temu było to jeszcze znośne. Nikt nie udawał, że coroczna „bitwa pod Grunwaldem” jest czymś więcej niż formą zabawy i atrakcji turystycznej. Nikt nie perorował o wspaniałych edukacyjnych zaletach turniejów rycerskich, jakich masa odbywa się w letnich miesiącach w różnych zamkach w Polsce. Był to doskonały sposób na spędzenie wolnego czasu: zarówno dla inscenizatorów, jak i widzów. Takiego schabowego jadło się ze smakiem i ochotą, bo nikt nie twierdził, że wykonano go według oryginalnych receptur naszych przodków.

reklama
W czasie współczesnej bitwy pod Grunwaldem liczba widzów znacznie przekracza liczbę zbrojnych… walczących zresztą na niby (fot. Henri Bergius , na licencji Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic)

Sęk w tym, że od pewnego czasu z inscenizacje historyczne zaczęto uważać za szeroko rozumiany element edukacji historycznej. Niezdrowa fascynacja ogarnęła nie tylko samych rekonstruktorów, ale także polityków i środowisko historyczne, które rozpaczliwie szukało sposobów zainteresowania ludzi historią i uznało te „spektakle” za swój kamień filozoficzny. Marcin Wilkowski z serwisu „Historia i media” celnie zauważył w jednym z ostatnich felietonów:

popularność rekonstrukcji jako formy upamiętniania historii i edukacji historycznej bierze się z kryzysu dotychczasowych, tradycyjnych form. Społeczna nieefektywność szkolnej edukacji historycznej czy wyczerpywanie się potencjału religijnych i państwowych form obchodów rocznic ważnych wydarzeń historycznych sprawia, że zwracamy się w kierunku odtwórstwa. Zamiast nudnych wykładów i przemówień, zamiast niezrozumiałej i często upolitycznionej liturgii, oferuje się atrakcyjny i użyteczny produkt, który pozwala nam jakoby zobaczyć na własne oczy, jak to naprawdę było.

Oczywiście banalna jest refleksja, że ta rzekoma prawdziwość rekonstrukcji jest złudzeniem. Żadna, nawet najlepsza inscenizacja nie jest w stanie przekazać nam tych samych emocji, uczuć, sposobu myślenia czy okoliczności. Nawet najwierniejsze odwzorowanie uzbrojenia z początku XV wieku nie zmieni tego, że bitwa pod Grunwaldem bez koni, krwi i trupów (i wielu innych elementów) z prawdziwym historycznym starciem nie ma wiele wspólnego. Nigdy nie zobaczymy, „jak było naprawdę”, poznamy co najwyżej zbanalizowaną i uproszczoną wizję fragmentu dziejów. Dobra zabawa zapragnęła nagle być (lub inni zapragnęli, aby była) głównym narzędziem edukacji. I tak ze schabowego z brizolem (nawet smacznego) zrobiono schabowego po staropolsku, który na domiar złego staje się coraz częściej mocno ciężkostrawny.

Tęsknota za rozumem

W pogoni za „prawdą” rekonstrukcje historyczne przekraczają kolejne granice dobrego smaku. W 2009 roku w Lipnicy Murowanej próbowano odtworzyć wydarzenia związane z pacyfikacją wsi, w 2010 roku w Będzinie zorganizowano inscenizację likwidacji getta, a niemal stałym elementem kolejnych obchodów rocznicy wprowadzenia stanu wojennego jest pałowanie demonstrantów i walki z milicją. W tym roku w Radymnie próbowano zrekonstruować rzeź wioski na Wołyniu. Forma przekazu, u której źródeł leży zabawa, całkowicie minęła się więc z treścią. Ludzki dramat stał się widowiskiem, oklaskiwanym przez tysiące i wpisanym w formułę spędzania wolnego czasu.

reklama

W ten sposób inscenizacje historyczne stają się częścią wspomnianej wcześniej i wszechobecnej kultury kiczu, która – uwłaczając ludzkiej inteligencji – kwestionuje naszą umiejętność myślenia abstrakcyjnego, a bombarduje nas sztucznością, dosłownością, świecącymi cekinami i pawimi piórami. Troszcząc się o edukację, jednocześnie wychodzi się z założenia, że widzowie to stado baranów, które nie zrozumie tragedii, jeśli nie zobaczy płonących domków z płyty wiórowej. Nie ma to wiele wspólnego ze sztuką, bo żeruje na najbardziej podstawowych ludzkich odruchach, na najbardziej atawistycznych skłonnościach – nie ubogaca, a jedynie schlebia prostackim gustom. Zamiast uczyć, robi się kpinę z nauczania. Gdzie jest w tym wszystkim miejsce na upamiętnienie? Nie wiem.

Dzieje się tak również dlatego, że myśląc o nauczaniu historii, wielu kompletnie zapomina, iż powinno się ono wpisywać w szeroki kontekst edukacji humanistycznej kształtującej wrażliwość, kulturę i empatię. Czy „pałowanie” przez milicję albo oglądanie „Żydów” wywożonych z „getta” takie cechy kształtuje, czy może służy raczej obniżeniu wymagań wobec człowieka, który może wyłączyć wyobraźnię i nastawić się tylko na tępy odbiór?

Czy inscenizacja rzezi mieszkańców wioski na Wołyniu to na pewno dobry sposób upamiętnienia ofiar i przypomnienia o ich tragedii?

Dobrze jest, gdy opowiadanie o przeszłości niesie ze sobą również inne wartości i poszerza horyzonty odbiorców. Przykładem takiego przedsięwzięcia był zorganizowany w czasie obchodów 65. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego spektakl muzyczny wsparty tekstami z „Pamiętnika z Powstania…” Mirona Białoszewskiego. Łączył on w sobie emocjonalną relację z przeszłych wydarzeń (wiarygodną i sprawnie napisaną przez świadka wydarzeń) i wyrazistą muzykę, z prostą, ale niepozbawioną symbolizmu formą, która wymuszała na widzu uruchomienie wyobraźni. Podniosły charakter oratorium nie stał w sprzeczności z charakterem zdarzeń, które miał upamiętnić, ale doskonale z nim współgrał. Nie można też odmówić temu spektaklowi atrakcyjności i wysokiej jakości artystycznej. Rzeź wołyńska, likwidacje gett i pacyfikacje wsi godne są podobnych przedstawień.

reklama

Obawiam się jednak, że współczesna kultura kiczu jest na tyle silna, że jesteśmy skazani zarówno na schabowego po staropolsku, jak i na coraz okrutniejsze inscenizacje. Można tylko zapytać: co dalej? Czy zobaczymy kiedyś masowy mord więźniów Majdanka w ramach upamiętnienia akcji „Dożynki”? A może ktoś zechce zrekonstruować zbrodnię w Katyniu lub jeden z marszów śmierci? Wszak – według niektórych – dla potrzeb edukacji historycznej można przekroczyć wszelkie granice, nawet granice głupoty. Smacznego!

***

Zanim członkowie grup rekonstrukcyjnych powieszą na mnie psy, chciałbym zamieścić na końcu kilka wyjaśnień. Po pierwsze, rozumiem różnice pomiędzy rekonstrukcją, a inscenizacją, ale potocznie obu słów używa się zamiennie, stąd i ja pozwoliłem sobie na takie ich wykorzystanie. Po drugie, całkowicie popieram rekonstrukcje i inscenizacje, których twórcy od początku zakładają, że są one zabawą, widowiskiem i służyć mają rozrywce. Podziwiam także tych rekonstruktorów, którzy za swoje główne zadanie uważają samodoskonalenie, a czynią to pieczołowicie badając źródła, aby wzbogacić swoją wiedzę na temat przeszłości i uczynić swoją rekonstrukcję bardziej wiarygodną. Krytycznie podchodzę jedynie do zjawisk, które wykraczają poza wspomniane wcześniej założenia.

Pragnę także wyjaśnić, że według mnie o rzezi wołyńskiej należy mówić jak najwięcej i często przypominać o tych wydarzeniach. Szkoda tylko, że tak poważny temat dosięgły macki kiczu, a upamiętnienie polega na graniu na prostych emocjach. W ten sposób ani nie poszerzymy wiedzy historycznej, ani nie pogłębimy wrażliwości. Jedyne, co nam pozostanie, to „fajne” wrażenia po „super” spektaklu. Parafrazując wspomnianego wcześniej Roberta Makłowicza, czy oglądając inscenizacje historyczne, naprawdę jesteśmy przekonani, że osiągnęliśmy naszą Czomolungmę upamiętnienia i Mount Everest historycznej wiedzy?

Zobacz też:

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.

Redakcja: Roman Sidorski

reklama
Komentarze
o autorze
Sebastian Adamkiewicz
Publicysta portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Współpracuje - lub współpracował - z portalem onet.pl, czasdzieci.pl, novinka.pl, miesięcznikiem "Uważam Rze Historia".

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone