Ryzykowne życie Wikinga
Widzę belkę, węzłowatą, wygładzoną w miejscach, których dotykały zwisające sieci albo żagle, ozdobioną kołyszącym się na wietrze zamarzniętym pająkiem wiszącym na końcu cieniutkiej nici.
Ten widok był mi znajomy. To kalenica naustu, baraku na łodzie w Bjornshafen. Niejeden raz huśtałem się na zwisających z niej sieciach i żaglach. Bawiłem się, śmiałem, nie dbając o nic... ale to było tak dawno temu.
Leżąc na plecach i patrząc na nią, nie mogłem pojąć, co robię w tym miejscu, skoro nie powinienem już żyć. A jednak z moich ust wciąż wydobywały się obłoczki pary.
— Ocknął się.
Słowa te zabrzmiały jak warknięcie, a mnie świat zawirował przed oczami, gdy spróbowałem obrócić głowę w kierunku, z którego dobiegały. Nie byłem martwy. Leżałem na sienniku, a nade mną unosiła się paskudna gęba o wystającej szczęce i brodzie wyglądającej, jakby kto słomy w gówno nawtykał. Inni też tam byli, tłoczyli się wokół tej mordy, rozmyci, zupełnie jak odbicie na powierzchni wody.
— Cofnijcie się, parszywe dziady. Dajcież chłopcu odetchnąć. Zwłaszcza ty, Finnie Koński Łbie. Jesteś tak paskudny, że twojej gęby zlękłaby się sama Hel, gdyby ją obaczyła znienacka. Pierzchaj mi stąd zatem i sprowadź jego ojca. — Zarośnięta morda skrzywiła się i zniknęła. Właściciel głosu także miał twarz: z o wiele gęstszą brodą i bardziej przyjaznymi oczami. — Jestem Illugi, gothi Zaprzysiężonych — dodał, klepiąc mnie po ramieniu. — Twój ojciec już tu idzie. Jesteś już bezpieczny.
Bezpieczny. Słowa kapłana musiały być prawdziwe. Nagle nawiedziła mnie wizja: obrazy migające szybko, jakbym oglądał je w bladoniebieskim świetle błyskawic: niedźwiedź wpadający do izby z resztkami powały i śniegiem — rycząca, rozglądająca się wokół góra białego...
— Mój... ojciec?
Głos zabrzmiał obco, ale starzec o łagodnym spojrzeniu zwany Illugi najpierw pokiwał głową, a potem uśmiechnął się szeroko. Ludzie za nim poruszali się jak cienie, ich głosy cichły z każdym momentem.
Mój ojciec. Zatem w końcu wrócił. Ta myśl pozostała przy mnie, gdy twarz gothiego stawała się bladą plamą. Pozostali także zaczęli znikać jak bąbelki powietrza unoszone z prądem, gdy zanurzałem się coraz głębiej w mroczne wody snu.
A jednak kapłan skłamał. Nie byłem bezpieczny. I już nigdy więcej nie będę.
Zanim zdołałem pierwszy raz usiąść na pryczy i przełknąć łyk bulionu, moją historię znało już całe Bjornshafen: a była to saga o Ormie, Zabójcy Niedźwiedzia.
Dzielny chłopiec, bo jeszcze z pewnością nie mężczyzna, stanął samotnie do walki z Klątwą Ruryka, białym niedźwiedziem, który przybył, by wziąć pomstę na dziecku — a potem zapewne na ojcu. Orm walczył cały dzień i całą noc nad pozbawionym głowy ciałem wiedźmy Freydis, zanim zdołał pokonać wielką bestię, wbijając jej oszczep w łeb i wrażając miecz prosto w serce.
Tak to mniej więcej przedstawił mi ojciec, gdy w końcu przyszedł, przykucnął obok pryczy, skubiąc co chwilę szczeciniasty policzek i przeczesując niegdyś złote proste włosy.
Mój ojciec. Ruryk. Człowiek, który oddał mnie na wychowanie własnemu bratu, Gudleifowi z Bjornshafen. Przyniósł mnie tutaj pod opończą, gdy byłem jeszcze dzieckiem o wielkich kolanach i pulchnych dłoniach. Tego samego roku, gdy Eryk Krwawy Topór utracił tron w Yorku i został zarżnięty w czasie bitwy pod Stainmore. Nie wiem jednak, czy to prawdziwe wspomnienie czy tylko echo opowieści snutych przez żonę Gudleifa, Halldis, która — prawdopodobnie przez wzgląd na łączące nas pokrewieństwo — lubiła mnie bardziej od innych znajd pojawiających się w jej domu i znikających potem.
To ona mnie nauczyła, jak się obchodzić z owcami i kurami, a także jak uprawiać ziemię. Tylko ją widzę, gdy sięgam dziurawą pamięcią do tamtych czasów: siedzi przy palenisku, a za nią powiewają smagane wichrami szalejącymi nad dachami Bjornshafen grube kotary, którymi podzielono hallę.
Cierpliwa i spokojna, turkotała nieustannie na kościanych krosnach, pracując nad kolejnymi jasnymi tkaninami i odpowiadając na moje szczebiotliwe pytania.
— Ruryk wrócił tutaj tylko raz, przywożąc białego niedźwiadka — powiedziała mi. — Poprosił Gudleifa, by zaopiekował się zwierzęciem, ponoć wartym niemałą fortunę... co może być prawdą, nie da się ukryć. Tyle że Ruryk bywał u nas tak rzadko, że nie sposób tego sprawdzić. Ciągle tylko gnało go na kolejne wyprawy. Zmienił się całkowicie po tym, jak umarła twoja matka.
Aż tu nagle pojawia się jak wieloryb wyskakujący nad fale spokojnego morza.
Patrzyłem w jego opaloną na brąz twarz, a skoro ludzie gadali, że jesteśmy tacy podobni do siebie, widziałem w niej o wiele więcej piękna, niż powinienem był zobaczyć. Ojciec był mężczyzną przeciętnego wzrostu, w jego włosach dostrzegłem więcej siwizny niż dawnego koloru, skórę na twarzy miał ogorzałą od słońca i wiatru. Brodę przycinał krótko. Oczy za to wciąż wyglądały radośnie, nawet gdy wydawał się czymś strapiony i srożył krzaczaste brwi.
A co teraz mógł nimi zobaczyć? Chłopca wysokiego jak na swój wiek, o szerokich ramionach, nabierającego już męskiej postury, z płomiennorudą szopą włosów, które wpadały do oczu, chyba że jakaś dobra dusza ulitowała się i przycięła je nożem. Halldis strzygła mnie regularnie, ale gdy duszności pozbawiły ją życia, nikt się już tym nie przejmował.
Spoglądałem identycznymi niebieskimi oczami na zadarty nos ojca i nagle dotarło do mnie, że tak właśnie będę wyglądał, jeśli się zestarzeję.
— W końcu wróciłeś — wymamrotałem, czując od razu, że ta uwaga musi brzmieć głupio, skoro widziałem go tutaj, i to nie samego. Za nim w rozpadającej się szopie, która stanowiła od czasu do czasu jego kwaterę, rozgościli się pozostali członkowie zaprawionej w bojach załogi. Gunnar Raudi powiadomił mnie zawczasu o jej przybyciu.
— Dlaczego miałbym nie wrócić? — zapytał ojciec z uśmiechem. Obaj znaliśmy odpowiedź na to pytanie, ale chciałem, by padła na głos z jego ust. — Gdy człowiek się dowiaduje, że jego synowi grozi niebezpieczeństwo, i to ze strony krewniaków... wtedy musi coś uczynić — dodał poważniejszym tonem.
— No właśnie — mruknąłem w odpowiedzi, uznając, że dziesięć lat to wystarczająco długi czas na podjęcie działań i powrót po syna. Nie kontynuowałem jednak tej myśli, widząc szczere zdziwienie na jego twarzy, kiedy zrozumiał, że naprawdę wątpiłem, iż przyjdzie mi z odsieczą.
Dopiero po wielu latach, gdy przeżyłem już swoje, dotarło do mnie, że Ruryk zrobił dla mnie więcej niż niejeden dobry ojciec — ale wtedy, kiedy patrzyłem na obcego mi zupełnie mężczyznę otoczonego podobnymi mu twardymi żeglarzami, dotarło do mnie, że zostawił mnie i odszedł bez słowa — na które nadal nie mam co liczyć — i ogarnął mnie tak wielki gniew, iż nie zdołałem wydusić nic więcej przez ściśniętą krtań.
On jednak zrozumiał to milczenie opacznie — kładąc je na karb naszego spotkania oraz zakończonego dopiero co starcia z białym niedźwiedziem — więc skinął tylko głową, uśmiechając się szerzej.
— Kto by pomyślał, że ten mały biały miś narobi nam tyle kłopotu — mruknął, drapiąc się po policzku szponiastymi palcami. — Kupiłem go od handlarza z Gotlandii, który twierdził, że przywiózł go aż z ziem Finów. Chciałem go sprzedać w Irlandii, aby przerobili go tam na szubę dla jarla albo trzymali na pokaz, ale ten tchórz Gudleif pozwolił mu uciec. Dupek. I popatrz tylko, co z tego wynikło... Mało brakowało, a straciłbym syna.
Gudleif przeklął swojego brata, potem niedźwiedzia, a na końcu tego, kogo podejrzewał o wypuszczenie zwierzęcia. Bestia wyrosła tak, że nie mieściła się już w klatce. Trzeba było ją trzymać na łańcuchu i karmić górami dobrych śledzi. A ludzie bali się do niej podejść.
Powyższy tekst pochodzi z książki Roberta Low pt. „Zaprzysiężeni. Skarb Attyli”:
Dlatego wszyscy się cieszyli — choć tylko przez chwilę — gdy zwierzę w końcu zniknęło. Zaraz jednak ludzie wpadli w panikę, uświadomiwszy sobie, jak wielkie zagrożenie stanowi taki gigant. Gudleif, Bjarni i Gunnar Raudi polowali na niego przez całe lato. Nie znaleźli nawet śladu niedźwiedzia, za to stracili dobrego ogara.
Słowa wypowiedziane przez ojca kłębiły mi się w głowie jak tłum pijaków walczących o to, by wydostać się z płonącej halli. Mój ojciec był taki wspaniały... Słowem nie wspomniał o tym, gdzie przebywał w tym czasie ani dlaczego zostawił mnie na tak długo. Nie wyjaśnił też, gdzie się podziewałem przez te pięć lat, zanim tutaj trafiłem. Zapomniał również przyznać, że sprowadzenie tego pieprzonego niedźwiedzia także było jego sprawką.
To było wkurzające. Otwierałem usta co rusz jak świeżo złowiony dorsz, co nie uszło jego uwadze, aczkolwiek uznał chyba, że to skutek silnych emocji, jakich musiałem doznać na widok dawno utraconego rodzica. Poklepał mnie więc po ramieniu i mruknął:
— Możesz chodzić? Einar czeka w halli, rad by cię zobaczyć.
Pieprzę Einara, tak właśnie chciałem powiedzieć. I ciebie też. Freydis nie żyje przez twojego posranego niedźwiedzia, a raczej dlatego, że nie wróciłeś tutaj na czas, by zadecydować, co z nim zrobić. Zanim ktoś w końcu nie wytrzymał i pozwolił mu uciec. Gdzie byłeś do tej pory? Mów o mnie, o mojej matce. Skąd pochodzimy? Ja przecież nic nie wiem.
Zamiast tego skinąłem głową i zacząłem się podnosić. Pomógł mi włożyć portki, potem buty, koszulę i tunikę. Cały czas wspierałem się na nim, czując emanującą z jego żylastego ciała siłę.
Cuchnął starym potem, skórą i przemoczoną wełną. Długie włosy na jego karku znikały pod odzieniem, co ciekawe, były tam o wiele ciemniejsze niż te, które widziałem na szczycie głowy i policzkach.
Przez cały ten czas myśli kłębiły mi się w głowie jak stado mew krążących nad świeżym połowem. Od jak dawna nasze losy były splątane z tym niedźwiedziem? Kiedy zdołał uciec? Sześć lat temu? A może już osiem?
Obojętne, ile lat upłynęło — tej zimy zdołał mnie jednak odszukać. Wytropił mnie, a gdy zginął, ściągnął tu ojca. Jakbym tą daniną zdołał przebłagać Odyna.
Te wyroki losu sprawiły, że zadrżałem — Norny, trzy siostry, które przędą nić życia każdej istoty, splątały moją w przedziwny sposób.
Kiedy w końcu zdołałem zapiąć sprzączkę pasa, ojciec się odsunął, pozwalając mi stanąć o własnych siłach, i podał mi miecz Bjarniego. Obmyto go już z krwi. Był o wiele czystszy. Na klindze widziałem mniej plamek rdzy, niż w chwili gdy go kradłem.
— Nie należy do mnie — rzuciłem na poły przepraszająco, ale i wyzywającym tonem, a gdy spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę jak ptak, opowiedziałem mu o wszystkim.
Miecz należał do Bjarniego, który siedział od lat przy tym samym wiośle co Gudleif. Obaj zresztą uczyli mnie nim podstaw szermierki, dopóki Gunnar Raudi, nie mogąc znieść tego widoku, nie zabrał im broni i splunąwszy pod stopy, nie pokazał, jak się nią naprawdę walczy.
— Gdy staniesz za murem z tarcz, chłopcze — mówił — zapomnij
o tych wszystkich cudacznych pchnięciach i cięciach. Tnij wroga po pieprzonych nogach. Odcinaj stopy w kostkach. Dźgaj ponad i pod tarczą, wbijaj pod kolczugi, prosto w jaja. Zresztą tam tylko zdołasz teraz sięgnąć.
Potem pokazał mi, do czego służy rękojeść, tarcza, własne kolana, łokcie i zęby. A Gudleif i Bjarni stali tylko z boku, nie odzywając się słowem.
Wtedy właśnie zrozumiałem, że lękają się Gunnara Raudiego, a długo później dowiedziałem się — od Halldis, rzecz jasna — że Gunnar został w Bjornshafen, ponieważ ocalił życie im obu, Bjarniemu i Gudleifowi, podczas wyprawy na Dyflin, która okazała się straszliwą klęską. Wszyscy myśleli, że już po nich, aż tu nagle dwa lata później wrócili na skradzionym statku wypełnionym pojmanymi jeńcami, opowiadając wszystkim o bohaterskim czynie Gunnara. Byli jego dozgonnymi dłużnikami za ocalenie im życia.
— Ukradłem go Gudleifowi — wyjaśniłem ojcu — jak tylko pojąłem, że chce, abym sczezł pośród śniegów, gdy wyruszę do chaty Freydis.
Podrapał się po brodzie, marszcząc srogo brwi, a potem skinął głową.
— Tak to przedstawił Gunnar w przesłanej wiadomości.
Dzień, w którym Gunnar doprowadził do rozbicia mojego świata, rozpoczął się jak zawsze. Opatulony szczelnie futrami Gudleif zasiadł na tronie pomiędzy zdobieniami w kształcie dziobów drakkarów. Starał się przybrać pozę wielkiego jarla, ale bardziej przypominał rozdrażnionego kota niż naszego wodza.
Powyższy tekst pochodzi z książki Roberta Low pt. „Zaprzysiężeni. Skarb Attyli”:
Bjarni zmarł minionego lata, a Halldis odeszła rok przed nim. Gudleif bez przerwy narzekał na zimno i rzadko kiedy wychodził na zewnątrz. Siedział skulony, łypiąc wokół, dopuszczając do swojego boku wyłącznie starego Caomha, niewolnika przywiezionego z chrześcijańskiej świątyni w Dyflinie.
W pobliżu kręciła się także równie leciwa Helga, szczerząc do mnie ostatnie dwa zęby. Gunnar, ledwie widoczny w półmroku zajmował się czyszczeniem skóry.
— Tego roku nie dam rady się wyprawić na górskie pastwiska — poinformował mnie Gudleif. — Ktoś musi sprowadzić stado w doliny, no i trzeba zanieść zaopatrzenie dla Freydis.
Był dopiero początek zimy, ale śniegi przyprószyły już podnóża Snaefelu, a zmarznięte pola straciły barwy. Pod ołowianym niebem z szarej ziemi sterczały czarne szkielety drzew. Nawet morze przybrało barwę popiołu.
— Śniegi już spadły — przypomniałem mu. — Mogą być zbyt głębokie na sprowadzenie koni. — Powstrzymałem się jednak od uwagi, że o sprowadzeniu stada mówiłem mu już przed wieloma tygodniami, gdy to zadanie byłoby o wiele łatwiejsze do wykonania.
Wokół zapanowała cisza przerywana jedynie odgłosami dochodzącymi z zewnątrz i trzaskiem zbyt mokrych polan na palenisku. Halldis nigdy by nie dopuściła do takich zaniedbań.
Gudleif poruszył się w końcu i spojrzał na mnie.
— Możliwe. Skoro tak, przezimujesz tam i sprowadzisz je wiosną. Freydis nie będzie miała nic przeciw temu.
Nie spodobała mi się ta propozycja. Freydis była dziwna, szczerze mówiąc, większość ludzi miała ją za volvę, wiedźmę. W ciągu piętnastu lat spędzonych tutaj nie widziałem tej kobiety ani razu, mimo że jej chata stała zaledwie o dzień marszu w górę najłagodniejszych zboczy. Freydis zajmowała się najdorodniejszymi klaczami i ogierami Gudleifa, wypasając je na górskich łąkach, ponieważ była w tym naprawdę dobra.
Przemyślałem sprawę i nagle dotarło do mnie, że jeśli nawet Freydis okaże się dobrze przygotowana, i tak nie wystarczy jej zapasów na wykarmienie stada w ciężką zimę, a taka się właśnie zapowiadała. Kto wie, czy wystarczy jadła dla nas dwojga.
To właśnie powiedziałem Gudleifowi, ale on tylko wzruszył ramionami. Sądziłem, że Gunnar Raudi jest lepszym kandydatem ode mnie, więc o tym też wspomniałem. Gudleif zbył mnie takim samym gestem, gdy zaś obróciłem się, by spojrzeć na Gunnara, zauważyłem — a przynajmniej tak mi się wydawało — że jest tak zajęty wyprawianiem skóry, iż na nic nie zwraca uwagi.
Spakowałem więc węzełek i zebrałem najtwardsze spośród naszych koni. Zastanawiałem się właśnie, czego też może potrzebować Freydis, gdy Gunnar Raudi wszedł do stajni, by w jej ciepłym półmroku zburzyć mój świat jednym krótkim zdaniem:
— Posłał po swoich synów.
Nagle wszystko stało się jasne. Gudleif umierał. Jego synowie Bjorn
i Steinkel wracali z poniewierki, aby objąć po nim schedę, a ja... przestałem być już potrzebny. Może liczył na to, że moja śmierć w górach rozwiąże wszystkie problemy?
Gunnar Raudi widział po mojej minie, że walczę z takimi myślami. Milczał przez dłuższą chwilę, stojąc nieruchomo jak toczak zanurzony
w cuchnącym łajnem mroku. Konie parskały wokół nas, stukając kopytami, słoma szeleściła, a ja zdołałem tylko wybełkotać:
— Zatem to po nich wysłano faering.
Gunnar Raudi uśmiechnął się krzywo.
— Nie. Gudleif posłał umyślnego do sąsiedniej doliny. Faering zniknął, ponieważ kazałem Krelowi i Woronosowi powiosłować do Laugarsfelu, aby stamtąd powiadomiono Ruryka.
Spojrzałem na niego z zaciekawieniem.
— Gudleif wie o tym?
Pokręcił głową i wzruszył ramionami.
— Ostatnio nic już do niego nie dociera. A jeśli nawet ktoś mu o tym powie, to co zrobi? Kto wie, czy sam nie kazałby po niego posłać, gdyby ktoś mu o tym przypomniał. — W półmroku jego twarz była ledwie widoczna, nie mogłem z niej niczego wyczytać. — Podróż przez śniegi nie będzie taka straszna. Lepiej być tam niż tutaj, gdy Ruryk przybędzie.
— Skoro tak uważasz, może sam wyprawisz się w góry, a ja zostanę
w siole? — odparłem z goryczą, czekając tylko, kiedy się zaśmieje albo mnie ofuknie.
Zamiast tego ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu — obopólnemu, jak się później dowiedziałem — położył mi dłoń na ramieniu.
— Lepiej nie, chłopcze. Odmrożony nos będzie niczym w porównaniu z grozą, jaką przywiedzie ze sobą Ruryk.
To było niepokojące stwierdzenie, więc musiałem zadać kolejne pytanie. Jego oczy zalśniły w szarówce.
— Przypłynie tutaj z Einarem Czarnym i jego załogą. — Ton, jakim to oznajmił, powiedział mi wszystko.
Roześmiałem się, ale od razu zdałem sobie sprawę, że zabrzmiało to sztucznie.
— Jeżeli przybędzie.
Patrzyłem mu prosto w oczy, on mnie też, ale obaj wiedzieliśmy, że tak właśnie wygląda prawda. Z moim ojcem było jak ze wspomnianym białym niedźwiedziem: nie należał do nikogo i wiecznie podróżował. Kto wie, czy w ogóle otrzyma tę wiadomość? A jeśli nawet wieść dotrze do niego, może ją przecież zignorować.
Słysząc tę część opowieści, ojciec jęknął, jakby go ktoś szturchnął mocno w żebra. Jego wzrok sprawił, że natychmiast poczułem wstyd
z powodu tego, co powiedziałem.
Zapewniłem go zaraz, że nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, gdy zabierałem miecz Bjarniego. Nie mówiąc o ogromnej ilości soli i innych dóbr, które wydały mi się niezbędne. Pieprzyć Bjornshafen. Pieprzyć Gudleifa i jego obu synalków.
Ojciec wyszczerzył zęby, słysząc te słowa.
Kradzież broni była najgorszą z moich przewin. Czegoś takiego nie można puścić płazem. Miecz był bowiem nie tylko bardzo wartościową rzeczą, ale także znakiem wojownika, symbolem jego majętności i statusu.
Grecy z Konstantynopola, którzy nazywali siebie Rzymianami, choć nie umieli powiedzieć słowa po łacinie, uważali wszystkich Ludzi Północy za Dunów. Dla nich każdy Dun musiał walczyć mieczem, nosząc długą kolczugę. A prawda wyglądała tak, że większość naszych wojowników miała przy sobie tylko saksy, noże długości męskiego przedramienia. Czymś takim można obciąć łeb kurczakowi, wypatroszyć zdobycz... albo zabić człowieka.
Musieliśmy dobrze nimi obracać, jako że nie każdego stać było na kolczugę. A bez pancerza każdy silniejszy cios mógł pozbawić cię życia. Ćwiczyliśmy zatem robienie uników, bo blokowanie uderzeń groziło wyszczerbieniem cennego ostrza.
Powyższy tekst pochodzi z książki Roberta Low pt. „Zaprzysiężeni. Skarb Attyli”:
Miecz to zupełnie inna sprawa, był czymś magicznym, oznaką bogactwa wojownika, jego statusu społecznego. Czymś, z czego się nie żartowało... a ja zabrałem go ot, tak z kołka, na którym wisiał w halli, gdy Gudleif chrapał i pierdział na zmianę. Wyjechałem o świcie, zanim zdążył się zorientować, czego brakuje.
Bjarni od razu by to zauważył, ale przebłagałem go po swojemu, zanosząc modły do wielkiego prawego Thora z prośbą o wstawiennictwo w tej sprawie. Potem pomodliłem się także do Odyna, uznawszy, że mądrze będzie poprosić o wybaczenie tego, który przez dziewięć dni czynił pokutę, wisząc na Drzewie Świata. I do Jezusa, Białego Chrystusa, który podobnie jak Odyn został przybity do drzewa.
— Dobrze to sobie przemyślałeś, jak widzę — mruknął ojciec, gdy mu o tym wszystkim powiedziałem. — Świętej pomocy nigdy za mało, nawet jeśli mają to być ci dziwacy, wyznawcy Chrystusa, którzy głoszą, że nie będą walczyć, choć wyglądają na srogich wojów i stal mają nie najgorszą. A co do miecza... cóż, Bjarni już go nie potrzebuje, a Gudleif nawet o nim nie pamiętał. Zapytaj Einara. Po tym, czego dokonałeś, pewnie pozwoli ci go zachować.
Nie odpowiedziałem. Jak mogłem im wyjaśnić, co naprawdę zrobiłem? Że zeszczałem się w portki i uciekłem, zostawiając Freydis na pewną śmierć?
Gdy znalazłem w śniegu pierwsze tropy wielkiego niedźwiedzia, a było to jakieś dwa tygodnie po tym, jak dotarłem do zagrody, Freydis zabarykadowała odrzwia i przykucnęła przy palenisku. Tej nocy, gdy przyszedł, zjedliśmy rosół z chlebem, a potem czekaliśmy przy lekko żarzących się węglach, nasłuchując trzeszczenia belek powały i szelestu słomy na stallach.
Leżałem z mieczem Bjarniego w dłoni. Z broni mieliśmy tylko tę klingę, jesionową dzidę nieżyjącego już męża Freydis, jego siekierę do drew i zwykły nóż kuchenny. Gapiłem się w palenisko, starając się nie myśleć o niedźwiedziu, a ten krążył, węszył, czatował.
Wiedziałem, co to za bestia, sądziłem wtedy, że wróciła, by zemścić się za lata udręki.
Obudził mnie cichy śpiew. Freydis siedziała nago ze skrzyżowanymi nogami, żar paleniska odbijał się od jej ciała. Twarz miała ukrytą za strąkami rozpuszczonych włosów przetykanych pasemkami siwizny. W prawej ręce trzymała drzewce dzidy. Przed nią leżały... różne rzeczy.
Widziałem czaszkę małego zwierzęcia, kły lśniące krwistą czerwienią w blasku ognia, oczodoły czarniejsze od nocy. Były tam też jakieś rzeźby, woreczki. Freydis pochylała się nad nimi, mrucząc coś jednostajnie bez przerwy, aż poczułem gęsią skórkę na przedramionach.
Zacisnąłem palce na skórze rekina, którą obciągnięta była rękojeść starego miecza Bjarniego, gdy wokół zaczęli krążyć zmarli o mgliście bladych twarzach, błyskając oczami ukrytymi głęboko w mroku czaszek.
Nie wiem, czego Freydis próbowała dokonać: czy przyzywała ich do pomocy, czy wabiła niedźwiedzia, czy też chciała go odegnać.
Wiem tylko, że gdy zwierz walnął w ścianę chaty, zabrzmiało to w środku jak uderzenie dzwonu. Zerwałem się natychmiast na równe nogi, półnagi, dzierżąc miecz w dłoni.
Potrzepałem głową, otrząsając się ze wspomnień jak z kropel wody. Ostatni przebłysk: sunąca z rozmachem pazurzasta łapa i głowa Freydis wirująca, obryzgująca krwią ściany. Czy uśmiechała się nadal? A może spoglądała z wyrzutem?
Powyższy tekst pochodzi z książki Roberta Low pt. „Zaprzysiężeni. Skarb Attyli”:
Fotografie użyte w tekście mają charakter ilustracyjny i nie są w żaden sposób powiązane z treścią książki